wtorek, 31 października 2023

Interpretacja wiersza

Zachęcam do odsłuchania wiersza, który kiedyś tam popełniłem.  W wykonaniu Grzegorza Malechy.

Dla tych co lubią poezję. Dla tych co nie lubię też.

https://www.facebook.com/100009576681881/videos/190326434111547

Zachęcam też do obserwowania twórczości Grzegorza. Mocny głos.

https://www.facebook.com/profile.php?id=100009576681881

niedziela, 29 października 2023

Opowiadanie w Suburbii

Moje opowiadanie pod tytułem Dom w spadku właśnie wyszedł w magazynie internetowym "Suburbia".

To stary "Helikopter" gdzie miałem już okazję parokrotnie publikować.

Krótki tekst. Taki sobie właściwie. Ale zawsze lepsze niż nic.

https://www.magazyn-suburbia.com/post/marcin-mielcarek-dom-w-spadku

środa, 25 października 2023

Tydzień albo dwa

Za tydzień albo dwa wyjdzie mój nowy zbiór opowiadań po tytułem Nad górą zachodzi zielone słońce. Jest to dwanaście opowiadań umiejscowionych w Zielonej Górze. Tematyka różna, tak samo jak styl każdego opowiadania. Trochę się przy tym bawiłem słowem. Ciekawe co to wyszło z tej zabawy.

Podrzucam link do opowiadania numer dwa. Można sobie poczytać (wersja przed korektą, po korekcie nie mam).

https://mmielcarek96.blogspot.com/2023/10/nad-gora-zachodzi-zielone-sonce-luty.html

Tak to mniej więcej będzie wyglądać w druku.

Nad górą zachodzi zielone słońce - Luty

Luty

Wyglądał przez okno na dziewiątym piętrze wieżowca przy ulicy Węgierskiej. Widział niemal całe miasto, budzące się niemrawo i niechętnie niczym potężny niedźwiedź z głębokiego, zimowego snu. Bloki rosły białe i wysokie, ciężko osadzony beton na zmęczonej ziemi, nieliczne prostokąty płonące jasnym światłem, puste balkony i ciemne dachy z papy, pokomunistyczne blokowiska w całości podobne do zębów albo górskich pasm pogrążonych w ospałej, porannej mgle. W oddali smukłe jak trzy papierosy kominy wyrastały z połaci lasów ciasno otaczających Zieloną Górę. Po rzekach z asfaltu zaczynały przelewać się z szarym kurzem zastępy kolorowych aut. Ludzie na chodnikach i przystankach wyglądali jak czarne mrówki. Był w tym porządek i chaos.

Skończył palić i zasłonił firanę, a tlący się słabo kiep wylądował w szklanej zmatowiałej popielnicy. Spojrzał na nowiutki okrągły zegar z dyskontu wiszący na ścianie w salonie, który wskazywał siódmą trzydzieści trzy. Dopił kawę i poszedł do kuchni, dokładając brudną szklankę do stosu niezmywanych od trzech dni naczyń. Popatrzył na to przez chwilę, potem odkręcił kran, złapał za żółtą gąbkę i butelkę z płynem, ale ta okazała się pusta. Misterna konstrukcja poruszyła się niebezpiecznie, a spomiędzy talerzy wyskoczył nagle pomarańczowy robal. Karaluch. W całym bloku mieli ich plagę, z którą wspólnota nieudolnie od lat prowadziła boje. Szybko pozbawił go marnego życia, opłukał dłonie i wyłączył wodę, a mokre ręce wytarł niedokładnie w brązowe, zmęczone dresy. Dodał w głowie do listy zakupów butelkę płynu do naczyń. Planował wejść później do sklepu, kupić parę rzeczy na sobotę i niedzielę, głównie na sobotni wieczór.

Teraz jednak musiał zebrać się do pracy. Poszedł do sypialni i wyciągnął z szafy wiszące robocze ciuchy uwalone farbą, plamami po cemencie i kleju, z licznymi mniejszymi i większymi dziurami. Westchnął ciężko, ściągnął to wszystko z wieszaka i kilka chwil później był już ubrany. Zauważył, że gdy wzuwał jedną grubą skarpetkę, ta rozdarła się na pięcie. Zostawił ją jednak na stopie, pozwolił na ostatni taniec przed śmiercią w śmietniku. W korytarzu nałożył ciężkie robocze buciory, wcisnął na głowę czarną czapkę i wyszedł z mieszkania. Poszedł w kierunku windy i na niewielkim wyświetlaczu sprawdził, czy ktoś też ma zamiar nią jechać. Wychodziło na to, że tak, więc zawrócił i udał się schodami na dół. Nie lubił jeździć z innymi ludźmi, przebywanie z kimś w tak ciasnej przestrzeni przyprawiało go o mdłości. Wiedział, że to ze strachu.

Kiedy znalazł się na zewnątrz, poprawił czapkę na uszach i poszedł chodnikiem w dół, na parking pod marketem. Był początek lutego i mróz wciąż trzymał w swojej stalowej garści każdy poranek. Przeszukał kieszenie swojej kurtki ozdobionej odblaskami i wyciągnął paczkę papierosów. Został mu ostatni. Zapalił go, ale zdążył zaciągnąć się tylko raz. Podjechał stary, biały volkswagen transporter i zatrąbił na niego. Po chwili otworzyła się szyba od strony kierowcy.

– No dalej, kurwa, wsiadaj! – rzucił zniecierpliwionym tonem jego obecny szef.

– Dopiero co zapaliłem – odparł spokojnie.

– Człowieku, nie mam czasu na twoje fajki! Dopiero zapaliłem, też mi coś! No wsiadaj, do cholery, nie stój tak!

Zaciągnął się jeszcze raz niczym łapiący ostatni oddech topielec i wyrzucił papierosa na asfalt. Zdeptał go niechętnie i wsiadł do busa. Usadowił się przy oknie, wcześniej przebąkując coś na kształt powitania, ale niezbyt wyraźnie. Łokciem przetarł zaparowaną szybę, ale niczego ciekawego za nią nie było.

– Ty, Mariusz. – Trącił go nagle siedzący obok kolega. – Ty urodziny jutro masz, nie?

– No mam – przyznał podejrzliwie.

– Aha. Dobra.

– A co?

– Nic, nic. Tak wiesz pytam se. Pytam se bo mogę, nie?

– Pewnie, że możesz.

Pracował na budowie. W tej konkretnej firmie od trzech lat, ale na budowie spędził całe życie, a właściwie to zmarnował całe życie, zaczynając już po szkole zawodowej i tułając się od pracodawcy do pracodawcy, zaliczając nawet niedługi epizod za granicą. Kończył teraz pięćdziesiąt dziewięć lat i jego życie przypominało taką niekończącą się budowę, dom w stanie surowym, bez elektryki, bez podłączonej wody. Pozostawione do gnicia w szczerym polu puste, zimne, wilgotne mury, które nigdy nie miały zaznać ciepła.

Budowali i wykańczali szeregowe domki na Łężycy. Białe, identyczne. Alternatywa dla mieszkań w blokach. Namiastka wolności. Dzień pracy zleciał mu tak jak zwykle, szybko i beznamiętnie, nie miał w sobie niczego nadzwyczajnego. Rutyna tego fachu już dawno zabiła w nim jakiekolwiek emocje i nawet to, że jeden z jego kolegów wpadł po kolana do dziury zalanej świeżym betonem, nie wywołała u niego choćby śladu uśmiechu.

– No ty, Mariusz, ej! – rzucił jeden z nich na przerwie. – Urodziny, kurwa, masz i nic nie postawisz?!

– Żadnego picia w robocie! – rzucił ostro szef. – Ochujeliście czy jak?

– Kto tam mówi o piciu w pracy! Po pracy, szefie!

Kiedy skończyli robotę, znów zaczepili go o postawienie wódki i byli w tym wszystkim natrętni jak komary w ciepły wieczór spędzany nad jeziorem.

– No my ci prezent kupiliśmy, a ty co? – zaczął ze śmiechem któryś z nich. – Nawet pół litra nie postawisz?

– Jaki prezent? – zapytał poważnie Mariusz.

– No prezent, nie wiesz, że prezenty się na urodziny dostaje?

– Wy mi kupiliście prezent? Po co?

– No bo jesteśmy mili goście, Mariusz, jesteśmy twoi fajni kumple, cholera, ale jak nie polecisz po flaszkę to gówno, a nie prezent dostaniesz!

Zaczęli się głośno śmiać. Mieli go trochę za kretyna, ale po prawdzie to oni byli kretynami, a przynajmniej on tak uważał. Nie pałali do siebie zbyt wielką sympatią, po prostu razem pracowali, żadna wielka sprawa, takich jak oni przewinęło się w jego życiu kilkudziesięciu. Mimo to poszedł po butelkę wódki i napili się w busie. Butelka krążyła od rąk do rąk. Pociągali z gwinta jak prawdziwa kompania.

– Te, Mariusz, chyba się nie brzydzisz, co? – zapytał ktoś ze śmiechem. – Pić z nami z jednej butelki.

– Takie buzi, buzi małe, nie? – odparł któryś.

– Buzi, buzi to on dopiero będzie miał! Zobaczycie!

Ryknęli niczym grom, a zaraz potem zajechali na parking niedaleko mieszkania Mariusza. Zanim wysiadł wręczyli mu prezent. Było to niezbyt duże pudełko zapakowane w brązowy papier i przewiązane czerwoną wstążką.

– Dzięki – odparł.

Chciał już się zmyć, mieć to za sobą, mieć ICH za sobą.

– Nie no, czekaj, ej! – Jeden złapał go za ramię. – No weź otwórz!

– Otworzę w domu.

– No, kurwa, nie bądź taki! Otwieraj tutaj!

Reszta zachęciła go brawami i wyciem, więc uległ presji. Podali mu nóż do tapet, aby rozciął papier i wstążkę. Potem odrzucił go na bok i obejrzał swój prezent. Była to dmuchana lalka, zabawka erotyczna. Tamci przez chwilę patrzyli, a potem pękli ze śmiechu. Mieli niezły ubaw.

– Maryna ma na imię, widzisz?! – rzucił któryś z nich, pokazując na błyszczący czerwienią napis.

– Już nie będziesz musiał se myśleć o dupie Maryny! – dodał ktoś. – Teraz będziesz mógł ją mieć!

– A tu zobacz, o! No masz, trzymaj! Żebyś czasem dzieciora jeszcze nie trzasnął!

Jeden z nich wręczył mu paczkę prezerwatyw, a bus wypełniło tubalne “hahaha”. Nawet ich szef śmiał się i kręcił z niedowierzaniem głową. Mariusz natomiast nie dał po sobie niczego poznać. Nie bawiło go to wcale, chcieli zrobić z niego głupka, wykpić, zabawić jego kosztem, ale nie był na nich za to zły. Można powiedzieć, że spływało to po nim, odbiło od jego nabytej z biegiem zmarnowanych lat obojętności. Zmusił się jednak do szerokiego uśmiechu, podziękował im, zabrał swoje prezenty, powiedział, że na pewno skorzysta i wysiadł z auta. Trzasnął drzwiami i odjechali, a Mariusz wpatrywał się przez jakąś chwilę w oddalające się czerwone światła, które w końcu zniknęły za zakrętem. Schował pod kurtką pudełko i poszedł do marketu wziąć tych kilka potrzebnych rzeczy na weekend.

Snuł się chwilę między alejkami, przyglądał ludziom, ale kiedy tylko ktoś inny postanowił na niego spojrzeć, od razu odwracał głowę. Przyglądał się jakiś czas młodej dziewczynie, jej ciemne, bujne włosy wystające spod jasnej czapki układały się niczym wzburzony wodospad. Miała piękna twarz i ciemne oczy, przypominała mu taką jedną z przeszłości. Zastanawiał się chwilę, czy może być jej córką i przez moment w głowie zakiełkował mu głupi pomysł, żeby zapytać, jak ma na imię, ale oczywiście tego nie zrobił. Kiedy płacił już przy kasie, kobieta, która go obsługiwała, Ukrainka, zapytała, co ma pod kurtką.

– To z innego sklepu – wyznał cicho.

– Pokazać – odparła stanowczo.

– Naprawdę, to nie od was.

– Pokazać albo zawołam ochronę.

Mariusz westchnął, a potem rozpiął kurtkę, tak aby stojący za nim ludzie nie zobaczyli, co tam chowa. Kobieta popatrzyła chwilę, zrobiła zdziwioną minę, zerknęła mu w oczy, pokiwała głową i zaczęła kasować dalej. Zrobiło mu się głupio, gorączka ogarnęła całe ciało. Dawno tak się nie wstydził. Zapłacił i wyszedł pośpiesznie ze spuszczoną głową, uciekł niczym zbity kundel.

Do mieszkania wszedł po schodach, zmęczył się trochę. Kiedy znalazł się w środku zdjął buty i rzucił zakupy na tapczan, wyjął urodzinowy prezent i jego też rzucił obok. Potem spojrzał na stertę naczyń. Nie kupił płynu, zapomniał, ale nie miał ochoty wracać do tamtego sklepu. Nie dziś. Nawet nie jutro.

Rozebrał się i wrzucił cały roboczy komplet do pralki, z rozpędu wrzucił nawet tę podziurawioną skarpetę, dając jej tym samym kolejną szansę. Wstawił też resztę brudnych rzeczy z kosza, a potem wziął długi prysznic. Wrócił do salonu i otworzył butelkę piwa. Pił i oglądał telewizję, czekając, aż zrobi się pranie. Nie bardzo wiedział, co ogląda, właściwie skakał trochę po kanałach, nie mogąc znaleźć niczego dla siebie. Niewiele obchodziły go podróże, niewiele wiadomości z kraju i świat gdzieś daleko, nie lubił seriali, uważał je za durnowate, ale nie czuł też potrzeby zagłębiania się w problemy ludzi podobnych jemu, podłe, smutne żywoty ukazywane w reportażach czy dokumentach. Na chwilę zatrzymał się na programie rozrywkowym, oglądał jakichś opalonych, smukłych, młodych ludzi na plaży i nie do końca rozumiał, o co w tym show chodzi – o co poza epatowaniem seksem. W końcu trafił na mecz siatkówki i tak już zostawił. Wypił trzy piwa i poszedł rozwiesić pranie. Kątem oka zauważył, że po blacie kuchennym zasuwa karaluch. Zostawił go. Nie miał ochoty szerzyć śmierci.

Tego wieczora zasnął całkiem wcześnie, kiedy położył się do łóżka ogarnęło go znużenie, odezwał się też ból w prawym nadgarstku i lewym kolanie – obydwu tych urazów nabawił się przez lata pracy. Jego zegar biologiczny obudził go tak jak zwykle. Szósta pięćdziesiąt trzy. Budził się tak od zawsze. A poranki wydawały mu się długie i takie same. Zupełnie jak reszta dnia. Nudne. Rutynowe. Dni powtarzały się, powielały. Jak wychodzące kopie z drukarki. Jeden jak sto kolejnych. W pewnym sensie napawało go to smutkiem. Rozczarowaniem. Złością. Starał się o tym nie rozmyślać.

Zapalił papierosa i wypił małą kawę bez cukru, obserwując ten sam co każdego ranka widok za oknem. Dziś mgła była jeszcze gęstsza i linia horyzontu zlała się w jedną niewyraźną smugę. Potem zjadł małe śniadanie i posiedział na kanapie, przeglądając nowy numer "Łącznika Zielonogórskiego", który znalazł w swojej skrzynce pocztowej. Około dziewiątej poszedł znowu się zdrzemnąć i spał do jedenastej. Wyszedł z mieszkania, żeby pospacerować trochę po okolicy. Przeszedł obok niewielkiego lasu, zahaczył o Osiedle Malarzy, potem Cegielnię i połaził wokół Glinianki. Prawie nie było ludzi, pogoda nie sprzyjała, mżyło, ale jemu pasowała taka aura; pasowało, że był niemal sam. Wracając do mieszkania, wstąpił do monopolowego pod swoim blokiem. Liczył, że jej nie będzie, ale była. Kobieta młodsza o jakieś kilka lat, niska blondynka, z całkiem miłą twarzą i jeszcze milszym głosem. Pracowała tutaj dopiero od kilku miesięcy i mimo że darzył ją sympatią, wcale nie lubił, kiedy sprzedawała. Chodziło o wstyd. Był dorosłym facetem i wstydził się jak chłopiec. Głównie tego, że pije.

Wziął jednak połówkę czystej wódki i płacąc, zapytał ją o imię i ten nagły przypływ odwagi zadziwił nawet jego.

– Chce pan wiedzieć, jak mam na imię? – zapytała podejrzliwie.

– Tak. Ja jestem Mariusz.

– No dobrze. Helena.

– Ładnie.

– Wie pan, imię jak imię. Nic specjalnego. Podać coś jeszcze?

Pokiwał speszony głową, potem zapłacił i wyszedł ze sklepu, nie oglądając się za siebie. Schował wódkę w kurtce i wszedł do bloku. Pojechał tym razem windą. Odnowili ją jakiś czas temu, wciąż pachniała świeżością. Wielkie lustro witało każdego odbiciem. On nie patrzył. Nie lubił patrzeć w lustra, nie lubił przypominać sobie, jak wygląda jego twarz. Nie lubił jej. Dawno zdał sobie sprawę z tego, że wielu rzeczy nie lubi.

Wszedł do mieszkania i niemal w drzwiach otworzył butelkę. W międzyczasie zaklął, że znowu zapomniał o myciu garów. Zapach psujących się resztek zaczął niemiło gryźć go w nos. Wyciągnął kieliszek do wódki z szafki i napełnił go po brzeg. Wypił. Potem nalał sobie drugi. Znowu wypił, a następnie powiedział:

– Twoje zdrowie, chłopie. Pięćdziesiąt dziewięć lat. Kto by pomyślał, że dociągniesz. Wszystkiego dobrego!

Wypił po raz trzeci i poszukał telefonu. Postanowił zadzwonić do starego kumpla, jeszcze kolegi ze szkoły, któremu wiodło się w życiu całkiem nieźle. Żona, trójka dzieci, własne mieszkanie i dobry samochód. Była to jedyna osoba, którą mógł nazwać przyjacielem.

– Wpadniesz wypić kielicha za moje zdrowie? – zapytał Mariusz, kiedy mieli za sobą już wstęp rozmowy.

– Nie mogę, chłopie. Wiesz, jak jest.

– Szkoda.

– Słuchaj, tak sobie myślałem o tobie i tym twoim piciu. Zawsze kiedy do mnie dzwonisz to pijesz albo chcesz się napić.

– To choroba zawodowa.

– To nie jest śmieszne, Mariusz.

– Czemu?

– No bo to jest twój problem. To picie i samotność. Za dużo pijesz, dlatego jesteś sam. Jesteś sam, bo za dużo pijesz. Rozumiesz?

On też uważał, że picie i samotność w jego przypadku były ze sobą sprzężone, jedno wynikało z drugiego, jedno nie mogło istnieć bez drugiego. On nie mógł bez tego istnieć.

– Myślałeś o tym, co ci mówiłem? – spytał przyjaciel.

– O czym?

– O odwyku.

– A, daj spokój…

– Mówię poważnie, Mariusz. Jest ten ośrodek na Jeleniej, orientowałem się już wcześniej i ma świetne opinie, bardzo dużą skuteczność, traktują tam człowieka jak człowieka. Wiesz, o co mi chodzi…

– Sam nie wiem…

– Słuchaj, przecież ci mówiłem, że jeżeli chodzi o pieniądze, to ja jestem w stanie za twój pobyt zapłacić. Rozmawiałem z żoną, nie ma nic przeciwko, a nawet sama dzwoniła do nich z pytaniami. Chłopie, znamy się od szkoły i naprawdę chcę ci pomóc, stać mnie, żeby ci pomóc. Żadnych pieniędzy nie będziesz musiał mi zwracać, chcę tylko, żebyś wyzdrowiał.

– Zastanowię się.

Pogadali jeszcze chwilę, głównie o plusach terapii, o tym, że może być to dla Mariusza wielka szansa i pożegnali się ciepło. Jego przyjaciel obiecał kiedyś do niego wpaść i pogadać w cztery oczy na ten temat. Obiecał mu, że wyrwie go z objęć nałogu. Mariusz wcale nie był pewien, czy to naprawdę nałóg i czy naprawdę chce zostać wyrwanym.

Wziął ze sobą butelkę wódki, usiadł na kanapie i włączył telewizor. Tym razem zostawił na jakimś paradokumencie, pewien dzieciak nie chodził do szkoły, wagarował i pił piwo w parku. Coś mu to przypominało. Początki.

Siedział przy tej wódce dobrą godzinę zanim ją zmęczył. Nie czuł głodu, zwykle mało jadł, a kiedy pił w ogóle przechodziła mu ochota do jedzenia. Pomyślał, że z okazji urodzin mógłby ugotować sobie coś specjalnego, ale szybko odpuścił, wiedząc, że wiąże się to z dodatkowym wysiłkiem. Jego wzrok padł w końcu na karton z dmuchaną lalką w środku. Obejrzał opakowanie z jednej i z drugiej strony, przyjrzał się dokładnie sfotografowanej niebieskookiej blondynce z gorącym ciałem, reklamującej ów erotyczny produkt.

– Maryna – przeczytał na głos, zaintrygowany.

Jej imię brzmiało w jego ustach jak nieśmieszny żart.

Potem otworzył karton i wyciągnął lalkę do światła. Była zwinięta, wyglądała trochę jak ściągnięta z człowieka skóra, ale w dotyku czuło się zwykły, śliski plastik podobny do tych, z których robi się baseny dla małych dzieci. Mariusz odłożył ją na bok i zajrzał do środka. Oprócz instrukcji i małego katalogu z resztą podobnych do niej modeli, była jeszcze nieduża pompka. Wziął ją, odnalazł wentyl i zaczął ją nadmuchiwać. Czuł się niesłychanie głupio, robiąc to, ale przecież ludzie zostając ze sobą sam na sam, przy absencji czujnego oka innych współplemieńców, potrafią robić rzeczy ohydne, straszne i dziwne. Zajęło mu to dobrych kilka minut. Potem, kiedy była już gotowa, ułożył ją w pozycji siedzącej na kanapie i przyjrzał jej się dokładnie. Zdziwił go realizm odwzorowany na jej twarzy, blond loki opadały kaskadą na jej ramiona. Poza tym duże piersi i wzgórek łonowy… Zaczął się zastanawiać, ile mogli na nią wydać. Naprawdę wyglądała jak żywa, przecież całkiem naga, stworzona przez człowieka, nie przez Boga. Dziwne. Człowiek roszczący sobie prawo do tworzenia, do imitowania dzieł Boga. Kiedy to się zaczęło?

Mariusz popatrzył na nią jeszcze chwilę, a potem zaśmiał się w głos.

– Chyba zwariowałem!

Potem wstał, wrzucił na siebie kurtkę i zszedł do monopolowego po następną flaszkę. Wciąż stała za kasą. Helena. Poprosił o butelkę prosto z lodówki.

– Ma pan gości? – zapytała od niechcenia.

– Tak – skłamał bez zastanowienia.

– Naprawdę?

– Wpadła do mnie koleżanka.

– To miło.

– Tak. To bardzo miło.

– Tylko niech pan jej czasem za bardzo nie upije. I niech pan na siebie uważa. Szkoda zdrowia na to całe picie.

Przez moment zastanawiał się nad jej słowami, myślał nad odpowiednią kontynuacją ich rozmowy, a potem po prostu wyjął portfel, zapłacił i bez słowa wyszedł ze sklepu. Na zewnątrz wciąż było jasno, zza chmur nieśmiało wyjrzało słońce, rzucające dziwne, jakby zielone promienie. Rozejrzał się po otaczających go blokach i poczuł się nagle bardzo mały. Nie miał pojęcia skąd mu to się wzięło, po prostu coś tknęło go magicznie, zupełnie jakby niewidzialna siła nacisnęła odpowiedni guzik. Rzadko kiedy spoglądał w górę, w niebo. Teraz to zrobił. Życie wydało mi się trochę lżejsze.

Wrócił w końcu do siebie. Maryna siedziała zupełnie tak samo jak wcześniej. Chłodna, obojętna, bezpruderyjna. Wciąż w negliżu. Mariusz usiadł obok niej, otworzył butelkę i zaczął pić z gwinta, było to jak pocałunek kostuchy, a gorycz z oporem przechodziła przez jego gardło, wypełniając ciało i duszę. W połowie oderwał usta, odłożył butelkę i położył głowę tuż przy sztucznych nogach kobiety. Zamknął oczy i uśmiechnął się mimowolnie. Ogarnął go osobliwy spokój, błogość. Zasypiał mając wrażenie, że ktoś gładzi go z czułością po głowie. Zanim odpłynął był pewien, że słyszy łagodny, kobiecy głos.

Kiedy się ocknął za oknem rozgościła się noc. Zegar w salonie pokazywał wpół do dziewiątej. Wychodziło na to, że przespał dobrych kilka godzin, przespał dzień. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. Podniósł się z tapczanu. Głowę miał ciężką, jakby wypełnioną bolesnym powietrzem. Nagle poczuł silny skurcz w żołądku. Zerwał się i pobiegł do łazienki i zwymiotował. Potem opłukał usta zimną wodą, napił się jej trochę i wrócił do salonu.

– Powinieneś coś jeść. – Usłyszał niespodziewanie. – Kiedy się dużo pije, powinno się chociaż jeść. Tak przynajmniej słyszałam w telewizji.

Stanął jak wryty, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył. Lalka, która siedziała na tapczanie, mówiła do niego. Minę miała niezadowoloną, złożyła usta w pretensjonalny dziubek, jeden lok opadał jej na oko. Zakryła też rękoma swoje piersi.

– Mógłbyś mnie czymś zakryć, chyba tego wymaga przyzwoitość, nie uważasz?

Mariusz podszedł i przykrył ją kocem, tak że wystawała jej teraz tylko głowa.

– Dziękuję.

Przez chwilę nie wiedział, co ma zrobić, stał tylko i patrzył na nią z niepewnością, a nawet strachem. Gadająca dmuchana lalka. Ktoś słyszał o czymś podobnym? Musiał pewnie wyglądać bardzo zabawnie w tej groteskowej sytuacji.

– Wiesz, że picie cię kiedyś zabije? – powiedziała mu.

– Wiem.

– Prędzej niż myślisz.

– Trudno.

– Nie szkoda ci życia?

– Wcale.

Usiadł obok niej i złapał za butelkę wódki, ale zamiast pociągnąć z gwinta, nalał sobie alkohol do kieliszka.

– To są moje urodziny, ale wypiję za twoje zdrowie – wzniósł toast.

Kiedy pił, zobaczył w jej oczach coś niedobrego. Pomyślał nagle o czającej się w wysokiej trawie lwicy gdzieś na bezkresnej prerii.

– Nie zapytałeś, czy też mam ochotę się napić. – W jej głosie było wiele pretensji.

– Bardzo przepraszam – zaczął niepewnie. – Ale po prostu pomyślałem, że no… No wiesz… Nie myślałem, że ty też pijesz.

– Dlaczego? Bo jestem kobietą?

– Bo jesteś dmuchaną lalką.

– Wypraszam sobie. A teraz mi polej.

Wstał, przyniósł drugi kieliszek i rozlał następną kolejkę. Uniósł swój kieliszek i wypił. Kiedy go odstawił zauważył, że wódka w jej kieliszku zniknęła. Nie miał pojęcia, jak mógł to przeoczyć.

– Dobrze, wystarczy mi już, napiłam się dla towarzystwa – powiedziała z niesmakiem. – Zresztą nie lubię alkoholu.

– Nikt go nie lubi tak naprawdę.

– To dlaczego pijesz?

– To skomplikowane.

– Skomplikowane? Nic nie jest skomplikowane. To ludzie wszystko komplikują tylko po to, aby mieć wymówki.

– Być może.

– A kiedy zacząłeś pić?

– Nie wiem. Piję, odkąd pamiętam.

– A pierwszy raz kiedy spróbowałeś?

– O Boże, skąd mam to wiedzieć? To takie ważne?

– Początek jest chyba ważny, prawda?

– No nie wiem, naprawdę. Wydaje mi się, że było to jeszcze w podstawówce.

– Szybko zacząłeś, nie ma co. Nie dziwota, że tak się to skończyło.

W głowie kłębiło mu się wiele pytań, ale właściwie nie zadał żadnego z nich. Ta cała sytuacja wydawała mu się tak absurdalna, że był pewien, iż właściwie śni. Z tego wszystkiego wybrał nawet numer do przyjaciela. Ten był zdziwiony telefonem o tak późnej porze, ale mimo tego pogadał z nim.

– Nie uwierzysz, co ci zaraz powiem – oznajmił Mariusz podnieconym głosem. – Mam w mieszkaniu dmuchaną lalkę, która potrafi mówić. Jest jak żywa. Właściwie to nie wiem, czy to na pewno dmuchana lalka.

– Że co? Jaka lalka?

– No taka dmuchana. Erotyczna. Dla mężczyzn. Dostałem jako prezent urodzinowy i ona normalnie gada…

– Boże, Mariusz, pijesz, tak?

– Tak.

– Proszę cię, nie pij już dziś więcej. Naprawdę, chłopie, opanuj się, opanuj z tym cholernym piciem…

Jeszcze kilka zdań padło na temat jego pijaństwa, a Mariusz wysłuchiwał tego z cierpliwością. Nie miał mu za złe, wiedział, że chce dla niego dobrze. W pewien sposób nawet mu to odpowiadało. To, że komuś na nim zależało. Kiedy się rozłączyli, wrócił do salonu. Dmuchana lalka nadal tam była.

– Tak właściwie to jestem Mariusz – przedstawił się.

– Wiem o tym.

– Lubisz muzykę?

– Zależy jaką.

Włączył coś, głównie stare polskie hity. Miał do nich sentyment, do tych wszystkich starych piosenkarzy jak Seweryn Krajewski czy Andrzej Cierniewski. Leciały właśnie Dwie morgi słońca. Nie miał pojęcia, skąd zrodził się w nim sentyment do tego typu muzyki.

– Czytałeś Pod Mocnym Aniołem Pilcha?– zapytała go po dłuższej chwili ciszy.

– Nie.

– A Mężczyźni bez kobiet Murakamiego?

– Też nie.

– Szkoda. Pasowałbyś do tego zbioru opowiadań jak ulał.

– Dlaczego?

– Raz, że jesteś mężczyzną. Dwa, że jesteś bez kobiety. Trzy, że jesteś pełen smutku.

– Nie jestem pełen smutku.

– No nie wiem. Widziałeś ostatnio w lustrze swoją twarz?

Zostawił ją w salonie i poszedł do łazienki. Zapalił światło i spojrzał w lustro. Widok go nie zachwycił. Skórę twarzy miał dziwnie szarą, jakby suchą, pełną przebarwień. Kilkudniowy zarost był nieregularny, dziwnie szorstki, zupełnie jak szczecina zwierzęcia. Na czole świeciły zmarszczki. Nos był duży, zaczerwieniony i usiany wągrami. Ale najbardziej męczącym widokiem były oczy. Szkliste, pozbawione życia, brązowe, przekrwione oczy. Oczy kogoś, kto dawno się poddał.

Obmył twarz wodą, a potem wrócił do salonu, złapał za butelkę i znów się napił. Tylko to mu wychodziło. Picie. Tylko to miał tak naprawdę. Swój nałóg jakby nazwał to ktoś postronny. Swój nienasycony głód. Chwycił za pilota i podgłośnił muzykę.

– Za głośno jest – powiedziała mu.

– Chcesz potańczyć? – zapytał ją, ignorując pytanie.

– Potańczyć?

– No…

Nie czekał jednak na odpowiedź, tylko wziął ją za ręce i zaczął wirować po całym salonie. Śmiał się i krzyczał, pozwalając szaleństwu, które nosił w sobie chyba od dziecka, eksplodować. Nagle usłyszał dzwonek do drzwi. Zamarł na kilka chwil, a potem w pośpiechu rzucił lalkę na tapczan i ukrył ją pod kocem. Poszedł do przedpokoju i wyjrzał przez judasza. Zobaczył w nim jakiegoś chłopaka. Otworzył.

– Tak? – zapytał.

– Wie pan, że jest już po północy?

– Naprawdę? Już?

– Tak. Niech pan ściszy tę muzykę. Nie idzie przez pana spać.

– Rozumiem. Przepraszam najmocniej.

Przez chwilę stał i patrzył na niego. Młody mężczyzna, wysoki i dobrze zbudowany, wiele kobiet pewnie uznałoby go za całkiem przystojnego. Arogancki i pewny siebie, istota z krwi i kości, prawdziwa, nie wyimaginowana jak ta gadająca lalka z salonu. Nie wiedział skąd wziął odwagę, aby zaprosić tego faceta na kieliszek wódki.

– Nie – odparł tamten stanowczo. – Dobranoc.

Wypowiedział te dwa słowa z wielką odrazą.

Dziwne, pomyślał sobie Mariusz, zamykając za nim drzwi. Przecież i on, i ja jesteśmy ludźmi. Przynajmniej z biologicznego punktu widzenia. Poszedł do łazienki i jeszcze raz spojrzał w lustro. Nagle przestał być pewien swojego człowieczeństwa.

– Wstydzisz się mnie? – zapytała, kiedy wrócił z łazienki.

– Nie.

– To dlaczego przykryłeś mnie kocem?

Nie odpowiedział jej, bo wydawało mu się to irracjonalne, takie naiwne i głupie tłumaczenie się kobiecie, którą poznał dopiero dzisiaj. Tłumaczenie się dmuchanej lalce.

– Słuchaj, Maryna – zaczął mówić, język mu się lekko plątał. – Nie mam pojęcia, o co tutaj chodzi, nie wiem, czy ty wiesz, o co tutaj chodzi, ale wydaje mi się, że to wszystko mój pokręcony sen, że ja teraz leżę i śpię i to mi się wszystko śni. Mam rację, że to jest sen, nie?

– Sen?

– Tak jest.

– Uważasz, że to sen czy koszmar?

– Nie wiem sam. Chyba jednak sen.

– No dobrze. A jakie ma to w ogóle znaczenie? Że jest to sen, a nie jawa?

– Bardzo duże. Jeżeli jest to sen, to będę mógł zrobić tak i nie poniosę żadnych konsekwencji. Najwyżej się obudzę.

– Jak zrobisz?

Podszedł do niej, ściągnął z niej brutalnie koc i wbił swoje roznamiętnione usta w jej sztuczne wargi. Nie zdążyła krzyknąć. Jego dłonie zaczęły wodzić po jej gładkim ciele. Poczuł jednak po chwili krew. Jego krew. Musiała go ugryźć. Nie wiedział jak to możliwe.

– Zostaw mnie! – krzyknęła.

– Przepraszam.

– Nic nie mów, tylko mnie zostaw!

Złapał za butelkę, która była pełna gdzieś do jednej trzeciej. Chyba rzeczywiście powinien przestać pić. Świrował, naprawdę zaczęło mu odbijać. Przyłożył do ust flaszkę i opróżnił ją. Potem rzucił nią o ścianę, a szkło rozpierzchło się po całym salonie niczym stado zdenerwowanych karaluchów.

– To była moja ostatnia butelka, ostatnia, jaką wypiłem. Kończę z tym. Podjąłem decyzję – powiedział do niej.

Nie zareagowała.

– Chyba położę się spać.

Milczała. Jej martwe, niebieskie oczy wpatrywały się w niego bez uczucia. Odwrócił się i udał do sypialni. Na chwilę się zatrzymał. Spojrzał na stertę brudnych naczyń.

– Przepraszam za ogólny bałagan. Jutro to pozmywam – zapewnił ją.

Nie był jednak do końca przekonany, czy będzie jakieś jutro.

Potem zrobił kilka chwiejnych kroków w ciemności i padł na łóżko. Leżał jakiś czas na plecach, nie wiedział jak długo, istniała tylko czarna pustka. Nie był pewien, czy zamknął oczy, nie pamiętał tego. Zrobiło się też niewyobrażalnie cicho albo było tak od zawsze. Zupełnie jakby ktoś włożył mu na głowę papierową torbę. Po chwili nie mógł złapać oddechu, coś wypełniło jego płuca, jego usta, mózg. Dusił się. Zakaszlał. Warknął. Zaryczał. Chwycił się za gardło. Ogień zatańczył w klatce piersiowej. Był straszliwy, był ostateczny. A potem niczego już nie czuł. Tak po prostu.

Nad ranem równo o szóstej pięćdziesiąt trzy widok za oknem wstał taki sam jak zwykle. Surowy i piękny. Prawdziwy. Tym razem jednak nie było nikogo, kto zechciałby go podziwiać.

Z wizytką na dołku

Moje nowe opowiadanie znalazło się w majowym numerze e-eleWatora. Takie z humorem. https://e-elewator.org/e-e-8-marcin-waldemar-mielcarek/