Luty
Wyglądał
przez okno na dziewiątym piętrze wieżowca przy ulicy Węgierskiej.
Widział niemal całe miasto, budzące się niemrawo i niechętnie
niczym potężny niedźwiedź z głębokiego, zimowego snu. Bloki
rosły białe i wysokie, ciężko osadzony beton na zmęczonej ziemi,
nieliczne prostokąty płonące jasnym światłem, puste balkony i
ciemne dachy z papy, pokomunistyczne blokowiska w całości podobne
do zębów albo górskich pasm pogrążonych w ospałej, porannej
mgle.
W
oddali smukłe jak trzy papierosy kominy wyrastały z połaci lasów
ciasno otaczających Zieloną Górę. Po rzekach z asfaltu zaczynały
przelewać się z szarym kurzem zastępy kolorowych aut. Ludzie na
chodnikach i przystankach wyglądali jak czarne mrówki. Był w tym
porządek i chaos.
Skończył
palić i zasłonił firanę, a tlący się słabo kiep wylądował w
szklanej zmatowiałej popielnicy. Spojrzał na nowiutki okrągły
zegar z dyskontu wiszący na ścianie w salonie, który wskazywał
siódmą trzydzieści trzy. Dopił kawę i poszedł do kuchni,
dokładając brudną szklankę do stosu niezmywanych od trzech dni
naczyń. Popatrzył na to przez chwilę, potem odkręcił kran,
złapał za żółtą gąbkę i butelkę z płynem, ale ta okazała
się pusta. Misterna konstrukcja poruszyła się niebezpiecznie, a
spomiędzy talerzy wyskoczył nagle pomarańczowy robal. Karaluch. W
całym bloku mieli ich plagę, z którą wspólnota nieudolnie od lat
prowadziła boje. Szybko pozbawił go marnego życia, opłukał
dłonie i wyłączył wodę, a mokre ręce wytarł niedokładnie w
brązowe, zmęczone dresy. Dodał w głowie do listy zakupów butelkę
płynu do naczyń. Planował wejść później do sklepu, kupić parę
rzeczy na sobotę i niedzielę, głównie na sobotni wieczór.
Teraz
jednak musiał zebrać się do pracy. Poszedł do sypialni i
wyciągnął z szafy wiszące robocze ciuchy uwalone farbą, plamami
po cemencie i kleju, z licznymi mniejszymi i większymi dziurami.
Westchnął ciężko, ściągnął to wszystko z wieszaka i kilka
chwil później był już ubrany. Zauważył, że gdy wzuwał jedną
grubą skarpetkę, ta rozdarła się na pięcie. Zostawił ją jednak
na stopie, pozwolił na ostatni taniec przed śmiercią w śmietniku.
W korytarzu nałożył ciężkie robocze buciory, wcisnął na głowę
czarną czapkę i wyszedł z mieszkania. Poszedł w kierunku windy i
na niewielkim wyświetlaczu sprawdził, czy ktoś też ma zamiar nią
jechać. Wychodziło na to, że tak, więc zawrócił i udał się
schodami na dół. Nie lubił jeździć z innymi ludźmi, przebywanie
z kimś w tak ciasnej przestrzeni przyprawiało go o mdłości.
Wiedział, że to ze strachu.
Kiedy
znalazł się na zewnątrz, poprawił czapkę na uszach i poszedł
chodnikiem w dół, na parking pod marketem. Był początek lutego i
mróz wciąż trzymał w swojej stalowej garści każdy poranek.
Przeszukał kieszenie swojej kurtki ozdobionej odblaskami i wyciągnął
paczkę papierosów. Został mu ostatni. Zapalił go, ale zdążył
zaciągnąć się tylko raz. Podjechał stary, biały volkswagen
transporter i zatrąbił na niego. Po chwili otworzyła się szyba od
strony kierowcy.
– No
dalej, kurwa, wsiadaj! – rzucił zniecierpliwionym tonem
jego obecny szef.
– Dopiero
co zapaliłem – odparł spokojnie.
– Człowieku,
nie mam czasu na twoje fajki! Dopiero zapaliłem, też mi coś! No
wsiadaj, do cholery, nie stój tak!
Zaciągnął
się jeszcze raz niczym łapiący ostatni oddech topielec i wyrzucił
papierosa na asfalt. Zdeptał go niechętnie i wsiadł do busa.
Usadowił się przy oknie, wcześniej przebąkując coś na kształt
powitania, ale niezbyt wyraźnie. Łokciem przetarł zaparowaną
szybę, ale niczego ciekawego za nią nie było.
– Ty,
Mariusz. – Trącił go nagle siedzący obok kolega. – Ty
urodziny jutro masz, nie?
– No
mam – przyznał podejrzliwie.
– Aha.
Dobra.
– A
co?
– Nic,
nic. Tak wiesz pytam se. Pytam se bo mogę, nie?
– Pewnie,
że możesz.
Pracował
na budowie. W tej konkretnej firmie od trzech lat, ale na budowie
spędził całe życie, a właściwie to zmarnował całe życie,
zaczynając już po szkole zawodowej i tułając się od pracodawcy
do pracodawcy, zaliczając nawet niedługi epizod za granicą.
Kończył teraz pięćdziesiąt dziewięć lat i jego życie
przypominało taką niekończącą się budowę, dom w stanie
surowym, bez elektryki, bez podłączonej wody. Pozostawione do
gnicia w szczerym polu puste, zimne, wilgotne mury, które nigdy nie
miały zaznać ciepła.
Budowali
i wykańczali szeregowe domki na Łężycy. Białe, identyczne.
Alternatywa dla mieszkań w blokach. Namiastka wolności. Dzień
pracy zleciał mu tak jak zwykle, szybko i beznamiętnie, nie miał w
sobie niczego nadzwyczajnego. Rutyna tego fachu już dawno zabiła w
nim jakiekolwiek emocje i nawet to, że jeden z jego kolegów wpadł
po kolana do dziury zalanej świeżym betonem, nie wywołała u niego
choćby śladu uśmiechu.
– No
ty, Mariusz, ej! – rzucił jeden z nich na
przerwie. – Urodziny, kurwa, masz i nic nie postawisz?!
– Żadnego
picia w robocie! – rzucił ostro szef. – Ochujeliście
czy jak?
– Kto
tam mówi o piciu w pracy! Po pracy, szefie!
Kiedy
skończyli robotę, znów zaczepili go o postawienie wódki i byli w
tym wszystkim natrętni jak komary w ciepły wieczór spędzany nad
jeziorem.
– No
my ci prezent kupiliśmy, a ty co? – zaczął ze śmiechem
któryś z nich. – Nawet pół litra nie postawisz?
– Jaki
prezent? – zapytał poważnie Mariusz.
– No
prezent, nie wiesz, że prezenty się na urodziny dostaje?
– Wy
mi kupiliście prezent? Po co?
– No
bo jesteśmy mili goście, Mariusz, jesteśmy twoi fajni kumple,
cholera, ale jak nie polecisz po flaszkę to gówno, a nie prezent
dostaniesz!
Zaczęli
się głośno śmiać. Mieli go trochę za kretyna, ale po prawdzie
to oni byli kretynami, a przynajmniej on tak uważał. Nie pałali do
siebie zbyt wielką sympatią, po prostu razem pracowali, żadna
wielka sprawa, takich jak oni przewinęło się w jego życiu
kilkudziesięciu. Mimo to poszedł po butelkę wódki i napili się w
busie. Butelka krążyła od rąk do rąk. Pociągali z gwinta jak
prawdziwa kompania.
– Te,
Mariusz, chyba się nie brzydzisz, co? – zapytał ktoś
ze śmiechem. – Pić z nami z jednej butelki.
– Takie
buzi, buzi małe, nie? – odparł któryś.
– Buzi,
buzi to on dopiero będzie miał! Zobaczycie!
Ryknęli
niczym grom, a zaraz potem zajechali na parking niedaleko mieszkania
Mariusza. Zanim wysiadł wręczyli mu prezent. Było to niezbyt duże
pudełko zapakowane w brązowy papier i przewiązane czerwoną
wstążką.
– Dzięki – odparł.
Chciał
już się zmyć, mieć to za sobą, mieć ICH za sobą.
– Nie
no, czekaj, ej! – Jeden złapał go za ramię. – No
weź otwórz!
– Otworzę
w domu.
– No,
kurwa, nie bądź taki! Otwieraj tutaj!
Reszta
zachęciła go brawami i wyciem, więc uległ presji. Podali mu nóż
do tapet, aby rozciął papier i wstążkę. Potem odrzucił go na
bok i obejrzał swój prezent. Była to dmuchana lalka, zabawka
erotyczna. Tamci przez chwilę patrzyli, a potem pękli ze śmiechu.
Mieli niezły ubaw.
– Maryna
ma na imię, widzisz?! – rzucił któryś z nich,
pokazując na błyszczący czerwienią napis.
– Już
nie będziesz musiał se myśleć o dupie Maryny! – dodał
ktoś. – Teraz będziesz mógł ją mieć!
– A
tu zobacz, o! No masz, trzymaj! Żebyś czasem dzieciora jeszcze nie
trzasnął!
Jeden
z nich wręczył mu paczkę prezerwatyw, a bus wypełniło tubalne
“hahaha”. Nawet ich szef śmiał się i kręcił z
niedowierzaniem głową. Mariusz natomiast nie dał po sobie niczego
poznać. Nie bawiło go to wcale, chcieli zrobić z niego głupka,
wykpić, zabawić jego kosztem, ale nie był na nich za to zły.
Można powiedzieć, że spływało to po nim, odbiło od jego nabytej
z biegiem zmarnowanych lat obojętności. Zmusił się jednak do
szerokiego uśmiechu, podziękował im, zabrał swoje prezenty,
powiedział, że na pewno skorzysta i wysiadł z auta. Trzasnął
drzwiami i odjechali, a Mariusz wpatrywał się przez jakąś chwilę
w oddalające się czerwone światła, które w końcu zniknęły za
zakrętem. Schował pod kurtką pudełko i poszedł do marketu wziąć
tych kilka potrzebnych rzeczy na weekend.
Snuł
się chwilę między alejkami, przyglądał ludziom, ale kiedy tylko
ktoś inny postanowił na niego spojrzeć, od razu odwracał głowę.
Przyglądał się jakiś czas młodej dziewczynie, jej ciemne, bujne
włosy wystające spod jasnej czapki układały się niczym wzburzony
wodospad. Miała piękna twarz i ciemne oczy, przypominała mu taką
jedną z przeszłości. Zastanawiał się chwilę, czy może być jej
córką i przez moment w głowie zakiełkował mu głupi pomysł,
żeby zapytać, jak ma na imię, ale oczywiście tego nie zrobił.
Kiedy płacił już przy kasie, kobieta, która go obsługiwała,
Ukrainka, zapytała, co ma pod kurtką.
– To
z innego sklepu – wyznał cicho.
– Pokazać – odparła
stanowczo.
– Naprawdę,
to nie od was.
– Pokazać
albo zawołam ochronę.
Mariusz
westchnął, a potem rozpiął kurtkę, tak aby stojący za nim
ludzie nie zobaczyli, co tam chowa. Kobieta popatrzyła chwilę,
zrobiła zdziwioną minę, zerknęła mu w oczy, pokiwała głową i
zaczęła kasować dalej. Zrobiło mu się głupio, gorączka
ogarnęła całe ciało. Dawno tak się nie wstydził. Zapłacił i
wyszedł pośpiesznie ze spuszczoną głową, uciekł niczym zbity
kundel.
Do
mieszkania wszedł po schodach, zmęczył się trochę. Kiedy znalazł
się w środku zdjął buty i rzucił zakupy na tapczan, wyjął
urodzinowy prezent i jego też rzucił obok. Potem spojrzał na
stertę naczyń. Nie kupił płynu, zapomniał, ale nie miał ochoty
wracać do tamtego sklepu. Nie dziś. Nawet nie jutro.
Rozebrał
się i wrzucił cały roboczy komplet do pralki, z rozpędu wrzucił
nawet tę podziurawioną skarpetę, dając jej tym samym kolejną
szansę. Wstawił też resztę brudnych rzeczy z kosza, a potem wziął
długi prysznic. Wrócił do salonu i otworzył butelkę piwa. Pił i
oglądał telewizję, czekając, aż zrobi się pranie. Nie bardzo
wiedział, co ogląda, właściwie skakał trochę po kanałach, nie
mogąc znaleźć niczego dla siebie. Niewiele obchodziły go podróże,
niewiele wiadomości z kraju i świat gdzieś daleko, nie lubił
seriali, uważał je za durnowate, ale nie czuł też potrzeby
zagłębiania się w problemy ludzi podobnych jemu, podłe, smutne
żywoty ukazywane w reportażach czy dokumentach. Na chwilę
zatrzymał się na programie rozrywkowym, oglądał jakichś
opalonych, smukłych, młodych ludzi na plaży i nie do końca
rozumiał, o co w tym show chodzi – o co poza epatowaniem seksem. W
końcu trafił na mecz siatkówki i tak już zostawił. Wypił trzy
piwa i poszedł rozwiesić pranie. Kątem oka zauważył, że po
blacie kuchennym zasuwa karaluch. Zostawił go. Nie miał ochoty
szerzyć śmierci.
Tego
wieczora zasnął całkiem wcześnie, kiedy położył się do łóżka
ogarnęło go znużenie, odezwał się też ból w prawym nadgarstku
i lewym kolanie – obydwu tych urazów nabawił się przez lata
pracy. Jego zegar biologiczny obudził go tak jak zwykle. Szósta
pięćdziesiąt trzy. Budził się tak od zawsze. A poranki wydawały
mu się długie i takie same. Zupełnie jak reszta dnia. Nudne.
Rutynowe. Dni powtarzały się, powielały. Jak wychodzące kopie z
drukarki. Jeden jak sto kolejnych. W pewnym sensie napawało go to
smutkiem. Rozczarowaniem. Złością. Starał się o tym nie
rozmyślać.
Zapalił
papierosa i wypił małą kawę bez cukru, obserwując ten sam co
każdego ranka widok za oknem. Dziś mgła była jeszcze gęstsza i
linia horyzontu zlała się w jedną niewyraźną smugę. Potem zjadł
małe śniadanie i posiedział na kanapie, przeglądając nowy numer
"Łącznika Zielonogórskiego", który znalazł w swojej
skrzynce pocztowej. Około dziewiątej poszedł znowu się zdrzemnąć
i spał do jedenastej. Wyszedł z mieszkania, żeby pospacerować
trochę po okolicy. Przeszedł obok niewielkiego lasu, zahaczył o
Osiedle Malarzy, potem Cegielnię i połaził wokół Glinianki.
Prawie nie było ludzi, pogoda nie sprzyjała, mżyło, ale jemu
pasowała taka aura; pasowało, że był niemal sam. Wracając do
mieszkania, wstąpił do monopolowego pod swoim blokiem. Liczył, że
jej nie będzie, ale była. Kobieta młodsza o jakieś kilka lat,
niska blondynka, z całkiem miłą twarzą i jeszcze milszym głosem.
Pracowała tutaj dopiero od kilku miesięcy i mimo że darzył ją
sympatią, wcale nie lubił, kiedy sprzedawała. Chodziło o wstyd.
Był dorosłym facetem i wstydził się jak chłopiec. Głównie
tego, że pije.
Wziął
jednak połówkę czystej wódki i płacąc, zapytał ją o imię i
ten nagły przypływ odwagi zadziwił nawet jego.
– Chce
pan wiedzieć, jak mam na imię? – zapytała
podejrzliwie.
– Tak.
Ja jestem Mariusz.
– No
dobrze. Helena.
– Ładnie.
– Wie
pan, imię jak imię. Nic specjalnego. Podać coś jeszcze?
Pokiwał
speszony głową, potem zapłacił i wyszedł ze sklepu, nie
oglądając się za siebie. Schował wódkę w kurtce i wszedł do
bloku. Pojechał tym razem windą. Odnowili ją jakiś czas temu,
wciąż pachniała świeżością. Wielkie lustro witało każdego
odbiciem. On nie patrzył. Nie lubił patrzeć w lustra, nie lubił
przypominać sobie, jak wygląda jego twarz. Nie lubił jej. Dawno
zdał sobie sprawę z tego, że wielu rzeczy nie lubi.
Wszedł
do mieszkania i niemal w drzwiach otworzył butelkę. W międzyczasie
zaklął, że znowu zapomniał o myciu garów. Zapach psujących się
resztek zaczął niemiło gryźć go w nos. Wyciągnął kieliszek do
wódki z szafki i napełnił go po brzeg. Wypił. Potem nalał sobie
drugi. Znowu wypił, a następnie powiedział:
– Twoje
zdrowie, chłopie. Pięćdziesiąt dziewięć lat. Kto by pomyślał,
że dociągniesz. Wszystkiego dobrego!
Wypił
po raz trzeci i poszukał telefonu. Postanowił zadzwonić do starego
kumpla, jeszcze kolegi ze szkoły, któremu wiodło się w życiu
całkiem nieźle. Żona, trójka dzieci, własne mieszkanie i dobry
samochód. Była to jedyna osoba, którą mógł nazwać
przyjacielem.
– Wpadniesz
wypić kielicha za moje zdrowie? – zapytał Mariusz,
kiedy mieli za sobą już wstęp rozmowy.
– Nie
mogę, chłopie. Wiesz, jak jest.
– Szkoda.
– Słuchaj,
tak sobie myślałem o tobie i tym twoim piciu. Zawsze kiedy do mnie
dzwonisz to pijesz albo chcesz się napić.
– To
choroba zawodowa.
– To
nie jest śmieszne, Mariusz.
– Czemu?
– No
bo to jest twój problem. To picie i samotność. Za dużo pijesz,
dlatego jesteś sam. Jesteś sam, bo za dużo pijesz. Rozumiesz?
On
też uważał, że picie i samotność w jego przypadku były ze sobą
sprzężone, jedno wynikało z drugiego, jedno nie mogło istnieć
bez drugiego. On nie mógł bez tego istnieć.
– Myślałeś
o tym, co ci mówiłem? – spytał przyjaciel.
– O
czym?
– O
odwyku.
– A,
daj spokój…
– Mówię
poważnie, Mariusz. Jest ten ośrodek na Jeleniej, orientowałem się
już wcześniej i ma świetne opinie, bardzo dużą skuteczność,
traktują tam człowieka jak człowieka. Wiesz, o co mi chodzi…
– Sam
nie wiem…
– Słuchaj,
przecież ci mówiłem, że jeżeli chodzi o pieniądze, to ja jestem
w stanie za twój pobyt zapłacić. Rozmawiałem z żoną, nie ma nic
przeciwko, a nawet sama dzwoniła do nich z pytaniami. Chłopie,
znamy się od szkoły i naprawdę chcę ci pomóc, stać mnie, żeby
ci pomóc. Żadnych pieniędzy nie będziesz musiał mi zwracać,
chcę tylko, żebyś wyzdrowiał.
– Zastanowię
się.
Pogadali
jeszcze chwilę, głównie o plusach terapii, o tym, że może być
to dla Mariusza wielka szansa i pożegnali się ciepło. Jego
przyjaciel obiecał kiedyś do niego wpaść i pogadać w cztery oczy
na ten temat. Obiecał mu, że wyrwie go z objęć nałogu. Mariusz
wcale nie był pewien, czy to naprawdę nałóg i czy naprawdę chce
zostać wyrwanym.
Wziął
ze sobą butelkę wódki, usiadł na kanapie i włączył telewizor.
Tym razem zostawił na jakimś paradokumencie, pewien dzieciak nie
chodził do szkoły, wagarował i pił piwo w parku. Coś mu to
przypominało. Początki.
Siedział
przy tej wódce dobrą godzinę zanim ją zmęczył. Nie czuł głodu,
zwykle mało jadł, a kiedy pił w ogóle przechodziła mu ochota do
jedzenia. Pomyślał, że z okazji urodzin mógłby ugotować sobie
coś specjalnego, ale szybko odpuścił, wiedząc, że wiąże się
to z dodatkowym wysiłkiem. Jego wzrok padł w końcu na karton z
dmuchaną lalką w środku. Obejrzał opakowanie z jednej i z drugiej
strony, przyjrzał się dokładnie sfotografowanej niebieskookiej
blondynce z gorącym ciałem, reklamującej ów erotyczny produkt.
– Maryna – przeczytał
na głos, zaintrygowany.
Jej
imię brzmiało w jego ustach jak nieśmieszny żart.
Potem
otworzył karton i wyciągnął lalkę do światła. Była zwinięta,
wyglądała trochę jak ściągnięta z człowieka skóra, ale w
dotyku czuło się zwykły, śliski plastik podobny do tych, z
których robi się baseny dla małych dzieci. Mariusz odłożył ją
na bok i zajrzał do środka. Oprócz instrukcji i małego katalogu z
resztą podobnych do niej modeli, była jeszcze nieduża pompka.
Wziął ją, odnalazł wentyl i zaczął ją nadmuchiwać. Czuł się
niesłychanie głupio, robiąc to, ale przecież ludzie zostając ze
sobą sam na sam, przy absencji czujnego oka innych współplemieńców,
potrafią robić rzeczy ohydne, straszne i dziwne. Zajęło mu to
dobrych kilka minut. Potem, kiedy była już gotowa, ułożył ją w
pozycji siedzącej na kanapie i przyjrzał jej się dokładnie.
Zdziwił go realizm odwzorowany na jej twarzy, blond loki opadały
kaskadą na jej ramiona. Poza tym duże piersi i wzgórek łonowy…
Zaczął się zastanawiać, ile mogli na nią wydać. Naprawdę
wyglądała jak żywa, przecież całkiem naga, stworzona przez
człowieka, nie przez Boga. Dziwne. Człowiek roszczący sobie prawo
do tworzenia, do imitowania dzieł Boga. Kiedy to się zaczęło?
Mariusz
popatrzył na nią jeszcze chwilę, a potem zaśmiał się w głos.
– Chyba
zwariowałem!
Potem
wstał, wrzucił na siebie kurtkę i zszedł do monopolowego po
następną flaszkę. Wciąż stała za kasą. Helena. Poprosił o
butelkę prosto z lodówki.
– Ma
pan gości? – zapytała od niechcenia.
– Tak – skłamał
bez zastanowienia.
– Naprawdę?
– Wpadła
do mnie koleżanka.
– To
miło.
– Tak.
To bardzo miło.
– Tylko
niech pan jej czasem za bardzo nie upije. I niech pan na siebie
uważa. Szkoda zdrowia na to całe picie.
Przez
moment zastanawiał się nad jej słowami, myślał nad odpowiednią
kontynuacją ich rozmowy, a potem po prostu wyjął portfel, zapłacił
i bez słowa wyszedł ze sklepu. Na zewnątrz wciąż było jasno,
zza chmur nieśmiało wyjrzało słońce, rzucające dziwne, jakby
zielone promienie. Rozejrzał się po otaczających go blokach i
poczuł się nagle bardzo mały. Nie miał pojęcia skąd mu to się
wzięło, po prostu coś tknęło go magicznie, zupełnie jakby
niewidzialna siła nacisnęła odpowiedni guzik. Rzadko kiedy
spoglądał w górę, w niebo. Teraz to zrobił. Życie wydało mi
się trochę lżejsze.
Wrócił
w końcu do siebie. Maryna siedziała zupełnie tak samo jak
wcześniej. Chłodna, obojętna, bezpruderyjna. Wciąż w negliżu.
Mariusz usiadł obok niej, otworzył butelkę i zaczął pić z
gwinta, było to jak pocałunek kostuchy, a gorycz z oporem
przechodziła przez jego gardło, wypełniając ciało i duszę. W
połowie oderwał usta, odłożył butelkę i położył głowę tuż
przy sztucznych nogach kobiety. Zamknął oczy i uśmiechnął się
mimowolnie. Ogarnął go osobliwy spokój, błogość. Zasypiał
mając wrażenie, że ktoś gładzi go z czułością po głowie.
Zanim odpłynął był pewien, że słyszy łagodny, kobiecy głos.
Kiedy
się ocknął za oknem rozgościła się noc. Zegar w salonie
pokazywał wpół do dziewiątej. Wychodziło na to, że przespał
dobrych kilka godzin, przespał dzień. Nigdy wcześniej mu się to
nie zdarzyło. Podniósł się z tapczanu. Głowę miał ciężką,
jakby wypełnioną bolesnym powietrzem. Nagle poczuł silny skurcz w
żołądku. Zerwał się i pobiegł do łazienki i zwymiotował.
Potem opłukał usta zimną wodą, napił się jej trochę i wrócił
do salonu.
– Powinieneś
coś jeść. – Usłyszał niespodziewanie. – Kiedy
się dużo pije, powinno się chociaż jeść. Tak przynajmniej
słyszałam w telewizji.
Stanął
jak wryty, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył. Lalka, która
siedziała na tapczanie, mówiła do niego. Minę miała
niezadowoloną, złożyła usta w pretensjonalny dziubek, jeden lok
opadał jej na oko. Zakryła też rękoma swoje piersi.
– Mógłbyś
mnie czymś zakryć, chyba tego wymaga przyzwoitość, nie uważasz?
Mariusz
podszedł i przykrył ją kocem, tak że wystawała jej teraz tylko
głowa.
– Dziękuję.
Przez
chwilę nie wiedział, co ma zrobić, stał tylko i patrzył na nią
z niepewnością, a nawet strachem. Gadająca dmuchana lalka. Ktoś
słyszał o czymś podobnym? Musiał pewnie wyglądać bardzo
zabawnie w tej groteskowej sytuacji.
– Wiesz,
że picie cię kiedyś zabije? – powiedziała mu.
– Wiem.
– Prędzej
niż myślisz.
– Trudno.
– Nie
szkoda ci życia?
– Wcale.
Usiadł
obok niej i złapał za butelkę wódki, ale zamiast pociągnąć z
gwinta, nalał sobie alkohol do kieliszka.
– To
są moje urodziny, ale wypiję za twoje zdrowie – wzniósł
toast.
Kiedy
pił, zobaczył w jej oczach coś niedobrego. Pomyślał nagle o
czającej się w wysokiej trawie lwicy gdzieś na bezkresnej prerii.
– Nie
zapytałeś, czy też mam ochotę się napić. – W jej
głosie było wiele pretensji.
– Bardzo
przepraszam – zaczął niepewnie. – Ale po
prostu pomyślałem, że no… No wiesz… Nie myślałem, że ty też
pijesz.
– Dlaczego?
Bo jestem kobietą?
– Bo
jesteś dmuchaną lalką.
– Wypraszam
sobie. A teraz mi polej.
Wstał,
przyniósł drugi kieliszek i rozlał następną kolejkę. Uniósł
swój kieliszek i wypił. Kiedy go odstawił zauważył, że wódka w
jej kieliszku zniknęła. Nie miał pojęcia, jak mógł to
przeoczyć.
– Dobrze,
wystarczy mi już, napiłam się dla towarzystwa – powiedziała
z niesmakiem. – Zresztą nie lubię alkoholu.
– Nikt
go nie lubi tak naprawdę.
– To
dlaczego pijesz?
– To
skomplikowane.
– Skomplikowane?
Nic nie jest skomplikowane. To ludzie wszystko komplikują tylko po
to, aby mieć wymówki.
– Być
może.
– A
kiedy zacząłeś pić?
– Nie
wiem. Piję, odkąd pamiętam.
– A
pierwszy raz kiedy spróbowałeś?
– O
Boże, skąd mam to wiedzieć? To takie ważne?
– Początek
jest chyba ważny, prawda?
– No
nie wiem, naprawdę. Wydaje mi się, że było to jeszcze w
podstawówce.
– Szybko
zacząłeś, nie ma co. Nie dziwota, że tak się to skończyło.
W
głowie kłębiło mu się wiele pytań, ale właściwie nie zadał
żadnego z nich. Ta cała sytuacja wydawała mu się tak absurdalna,
że był pewien, iż właściwie śni. Z tego wszystkiego wybrał
nawet numer do przyjaciela. Ten był zdziwiony telefonem o tak późnej
porze, ale mimo tego pogadał z nim.
– Nie
uwierzysz, co ci zaraz powiem – oznajmił Mariusz
podnieconym głosem. – Mam w mieszkaniu dmuchaną lalkę,
która potrafi mówić. Jest jak żywa. Właściwie to nie wiem, czy
to na pewno dmuchana lalka.
– Że
co? Jaka lalka?
– No
taka dmuchana. Erotyczna. Dla mężczyzn. Dostałem jako prezent
urodzinowy i ona normalnie gada…
– Boże,
Mariusz, pijesz, tak?
– Tak.
– Proszę
cię, nie pij już dziś więcej. Naprawdę, chłopie, opanuj się,
opanuj z tym cholernym piciem…
Jeszcze
kilka zdań padło na temat jego pijaństwa, a Mariusz wysłuchiwał
tego z cierpliwością. Nie miał mu za złe, wiedział, że chce dla
niego dobrze. W pewien sposób nawet mu to odpowiadało. To, że
komuś na nim zależało. Kiedy się rozłączyli, wrócił do
salonu. Dmuchana lalka nadal tam była.
– Tak
właściwie to jestem Mariusz – przedstawił się.
– Wiem
o tym.
– Lubisz
muzykę?
– Zależy
jaką.
Włączył
coś, głównie stare polskie hity. Miał do nich sentyment, do tych
wszystkich starych piosenkarzy jak Seweryn Krajewski czy Andrzej
Cierniewski. Leciały właśnie Dwie
morgi słońca.
Nie miał pojęcia, skąd zrodził się w nim sentyment do tego typu
muzyki.
– Czytałeś
Pod
Mocnym Aniołem
Pilcha?– zapytała go po dłuższej chwili ciszy.
– Nie.
– A
Mężczyźni
bez kobiet
Murakamiego?
– Też
nie.
– Szkoda.
Pasowałbyś do tego zbioru opowiadań jak ulał.
– Dlaczego?
– Raz,
że jesteś mężczyzną. Dwa, że jesteś bez kobiety. Trzy, że
jesteś pełen smutku.
– Nie
jestem pełen smutku.
– No
nie wiem. Widziałeś ostatnio w lustrze swoją twarz?
Zostawił
ją w salonie i poszedł do łazienki. Zapalił światło i spojrzał
w lustro. Widok go nie zachwycił. Skórę twarzy miał dziwnie
szarą, jakby suchą, pełną przebarwień. Kilkudniowy zarost był
nieregularny, dziwnie szorstki, zupełnie jak szczecina zwierzęcia.
Na czole świeciły zmarszczki. Nos był duży, zaczerwieniony i
usiany wągrami. Ale najbardziej męczącym widokiem były oczy.
Szkliste, pozbawione życia, brązowe, przekrwione oczy. Oczy kogoś,
kto dawno się poddał.
Obmył
twarz wodą, a potem wrócił do salonu, złapał za butelkę i znów
się napił. Tylko to mu wychodziło. Picie. Tylko to miał tak
naprawdę. Swój nałóg jakby nazwał to ktoś postronny. Swój
nienasycony głód. Chwycił za pilota i podgłośnił muzykę.
– Za
głośno jest – powiedziała mu.
– Chcesz
potańczyć? – zapytał ją, ignorując pytanie.
– Potańczyć?
– No…
Nie
czekał jednak na odpowiedź, tylko wziął ją za ręce i zaczął
wirować po całym salonie. Śmiał się i krzyczał, pozwalając
szaleństwu, które nosił w sobie chyba od dziecka, eksplodować.
Nagle usłyszał dzwonek do drzwi. Zamarł na kilka chwil, a potem w
pośpiechu rzucił lalkę na tapczan i ukrył ją pod kocem. Poszedł
do przedpokoju i wyjrzał przez judasza. Zobaczył w nim jakiegoś
chłopaka. Otworzył.
– Tak? – zapytał.
– Wie
pan, że jest już po północy?
– Naprawdę?
Już?
– Tak.
Niech pan ściszy tę muzykę. Nie idzie przez pana spać.
– Rozumiem.
Przepraszam najmocniej.
Przez
chwilę stał i patrzył na niego. Młody mężczyzna, wysoki i
dobrze zbudowany, wiele kobiet pewnie uznałoby go za całkiem
przystojnego. Arogancki i pewny siebie, istota z krwi i kości,
prawdziwa, nie wyimaginowana jak ta gadająca lalka z salonu. Nie
wiedział skąd wziął odwagę, aby zaprosić tego faceta na
kieliszek wódki.
– Nie – odparł
tamten stanowczo. – Dobranoc.
Wypowiedział
te dwa słowa z wielką odrazą.
Dziwne,
pomyślał sobie Mariusz, zamykając za nim drzwi. Przecież i on, i
ja jesteśmy ludźmi. Przynajmniej z biologicznego punktu widzenia.
Poszedł do łazienki i jeszcze raz spojrzał w lustro. Nagle
przestał być pewien swojego człowieczeństwa.
– Wstydzisz
się mnie? – zapytała, kiedy wrócił z łazienki.
– Nie.
– To
dlaczego przykryłeś mnie kocem?
Nie
odpowiedział jej, bo wydawało mu się to irracjonalne, takie naiwne
i głupie tłumaczenie się kobiecie, którą poznał dopiero
dzisiaj. Tłumaczenie się dmuchanej lalce.
– Słuchaj,
Maryna – zaczął mówić, język mu się lekko
plątał. – Nie mam pojęcia, o co tutaj chodzi, nie
wiem, czy ty wiesz, o co tutaj chodzi, ale wydaje mi się, że to
wszystko mój pokręcony sen, że ja teraz leżę i śpię i to mi
się wszystko śni. Mam rację, że to jest sen, nie?
– Sen?
– Tak
jest.
– Uważasz,
że to sen czy koszmar?
– Nie
wiem sam. Chyba jednak sen.
– No
dobrze. A jakie ma to w ogóle znaczenie? Że jest to sen, a nie
jawa?
– Bardzo
duże. Jeżeli jest to sen, to będę mógł zrobić tak i nie
poniosę żadnych konsekwencji. Najwyżej się obudzę.
– Jak
zrobisz?
Podszedł
do niej, ściągnął z niej brutalnie koc i wbił swoje
roznamiętnione usta w jej sztuczne wargi. Nie zdążyła krzyknąć.
Jego dłonie zaczęły wodzić po jej gładkim ciele. Poczuł jednak
po chwili krew. Jego krew. Musiała go ugryźć. Nie wiedział jak to
możliwe.
– Zostaw
mnie! – krzyknęła.
– Przepraszam.
– Nic
nie mów, tylko mnie zostaw!
Złapał
za butelkę, która była pełna gdzieś do jednej trzeciej. Chyba
rzeczywiście powinien przestać pić. Świrował, naprawdę zaczęło
mu odbijać. Przyłożył do ust flaszkę i opróżnił ją. Potem
rzucił nią o ścianę, a szkło rozpierzchło się po całym
salonie niczym stado zdenerwowanych karaluchów.
– To
była moja ostatnia butelka, ostatnia, jaką wypiłem. Kończę z
tym. Podjąłem decyzję – powiedział do niej.
Nie
zareagowała.
– Chyba
położę się spać.
Milczała.
Jej martwe, niebieskie oczy wpatrywały się w niego bez uczucia.
Odwrócił się i udał do sypialni. Na chwilę się zatrzymał.
Spojrzał na stertę brudnych naczyń.
– Przepraszam
za ogólny bałagan. Jutro to pozmywam – zapewnił ją.
Nie
był jednak do końca przekonany, czy będzie jakieś jutro.
Potem
zrobił kilka chwiejnych kroków w ciemności i padł na łóżko.
Leżał jakiś czas na plecach, nie wiedział jak długo, istniała
tylko czarna pustka. Nie był pewien, czy zamknął oczy, nie
pamiętał tego. Zrobiło się też niewyobrażalnie cicho albo było
tak od zawsze. Zupełnie jakby ktoś włożył mu na głowę
papierową torbę. Po chwili nie mógł złapać oddechu, coś
wypełniło jego płuca, jego usta, mózg. Dusił się. Zakaszlał.
Warknął. Zaryczał. Chwycił się za gardło. Ogień zatańczył w
klatce piersiowej. Był straszliwy, był ostateczny. A potem niczego
już nie czuł. Tak po prostu.
Nad
ranem równo o szóstej pięćdziesiąt trzy widok za oknem wstał
taki sam jak zwykle. Surowy i piękny. Prawdziwy. Tym razem jednak
nie było nikogo, kto zechciałby go podziwiać.