niedziela, 28 listopada 2021

Wrzucam stare-nowe opowiadanie

Wrzucam stare, ale niedawno poprawione opowiadanie na bloga. O budowlańcu, bo praca na budowie to okres w życiu, który wiele mi dał i wiele mnie nauczył:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/11/jak-zostaem-ukraincem.html

Zachęcam także do popierania mojego zbioru opowiadań i czytania oczywiście:

https://drive.google.com/uc?id=1TMxc9CY76zm1RzW37Mfoi4YdJkB4oKGD&export=download

Jak ktoś ma konto na lubimyczytać.pl to może ocenić, albo skomentować, będzie naprawdę spoko:

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4993649/parada-mysli-nocnych

A co tam u mnie?

Niewiele w sumie. Postanowiłem kupić sobie mikrofon (nie jakimś tam zajebisty) i zacząć nagrywać moje opowiadania na YouTube, bo dlaczego nie? Mam tekstów sporo, także będzie co wrzucać. Jestem ciekaw jak to wyjdzie, nigdy nie uważałem, że mam dobry głos, ale zobaczymy. Pewnie dużego zainteresowania nie będzie, ale jebać to. Jak zakładałem bloga to też myślałem, że nikt tu nie wejdzie, a jest inaczej. Także jeszcze raz zachęcam do czytania Parady myśli nocnych i oceniania na tym lubimyczytać.pl. Serio, trochę się tym przejmuję i fajnie by było mieć odzew, bo wiem, że sporo osób pobrało i czytało.

Trzymajcie się.


W głębokim, ciemnym dole

W głębokim, ciemnym dole

Potrzebowałem na szybko kasy, więc bez dłuższego namysłu udałem się do siedziby pewnej firmy budowlanej, która wypłacała dniówki i podobno zatrudniała ludzi bez większego pojęcia o robocie ludzi takich jak ja. Byłem właśnie w poczekalni, a ze mną duża grupa mężczyzn w różnym wieku gadająca po ukraińsku. Wszyscy mówili po ukraińsku. Kurwa mać. Tylko po ukraińsku, a ja wcale.

Kiedy poproszono następnego z kolejki, czyli mnie, wstałem i udałem się do drzwi. Zanim wszedłem, pomyślałem, że raczej nie mam szans na tę robotę. Facetów czekających tutaj była chyba dwudziestka, a wszyscy wyglądali na dużo bogatszych doświadczeniem ode mnie. A na pewno aż tylu nas nie potrzebują. Do cholery na pewno nie, bo żadne z nas rarytasy.

Pokój, w którym siedział gość od rekrutacji, był mały. Na środku stało stare biurko zajmujące pół tego pomieszczenia. Na nim leżała sterta papierów, był też monitor i popielniczka, z której wysypywał się szary puch i pety. Śmierdziało tutaj. Dusiło.

– Dzień dobry – powiedziałem na przywitanie i usiadłem na krześle. Gość nawet na mnie nie spojrzał.

– Jak się nazywacie?

– Marcel Poniatowski.

Teraz dopiero podniósł wzrok i było w tym nieprzyjemne zdziwienie.

– Polak? – spytał, chcąc się chyba upewnić w tym fakcie.

– Czemu by nie? – odbiłem obojętnie.

– Raczej nie zatrudniamy Polaków...

– Doprawdy?

– Tak.

– Dlaczego?

– Zasady firmy.

– A konkretniej?

– Konkretniej to wolniej pracujemy i żądamy większego wynagrodzenia. Firmie nie pasuje taki układ, więc zwyczajnie nie zatrudniamy naszych.

– Zapierdalam za dwóch – oznajmiłem z obcą pewnością siebie. Chyba naprawdę zależało mi na dostaniu tej pracy.

– Polaków czy Ukraińców? – zapytał całkiem poważnie. Widziałem to w jego oczach. Pytał na serio.

– Polaka i Ukraińca. Może być?

Gość podrapał się po głowie i przejrzał jakieś papiery.

– Nie wiem co panu powiedzieć. My naprawdę nie zatrudniamy Polaków.

– Aż tak z wami źle?

Nie odpowiedział.

– Co panu szkodzi zatrudnić jednego Polaka? Prawdę mówiąc, to i tak tylko na kilka dni, góra tydzień, bo dłuższa praca, która jest pewnym rodzajem uwiązania i obowiązku, to regularne wstawanie o poranku i wczesne kładzenie się spać, żeby o tym poranku właśnie wstać, powoduje, że dostaję na głowę. Tydzień, a potem z pewnością się zmyję. Jeden Polak przez tydzień chyba nie doprowadzi firmy do bankructwa.

– To nie świadczy o panu zbyt dobrze.

– Ale wy przecież szukacie takich jeleni, na tydzień, dwa, góra miesiąc. Mylę się?

Facet westchnął, jakby zrzucił z siebie coś wyjątkowo ciężkiego.

– Naprawdę bardzo bym chciał, ale nie mogę. No nie mogę. Polaków nie i już. Takie mamy zasady – powiedział, rozkładając ręce w geście bezsilności.

– A pan?

– Co ja?

– Jest pan Polakiem zatrudnionym w tej firmie. Da się? Da się.

– Ja to co innego – skwitował.

W sumie miał rację, że on to co innego. Nie chciałbym być na jego miejscu. Gówniana robota. Pieprzyć się codziennie z taką masą ludzi.

– To wpisz pan, że jestem Ukraińcem i po kłopocie – oznajmiłem rezolutnie, bo wpadłem na to przed chwilą.

– Jak to tak wpisz? Nie można "tak wpisz". A dowód jakiś, a formalności?

– Pieprzyć formalności.

– Ukraińcem? – spytał sam siebie.

Dziwny facet. Był łysy i nosił niemodną marynarkę, która w kilku miejscach miała dziury po papierosach.

– Mienia Anton Sokołow – powiedziałem.

Spojrzał na mnie z przestrachem.

– W sumie Ukraińcem. Czemu nie – gadał nadal pod nosem.

– To jak? Dostałem tę pracę?

Wyciągnąłem do niego dłoń. Agresywna postawa w moim wykonaniu była przymusowa, ale tylko dlatego, żeby wziął mnie do tej roboty. Jeszcze raz – cholernie potrzebowałem tej kasy.

– Pracuje pan za dwóch, tak?

Pokiwałem głową i nadal trzymałem dłoń przed sobą.

– Referencje jakieś pan ma, tak? Zna się pan na robocie?

Znów pokiwałem głową. Dłoń wciąż miałem wyciągniętą.

Po chwili namysłu uścisnął ją.

– A co mi tam. Tak. Zostanie pan zatrudniony. – Uśmiechnął się. Miał ubytki w uzębieniu.

Gość wyjął jakąś kartkę, na której nadrukowana była jakby umowa na zlecenie. Doskonale wiedziałem, że to nie było to, a zwykła ściema, ale i tak musiałem ją wypełnić. Podpisałem się jako Anton Sokołow i zmyśliłem całą potrzebną resztę. Cyrylicę wziąłem z neta.

– Proszę. – Podałem facetowi wypełniony dokument.

– Dobrze. Proszę się stawić jutro o szóstej rano. W tym miejscu. Stąd pojedziecie do pracy.

– Dziękuje. Do widzenia.

Wstałem i już miałem wyjść, kiedy mnie zatrzymał.

– Proszę zaczekać! Nie zapytał pan nawet co to dokładnie za praca!

– A czy to ma jakieś znaczenie?

Nie miało.

Wyszedłem z gabinetu łysego rekrutatora. Autobusem na gapę wróciłem do mieszkania.

Następnego dnia na miejscu byłem przed szóstą. W środku kazano mi się przebrać, a swoje rzeczy zostawić w blaszanej szafce. Włożyłem roboczy strój i ochronne buty – rozmiar był za duży, zarówno butów, jak i spodni, a szelkami nie dało się tego wyregulować, więc zrezygnowany zostawiłem je w cholerę. Wyglądając jak żółty odblask, wyszedłem na zewnątrz, co chwila poprawiając spodnie.

Czekaliśmy chyba w dziesięciu i tylko ja nie kopciłem nerwowo szluga, więc jeden z nich spytał mnie czy chcę zapalić. Odmówiłem. W ogóle stałem trochę z boku. Nie łapałem o czym mówią i nie zdziwiłbym się jakby gadali o mnie, bo patrzyli w moją stronę i co jakiś czas bacznie zawieszali swój wzrok. W końcu przyszedł do nas jakiś lepiej ubrany facet. Polak. Przywitał się, powiedział kilka mądrych słów i kazał wsiąść do vanów. Podjechały dwa duże, białe volkswageny. Wsiadłem do tego po lewej i usadowiłem się na samym końcu długiej ławy, tuż przy ściance dzielącej nas od kierowcy. Naprzeciw mnie usiadł groźnie wyglądający typ, który przyglądał mi się przez całą drogę. Ja starałem się na niego nie patrzeć. Nie żebym się bał – w porównaniu do niego nie szukałem po prostu zaczepki.

Nie wiem jak długo jechaliśmy, ale wywieziono nas chyba na sam kraniec miasta, bo stało tutaj dużo nowych, jednorodzinnych domów, świeżo dopiero postawionych – wnioskowałem to po wyglądzie podwórek przypominających pobojowiska. Białe ściany budynków kontrastowały z brunatną, mokrą ziemią, gdzie trawa wciąż nie zdołała się odrodzić. Nigdzie nie było ogrodzeń ani kostki brukowej, więc domyśliłem się co będziemy dzisiaj robić, zanim kierowca oznajmił jakie są nasze zadania. Podzielono nas, a ja trafiłem razem z tym groźnym typem do grupy mającej wylać fundament pod płot. Wręczono nam plan. Mieliśmy sporo metrów do wylania. Kurewsko sporo.

Nie zaskoczyło mnie to, że musieliśmy chwycić za szpadle. Koparka, która podobno miała być już na miejscu, spóźniała się. Zaczęliśmy kopać podług rozłożonego na całej długości sznura – przez nas rzecz jasna rozwiniętego. Wcześniej jednak trzeba było ściągnąć betoniarkę z przyczepy i ustawić ją przy kupie piachu. Z taczkami też tam pojechaliśmy.

Nie było koparki ani gruchy z betonem. Pomyślałem, że coś tutaj nie gra i podszedłem do sznurka z narzędziem w rękach. Ostrze gładko weszło w ziemię. Przynajmniej tyle.

Kopaliśmy więc wszyscy według wytycznych, w międzyczasie niewiele ze sobą gadając i pracowaliśmy tak bez jakiegokolwiek wytchnienia do pierwszej przerwy. Ukraińcy ze wszystkich ekip zebrali się w jednym miejscu i zaczęli wyciągać z plecaków żarcie – kanapki i słodkie bułki czy też inne pączki i wypieki. Ja nie miałem nic. Stałem z boku i w końcu usiadłem na gołej ziemi. Wszyscy siedzieli na gołej ziemi tuż nieopodal miejsca w którym kopaliśmy. Ci prawie Ruscy śmiali się i jedli, spoglądając co jakiś czas w moją stronę. Nie podobało mi się to.

Byłem spragniony i było zimno, więc kiedy rozgrzane, spocone ciało zaczęło stygnąć, przeszył mnie nieprzyjemny dreszcz. Wstałem, żeby się przejść. Bardzo chciało mi się pić. Spacerowałem bezsensu i w końcu zatrzymałem się na chwilę by spojrzeć na jeden z tych nowych domów. Przy ścianie był kran z przytwierdzonym wężem. Podszedłem, trochę się czając. Zdjąłem trytykę z gumy i napiłem wody z tego kranu, przy okazji oblewając sobie bluzę. Przekląłem swoją głupotę. Po kilku minutach wszyscy robotnicy znów kopali. Ja też wróciłem do roboty.

Machaliśmy tymi szpadlami z zadziwiającą szybkością. Sam nie wiem kto narzucił takie tempo. Szliśmy równo i sprawnie, jednocześnie wbijając i odrzucając ziemię. Działaliśmy jak dobrze naoliwiony mechanizm. Czułem jakbyśmy byli jednym ciałem, jednym organizmem, którego egzystencja polega tylko na ryciu w ziemi. Złapałem się na tym, że o niczym innym nie myślę jak tylko o tym cholernym kopaniu.

Słońce znacznie zmieniło swoje położenie, kiedy to nadjechał biały bus, trąbiący klaksonem agresywnie i głośno. Wszyscy podnieśliśmy głowy. Okazało się, że przyjechał obiad.

Powbijaliśmy szpadle i ustawiliśmy się w kolejce do busa. Ja stałem na końcu, a przede mną ten groźny typ, który ewidentnie coś do mnie miał. Rząd ludzi szybko topniał. Mijali mnie faceci niosący porcję zupy i dwie duże bułki. W końcu przyszła kolej na mnie.

– Nie ma już – oznajmił krótko gość, robiący za dystrybutora.

– Jak to już nie ma?

Gość spojrzał na mnie dziwnie.

– Polak?

– Nie. Po prostu zwyczajny robol.

Gość uśmiechnął się pod nosem.

– No nie ma już. Było wydzielone co do osoby. Facet przed tobą wziął dwie porcje. Powiedział, że zaniesie koledze. Nie protestowałem, bo wyglądał mi na zakapiora – wyjaśnił powoli.

– I co teraz?

– Idź do niego i niech ci odda.

Wsiadł do busa i już go nie było.

Nie wiem czy bardziej byłem głodny czy wkurwiony. Poszedłem do tego faceta. Zdążył ojebać już swoją zupę i brał się za moją.

– Oddawaj mój obiad – rzuciłem do niego.

Podniósł na mnie swoje brązowe oczy. Oczy skurwysyna.

– Co?

– Oddaj mój obiad.

– Bo co? – odparł i zagłębił plastikową łyżkę w żurku.

Nie wiedziałem co robić. Koleś był wyższy i szerszy, a do tego miał mordę skurwiela. Jadł mój żurek i śmiał mi się tym aktem prosto w twarz. A ja lubiłem żurek.

– Oddawaj, bo dostaniesz po ryju.

Nagle wszyscy przenieśli na mnie swój wzrok – jakiś gość upuścił fajkę i zdeptał ją butem, ktoś inny splunął przed siebie. Szmer rozmów umilkł i zrobiło się cicho. To była wyjątkowo martwa cisza.

Facet wylał zupę i wstał. Przytłaczał mnie swoją posturą, a muszę zaznaczyć, że sam nie należę do ułomków.

– Zajebać ci? – spytał z ruskim akcentem ten typ, przez co nie brzmiało to tak groźnie, jak powinno.

– Spróbuj.

– Wiemy, że jesteś szpicel.

– Tak?

– Tak. Przysłali cię, żebyś nas pilnował. Czekasz tylko aż coś zjebiemy.

Reszta nadal uważnie się nam przyglądała.

– Masz rację. Jesteś pierwszy do odstrzału. Powiem, że się opierdalałeś cały dzień i wyjebią cię na zbity ryj – przyznałem mu rację, co oczywiście było kłamstwem.

Gość nie odpowiedział nic. Zwyczajnie nic nie powiedział. Bez słowa wyjechał mi prawym sierpowym. Nie zdążyłem zareagować. Zamroczyło mnie i upadłem na ziemię. Po chwili straciłem przytomność.

Ocknąłem się w jakimś dole. Chciałem się ruszyć, ale nie mogłem, bo było za ciasno. Zacząłem się tarmosić i wiercić. Twarz przylgnęła mi do mokrej ziemi, a przynajmniej wydawało mi się, że to ziemia. Nie mogłem oddychać. Byłem w potrzasku, w czarnej zamkniętej przestrzeni, gdzie czułem się jak królik w klatce, jak chory na klaustrofobię człowiek. Zacząłem panikować i myśleć o śmierci i o żonie, którą mógłbym mieć i dzieciach z nią spłodzonych i o starości. Zacząłem właściwie umierać. Powolnie umierać. I wtedy poczułem, że ktoś mną szarpie i wyciąga z tego piekielnego dołu. Chyba wtedy wcale się nie ocknąłem.

Zbudziło mnie straszliwe zimno. Zerwałem się i poczułem, że jestem cały mokry. Ktoś chyba wylał na mnie wiadro wody. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się dokoła. Stali nade mną. Ich rumiane, pyzate, chłopskie mordy śmiały się na całego. Chwyciłem za czyjąś rękę, która pomogła mi się podnieść. Brzęczało mi w uszach. Nie wiedziałem gdzie jestem i kim jestem. Po chwili wszystko sobie przypomniałem. Wróciłem zza grobu. Znów byłem żywy.

– Ty, wszystko dobrze? – spytał mnie ten skurwysyn. To on podał mi rękę.

– A jak myślisz?

Tylko się zaśmiał.

– Jesteś chojrak. Myśleliśmy, że jesteś zwykły pszek, ale ty jesteś chojrak. Taki nawet lach. Dumny, ale głupi.

– A ty za to jesteś prawdziwy kozak. Kawał zwykłego chuja.

Znowu się zaśmiał. Ja też się uśmiechnąłem.

– Wrzuciliśmy cię do tego dołu, żeby cię trochę wystraszyć. Nie masz nam tego za złe, nie?

Machnąłem tylko ręką.

– Przepraszam za zupę. Mam gorącą krew – odezwał się.

– Nie ma sprawy – odpowiedziałem, chociaż kurewsko chciało mi się jeść.

– Michaił jestem.

– A ja Anton.

– Anton? Jak to Anton?

– Anton Sokołow. Tak się nazywam.

– Jesteś ruski?

– Pewnie. Spytaj tego łysego faceta z gabinetu, który nas zatrudnił.

– Czemu nie mówiłeś od razu, że jesteś jeden z nas? Tak nie może być! Nie może!

Nie wiem co go tak obruszyło. Gość nagle zagwizdał, rzucił coś do swoich-naszych kamratów. Zrobił się harmider i nagle ci wszyscy nieprzychylni mi faceci zaczęli wyciągać z plecaków to, co w nich mieli. Przyniesiono mi kiełbasę, kanapki, pączka, ktoś nalał mi herbaty z termosu do kubeczka. Dostałem nawet dwa banany i jabłko. Wszyscy zrobili się dla mnie nagle bardzo mili. Usiadłem i miałem masę żarcia, mimo że przed chwilą nie miałem niczego. Zaczęliśmy jeść, a Michaił, mój nowy kumpel, stał obok mnie, co chwila przepraszając za obicie mordy. Zapewniałem go, że nie ma sprawy. Potem w spokoju opchałem się do syta. Kiedy wróciłem do roboty z pełnym brzuchem, było mi jakoś raźniej.

Biały furgon przyjechał po nas o szóstej. Zapakowaliśmy się wszyscy do środka i kiedy zamknięto drzwi, ktoś wyciągnął kilka flaszek z plecaka. Ukraińcy zaczęli się śmiać, każdy z nich miał uhahaną mordę, a taki jeden, nieciekawy, wyglądający na takiego co może i lubi, zaczął się nawet oblizywać. Wręczono mi plastikowy kubek. W tle ktoś tam coś podśpiewywał.

– Wolałbym nie – powiedziałem, ręką zniechęcając tego, który wręczał mi kubek.

– Do chuja Anton, nie pierdol mi tutaj takich rzeczy! Musisz się z nami napić! Jesteś jednym z nas, czy znowu mam dać ci w ryj?

Podstawiłem kubek pod szyjkę flaszki. Przezroczysty, ale dziwnie mętny płyn wypełnił kubek prawie po brzeg.

– Co to jest?

– Samogon. Bimber.

Powąchałem. Nie pachniał zachęcająco.

– No to na zdrowie!

Michaił zaczął pić. Zerował całość jednym duszkiem. Ja również podniosłem to do ust. Wiedziałem, że muszę to wypić na raz, tak jak oni to zrobili. Musiałem wpasować się w grupę. Być jej częścią. Wychyliłem wszystko od razu. Poczułem palenie, najpierw w gardle, potem w brzuchu. Prawie mi się cofnęło.

– Dobre kurewstwo, prawda Anton? Pyszna sprawa co, nie?

Powstrzymując odruch wymiotny, pokiwałem głową.

– To co, jeszcze po jednym?

Wszyscy ochoczo przystali na tę propozycję. Ja też przystałem. Zanim zajechaliśmy, napierdoliłem się w trzy dupy. Po czwartym takim kubku straciłem kontakt z rzeczywistością i idę o zakład, że to nie był ostatni.

Nie pamiętam co działo się po tym jak odstawiono nas pod budynkiem firmy. Nie pamiętam jak wróciłem do mieszkania, ani kiedy zdążyłem się przebrać i wziąć z firmy swoje rzeczy. Świadomość odzyskałem rano, kiedy to obudziłem się tuż przed szóstą, a raczej zbudziły mnie mdłości. Pobiegłem do łazienki i wyrzygałem żołądek. Tak właśnie się czułem. Jakbym wyrzygał swój żołądek.

W kiblu spędziłem następnych kilka godzin – na przemian śpiąc i wymiotując. Pod wieczór zadzwoniłem do firmy z prośbą o wysłanie mi pieniędzy za tamten jeden dzień pracy. Odebrała jakaś kobieta. Raczej młoda kobieta z pociągającym, miłym głosem. Powiedziała, że nie pracował u nich ktoś taki jak Marcel Poniatowski, ale zapytała mnie czy nie znam czasem Antona Sokołowa. Podobno był winny firmie kilka tysięcy odszkodowania za spowodowanie szkód w siedzibie firmy. Szybko zaprzeczyłem bym kogoś takiego znał i grzecznie się z nią pożegnałem. Oczywiście nie wierzyłem, że mogłem spowodować strat na taką kasę, ale dla pewności już nigdy więcej się tam nie pojawiłem, a Anton Sokołow, ukraiński pracownik fizyczny, umarł bezpowrotnie.

Położyłem się na łóżku i zacząłem gapić w sufit. Byłem głodny, moja część lodówki świeciła pustkami, a ja nadal nie miałem pieniędzy. Zalegałem z opłatami za mój mizerny pokój. Nie czułem się za dobrze. Leżałem w takim stanie jakiś czas. W końcu zgasiłem lampkę nocną i zamknąłem oczy. Głęboki, ciemny dół i nic więcej. Postanowiłem, że jutro znów poszukam pracy, spróbuję chociaż. Zasnąłem z myślą, że nie potrafię się wyrwać z objęć biedy – zostałem chyba na nią dożywotnio skazany. I była to niestety bardzo przykra myśl.

piątek, 26 listopada 2021

Regały z pieczywem w biedrze

Regały z pieczywem w biedrze

Wiecie czemu bułki czy chleb z marketu z czerwonym owadem w kropki są zwykle takie chujowe? Już nie mówię o tym, że smakują jak tektura, bo pewnie robią je z tektury albo makulatury – wy segregujecie ładnie papier, a oni potem biorą te wielkie niebieskie kosze i robią z zawartości pieczywo do naszego Chrząszcza. Ale ja nie o tym. Chodzi mi o te wiecznie kurwa otwarte szuflady, szafki, przegrody czy jak to powinno się nazywać. Mam taki swój ulubiony market tej sieci ze względu na to, że jest po prostu blisko i czasami tam chodzę, raczej z rana. No i co, wchodzę i co zwykle widzę? No pootwierane na całą szerokość, rozwarte niczym nogi jakiejś napalonej trzynastki, te pieprzone szuflady z bułkami. Za każdym jebanym razem jest to samo. Raz, że te i tak kiepskie żarcie szybciej wysycha, a dwa każdy kto przechodzi może na to nacharać jak Stonóg komuś tam w ryj. A klientela czerwonego owada do tych najsłodszych przecież nie należy. Nie wiem czy ci ludzie, którzy nie zamykają tych szafek, są tymi samymi co po sraniu nie spuszczają deski klozetowej przed spłukaniem, ale naprawdę, kurwa, dlaczego... I potem co, w poczuciu jakiegoś chujowego, moralnego obowiązku wobec społeczeństwa idziesz i zamykasz te plastikowe przegrody jak jeleń, bo pracownicy pewnie musieliby nic innego przez cały dzień nie robić, albo mają najzwyczajniej w świecie wyjebane. W każdym razie ja zawsze to zamykam po wielce szanownych, wielmożnych Polackach. A no i druga, odrębna sprawa, że nikt oczywiście nie zakłada rękawiczek kiedy tam grzebie – przed chwilą gość dłubał w nosie i sięga łapą, stare baby, które zalatują moczem i śmiercią w swoich sztucznych kożuszkach, macają te piekarskie wyroby i wybierają najbardziej miękki; a ty następnie, świadomy tego wszystkiego lub mniej, sobie takie świeże bułeczki zabierzesz na śniadanie. Pieprzona klientela, pieprzonego dyskontu dla mesjańskiego narodu. No i co? Puenta? Puenta jest taka, że pewnie jutro czy pojutrze i tak pójdę tam po przeważnie zimne i suche buły...

wtorek, 23 listopada 2021

Na lubimyczytać.pl

Udało mi się w końcu wrzucić książkę na lubimyczytać.pl. Także jak ma ktoś konto i ochotę ocenić czy też tam skomentować - przychylnie lub nie - to śmiało można. Tutaj link:

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4993649/parada-mysli-nocnych

A tu jeszcze raz link do pobrania zbioru opowiadań - jeżeli są tutaj tacy, którzy nie wiedzą o co w ogóle mi chodzi. Tak, trzeba się kontem potwierdzić, bo zbiór wisi na moim dysku Google i inaczej się nie da.

https://drive.google.com/uc?id=1TMxc9CY76zm1RzW37Mfoi4YdJkB4oKGD&export=download

Jutro albo pojutrze wrzucę jakieś nowe opowiadanie, a może tą krótką formę nową co napisałem.

niedziela, 21 listopada 2021

Poniedziałek, piękna sprawa

Wrzuciłem wczoraj opowiadanie, które ostatnio napisałem. Inne, trochę o życiu, trochę o niczym. Daję linka niżej:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/11/szary-kibel.html

Poniżej też link do pobierana mojego zbioru opowiadań, z którego jakoś dumny nie jestem, bo czy hydraulik jest dumny, że naprawił pękniętą rurę? Może...

https://drive.google.com/uc?id=1TMxc9CY76zm1RzW37Mfoi4YdJkB4oKGD&export=download

A no i co... Popróbuję czegoś nowego w pisaniu - erotyki mi się jak na razie przejadły, drugą powieść młócę powoli. Chcę spróbować teraz krótszych form, w necie to nazywają pastami, ale ja uważam to za coś pomiędzy wierszami a opowiadaniami, w każdym razie to co ja piszę. Krótko i treściwie. Zobaczymy co z tego wyjdzie.

Szary kibel


Szary kibel

– Nudzi ci się Bukowski, co? – Usłyszałem za plecami jego irytujący głos, coś jak paznokcie drapiące szkolną tablicę.

– Nie proszę pana. Nie bardzo – odparłem, odwracając się do niego przodem.

Mój przełożony w księgarni, starszy facet o nazwisku Cichowlas, stał metr za mną i z zaciekawieniem patrzył na moje ręce, na dłonie. Nic nich w nie miałem, były zupełnie puste i może to właśnie stanowiło o tym, że wydawały się mu takie interesujące. Schowałem je do kieszeni i oparłem się o wysoki, ciężki regał z książkami od filozofii. Szukałem czegoś Heideggera, chciałem poczytać i nie wiedziałem właściwie po co mi on, ale paradoksalnie nie mogłem stwierdzić jego bytu na półce.

– A ja widzę, że ci się nudzi. Obserwuję cię od piętnastu minut i w tym czasie zdążyłeś ziewnąć trzy razy – oznajmił, przybierając surową i poważną minę, która chyba miała mnie przestraszyć albo wzbudzić poczucie winy. Nic takiego się nie udało.

– To przez mojego małego synka. Biedak nie może spać, budzi się co chwilę i płacze przez całą noc. Nie zmrużyłem oka do samego rana. I tak jest od kilku dni – wcisnąłem mu kit, bo oczywiście nie miałem żadnego syna, nie miałem nawet kobiety na stałe.

Nie bardzo go to chyba obeszło, bo zaczął wydawać nieartykułowane dźwięki coś w stylu "yhmm", "hhmm" czy też "mhhm" i kiwać mądrze głową. A potem, oblizując przy tym wargi z samozadowolenia, że może mi tak dopiec, rzucił pretensjonalnym tonem:

– Chodź za mną Bukowski. Mam dla ciebie robotę.

No i ruszył w stronę zaplecza, a ja wiedziałem od razu, że to nie rokuje niczego dobrego, bo słowo "robota" zaakcentował nad wyraz mocno. Poszedłem jednak za nim, nie miałem innego wyboru i idąc, gapiłem się na łysy placek na czubku jego głowy. Ta łysina wyglądała niczym płaski kawałek lądu na oceanie, ziemia niczyja w czasie wojny czy też wykarczowany kawałek lasu, pośrodku gęstej dżungli szarych, skłębionych włosów. Z taką fryzurą przypominał jakiegoś mnicha z etykiety na butelce piwa, równie otyłego i papuśnego, ale nigdy pozytywnie uśmiechniętego jak oni.

Znaleźliśmy się w pomieszczeniu gospodarczym, gdzie były jedne, jedyne drzwi prowadzące do sracza. I te właśnie drzwi otworzył na oścież, prezentując mi zamaszyście ręką to, co tam się znajduje. A stał tam tylko zwykły kibel, który oglądałem trzy czy cztery razy dziennie.

– Chyba wiesz co trzeba zrobić Bukowski – zaczął, obserwując uważnie moją nadchodzącą reakcję.

– Musi mi Pan chyba wyjaśnić – odparłem, przeciągając nieuniknione.

– Och, chyba dobrze wiesz, o co mi chodzi Bukowski. Nie jesteś aż takim kretynem, prawda?

Bardzo chciałem, żeby się mylił, ale niestety nie byłem aż takim kretynem. Oczywiście, że trzeba zająć się kiblem i całą jego otoczką. Spojrzałem na ceramiczną rzecz jak na instalację artystyczną czy inną rzeźbę, bo przecież wystawiono wcale nie tak dawno taki kibel w muzeum. Szersza perspektywa, prawdziwie wąskiego zakresu funkcji toalety. Ktoś, kto wymyślił to całe urządzenie, był albo geniuszem, albo świrem. W każdym razie chodziło i chodzi o babranie się w gównie.

– Środki czystości masz za drzwiami, zrób to porządnie, chyba nie muszę ci mówić – powiedział. – Wszyscy z tego korzystamy, ty też, także potraktuj go jak ten na swoim mieszkaniu. Przyjdę potem sprawdzić jak ci idzie.

Cichowlas wyszedł, zostawiając mnie samego w toalecie. Pracowałem w tej księgarni od trzech miesięcy, ale dopiero teraz miałem okazję przyjrzeć się temu kiblowi dokładniej, dopiero teraz ten stary, zmęczony fotel, który już dawno z białego zamienił się w szary, stał się obiektem mojego prawdziwego zainteresowania. Wyglądał na obskurny i żałosny, a do tego brudny, cholernie brudny. Pokrywał go przedwieczny kurz oraz zaschnięte smugi, które mogły być jedynie moczem. Westchnąłem ciężko i wylazłem stamtąd, poszedłem po jakieś papierowe ręczniki, wiadro, szmaty, gąbkę i chemię. Potrzebowałem dużo chemii, żeby przez to przebrnąć. Wróciłem i posłałem smutne spojrzenie temu kiblowi, ale on pozostawał obojętny, było mu pewnie wszystko jedno w jakim jest stanie, bo tylko człowiek ma ze wszystkim problem, człowiek jest punktem odniesienia do wszechrzeczy. Uklęknąłem jak w konfesjonale i wziąłem się do mojej spowiedzi.

Zacząłem od ścierania wszystkiego papierem, który z białego szybko robił się szaro-żółty, przez co trafiał w obfitych ilościach do kibla. Potem namaczałem szmatę w wiadrze z wodą i płynem i leciałem całą ceramikę od góry do dołu, nie zapominając o wnętrzu deski z parszywym pomarańczowym nalotem. Tam gdzie brązowe smugi były tak zaschnięte i twarde, że nie dało się tego domyć, używałem zmywaka, czasami piekielnie mocno nim trąc. Potem znowu leciałem szmatą, wszystko to dokładnie wycierając. Spłukałem cały papier i wziąłem się za środek muszli i dno zmęczonego jeziorka. Ale to właśnie szczotka do kibla była w takim stanie, że musiałem powstrzymać się przed zrzyganiem. Nikt chyba nigdy jej nie ruszał, w sensie nikt nie wylewał tej mazi, która zrobiła się w zbiorniczku na szczotkę. A było to przecież gówno, woda i mocz. Istne szambo. Wziąłem ten biały kawałek plastiku i wylałem zawartość do klopa. Potem pod umywalką, powstrzymując odruch wymiotny, wymyłem do czysta zbiornik, nie żałując podróby domest
osa. W powietrzu unosił się drażniący zapach chloru. Kiedy już wymyłem co miałem i odstawiłem na zasłużone miejsce obok tronu, poszedłem po czajnik z wrzątkiem. Kiedy woda gotowała się w środku, wszedł Cichowlas.

– Skończyłeś już? – zapytał mnie, patrząc na moją twarz, jakby widział ją po raz pierwszy

– Jeszcze nie.

Facet poszedł w kierunku kibla i otworzył drzwi. Pooglądał moje dzieło, pokiwał głową i wszedł do środka. Woda zdążyła się już zagotować, ale on nadal tam siedział. Potem usłyszałem dźwięk spłukiwania i Cichowlas wyszedł. Minął mnie bez słowa i poszedł na księgarnie.

Wziąłem parujący czajnik i otworzyłem drzwi. Oczywiście, że ten pieprzony sadysta musiał się wykasztanić, nie mógł przepuścić takiej okazji, musiał mi jeszcze dopierdolić na dokładkę. Życie lubi nam dosrać i czasami robi to – jak w tym przypadku – dosłownie. Deska od toalety była podniesiona i bałem się zajrzeć do środka. Wiedziałem, że w wodzie pływa to czego zobaczyć nie chcę, dlatego trzasnąłem ze złością klapą i spłukałem wodę. Potem krztusząc się od smrodu, złapałem za aerozol i spryskałem nim skażone powietrze. Wyszedłem i odczekałem chwilę. Kiedy uznałem, że teren jest czysty, wróciłem. Wodą z czajnika opłukałem cały kibel, chcąc go wysterylizować, ale pieprzona grawitacja i fizyka sprawiły, że chlusnęło mi obficie na stopę, na buta. Przez moment nie czułem absolutnie nic, ale po chwili zaczęło mnie swędzieć, a potem moja skóra już piekła boleśnie. Wróciłem do umywalki, zdjąłem buta, potem skarpetkę i wsadziłem stopę pod kran z zimną wodą.

Utrzymaniem porządku w pomieszczeniach sanitarnych, jak i na korytarzu, zajmowała się jedna kobieta, która miała może z pięćdziesiąt lat, była chuda, ścięta jak facet i nosiła zawsze ten sam czerwony fartuch w białe kropki. Nie znałem jej imienia i poza "dzień dobry" i "do widzenia" nie zamieniłem z nią ani jednego słowa, bo nie sprawiała wrażenia osoby pozytywnej, ale nie mogłem też się dziwić, skoro musiała robić przynajmniej raz w tygodniu to, co ja robiłem tutaj po raz pierwszy.

– Co ty robisz Bukowski? – Doszedł mnie głos Cichowlasa. – Skończyłeś już robotę?

– Nie.

Odwróciłem głowę w jego stronę. Gapił się na moją stopę z rozdziawioną papą i wyglądał jak klaun. Nie miałem pojęcia, co ten facet miał we łbie, ale nic mnie to nie obchodziło.

– To co ty wyprawiasz do cholery? – rzucił ostro.

– A nie widać?

– Że co?

– Myję sobie stopy. Zakręcili mi w mieszkaniu wodę, bo nie płacę od trzech miesięcy. Zaraz przejdę do mycia reszty ciała, ale nie wiem, czy chce pan to oglądać. Dlatego radzę wyjść.

To musiało być dla niego zbyt abstrakcyjne, bo powiedział tylko:

– Dokończ tę robotę w toalecie, a potem wracaj na księgarnie.

Moja stopa tkwiła jeszcze kilka minut pod zimnym strumieniem, zanim wróciłem do pracy. Umyłem jeszcze podłogę wodą, która spłynęła z kibla na płytki. Kiedy skończyłem, całość wyglądała o niebo lepiej niż zwykle. Zacząłem się zastanawiać czy ta kobieta od sprzątania w ogóle to robi. Stwierdziłem, że chyba nie każdy nadaje się chyba na pomywacza, może ona się po prostu nie nadawała, nie stanowiło to jej powołania. A może inaczej – może posiadała wiedzę, której ja nie posiadałem i wiedziała, że poświęcenia za marną płacę nie mają sensu. Ja najwidoczniej się z powołaniem minąłem. Nie było jednak dla mnie za późno. W Niemczech za sprzątanie płacili lepiej niż w Polsce lekarzowi, zawsze można by wyjechać.

Kiedy wróciłem na sklep, Cichowlas siedział na jednym z foteli, a jakaś starsza kobieta zaczepiła mnie o pomoc w wyborze książek dla wnuczki. Nie było to łatwe, bo staruszka cały czas sądziła, że dla dzisiejszej młodzieży Musierowiczowa wciąż przedstawia jakąś wartość w swoich powieściach. Po wszystkim Cichowlas ze swojego doborowego miejsca przywołał mnie dłonią.

– Podłoga jest do umycia. Na sklepie i w korytarzu – wydał polecenie i przekartkował stronę jakiejś nieciekawej gazety.

Bez gadania wróciłem znowu na zaplecze po wiadro i mop. Wiadro na połowie wysokości było dziurawe, a mop miał połamaną rączkę. Mimo to wziąłem się do roboty. Sumiennie zacząłem myć granitowe płytki, pamiętające spokojnie PRL. Zacząłem od korytarza i w dobrym tempie posuwałem się do tyłu, w głąb sklepu. Wodę w tym wiadrze wymieniłem kilkanaście razy, a moje dłonie od ciągłego wyciskania mokrej szmaty śmiesznie się pomarszczyły. Kiedy skończyłem byłem nieźle zmachany, pot na plecach lepił się do koszulki. Zajęło mi to jakieś dwie godziny, ale czułem jakbym odwalił kawał dobrej roboty. Powietrze w księgarni wypełnił zapach jabłkowego płynu. Wróciłem na czysty sklep i usiadłem za kasą. Odetchnąłem głęboko. Zwykle twarde krzesło wydawało się teraz niezwykle miłe. Siedziałem tak kilka dobrych minut, gapiąc się bezrefleksyjnie przed siebie.

A Cichowlas przez całe te dwie bite godziny nie ruszył się z fotela. Ponownie przywołał mnie takim samym gestem.

– Słuchaj Bukowski, uważam, że nie traktujesz tej pracy poważnie – zaczął niczym najwyższy sędzia kiedy do niego podszedłem, kierując w moją stronę palec sprawiedliwości. – Brakuje ci zaangażowania, inicjatywy, a właściwie to jesteś zwykłym leniem. Obawiam się, że jeżeli nie poprawisz swojego nastawienia, będę musiał cię zwolnić. To pierwsze i ostatnie ostrzeżenie chłopcze. Przemyśl to.

Ten jego gruby paluch wciąż był wyciągnięty i miałem ochotę za niego złapać i go wykręcić. Zamiast tego, odezwałem się:

– Wie pan co, panie Cichowlas, chyba zrobię sobie przerwę. Po drugiej stronie ulicy jest taki bar, zawsze chciałem do niego wejść, zawsze kiedy idę do pracy, albo z niej wracam, myślę sobie, że wejdę w końcu do tego baru. Chyba mają już otwarte, jest przecież po drugiej...

– O czym ty mówisz do cholery?

– O tym, że idę odpocząć do baru naprzeciw, że idę na piwo. Może pan iść ze mną.

– Że jak niby?

– Zamkniemy na pół godziny księgarnie i pójdziemy się napić piwa, co pan na to?

– Oszalałeś? Nie ma mowy. A jeżeli teraz wyjdziesz, możesz już tutaj nie wracać Bukowski.

Wzruszyłem ramionami i powlokłem nogami w kierunku wyjścia.

– BUKOWSKI WRACAJ TU! – Rozbrzmiał jego głos, w którym więcej było paniki niż władzy.

Obeszło mnie to tyle co nic, a kiedy wyszedłem na zewnątrz z tej podziemnej jaskini śmierci i rozkładu, rozejrzałem się dookoła, dziwiąc temu, że istnieje wciąż jakiś świat. Przeszedłem przez pasy, ale kiedy stanąłem przed drzwiami do baru, zmieniłem zdanie, a potem kierunek i ruszyłem w dół ulicy. Przyglądałem się mijającym mnie ludziom, przyglądałem pędzącym drogim autom i wdychałem ciężkie spaliny, wiszące w gorącym powietrzu. Szedłem tak i czułem się lepiej, prawie dobrze, jakbym zrzucił z pleców niepotrzebny balast, czułem się lżejszy. Ale potem zacząłem myśleć o tym nieszczęsnym kiblu w księgarni, o tym, że wszystkie moje dni, to wstawanie rano, ta praca, jedzenie, chodzenie spać późną nocą i znowu wstawanie przed świtem, to wszystko było jak ten szary, zmęczony kibel, któremu myciem próbowałem w jakiś sposób pomóc, by nie stał taki smutny i nędzny. Dobrze jednak wiedziałem, że to beznadziejne, że tak naprawdę nadawał się on już tylko do wymiany na nowy. Kibel do wymiany, do wyrzucenia. Moje życie do wymiany i do wyrzucenia. Przegrałem w nie. Nie dało się już nic poradzić.

Zatrzymałem się na chwilę przed starą kamienicą, bo trwał przy niej remont i jakiś gość w odblaskowej kamizelce i kasku jechał w moim kierunku z taczką załadowaną do oporu. Przyglądałem się przez chwilę robotnikom na rusztowaniu, mieli opalone ręce i ogorzałe twarze pozbawione wyrazu. Słońce wisiało nad naszymi głowami, smażąc nas wszystkich równo na wiór.

– Hej ty! – krzyknął ktoś do mnie z góry. – No tak, ty właśnie! Nie szukasz może roboty?!

Pokiwałem głową, że nie i wsadziłem ręce do kieszeni. Ponownie pomyślałem o tym samotnym kiblu stojącym w czeluściach martwej księgarni. Gdybym umiał gwizdać, zagwizdałbym teraz niczym amerykański luzak. Nogi jakoś same poniosły mnie dalej.



środa, 17 listopada 2021

Popełniłem błąd

Wczoraj popełniłem błąd, który obiecałem sobie dawno temu nie popełniać. Chodzi o to, że wbiłem na jakieś losowe forum literackie i wrzuciłem tam moje opowiadanie, Mizerię w misce z IKEI właściwie. Co za głupota. Nie mam pojęcia po co to zrobiłem, zrobiłem teraz, będąc w miejscu, w którym już jestem. No dobra, tak naprawdę to wiem po co... Szukam niestety wciąż atencji, szukam rozgłosu - co jest paradoksem przy całej swojej niechęci do szerszego kręgu ludzi. Człowiek jest prosty i skomplikowany jednocześnie.

Mój wstręt do tych - pożal się Boże - literackich stron bierze się z tego, że zwykle to są miejsca martwe, a przez martwe rozumiem literacko martwe; to słowo "literacki" tutaj padnie kilka razy, co za kiepścizna, ale lepszego nie ma. W każdym razie nic ciekawego - na tych forach - nie idzie znaleźć, to przeważnie ścieki pełne samozwańczych artystów, którzy nie potrafią po prostu pisać; ktoś by powiedział grafomanów, ale to zmęczone i okrutne słowo. Czytelników tam nie ma, są tam tylko niespełnieni pisarze. Na takich forach zwykle tworzą się grupki adoracyjne, które czytają swoje wypociny i liżą sobie tyłki w komentarzach zapewniając o wielkości tych marnych dzieł. Czytasz moje, napiszesz pochlebny komentarz, to ja napiszę tobie coś miłego - tak to działa. To jak chmara much na kawałku gówna, a gówno smaczne przecież nie jest. Do niczego konkretnego to nie prowadzi. Pisanie, czy też szersze tworzenie, to nie konsultacje z innymi tworzącymi, takie fora są złudne, stwarzają pozory, obiecują fałsz i to pułapka dla młodych, zdolnych - bo zwykle spotkają się z zawiścią ze strony internetowej starszyzn; bo nie można przecież wjechać z butami ot tak, pisząc na dzień dobry lepiej, niż oni kiedykolwiek będą. Tworzenie to samotność, to mokra, zimna i ciemna jaskinia, w której jednej człowiek stara się odnaleźć światło.

Nie wiem czy są tu też jacyś piszący, a jeżeli tak, to rada moja jest taka - unikajcie takich miejsc jak ognia. Nie znajdziecie tam niczego poza nagimi kośćmi i śmiercią. Jeżeli jest wam to dane, będziecie pisać. Jeżeli nie potraficie, nie możecie, siedzicie godzinę i to nie przychodzi - dajcie sobie spokój, szkoda energii.

Miałem kiedyś jednego znajomego, jeszcze ze szkoły średniej i on strasznie wszystkim pieprzył, że jest pisarzem, że pisze. Właściwie to nigdy niczego konkretnego nie napisał, ale miał taki jeden pomysł na opowiadanie i gadał o nim chyba przez pół roku - z tego co pamiętam nie był jakiś oryginalny. Coś tam nawet w końcu naskrobał - jak to nazywał taki wstępny szkic - i kazał nam to wszystkim czytać. Mieliśmy się z nim konsultować odnośnie jednego krótkiego opowiadania. Wyszło finalnie, że wcale go nie napisał. Teraz chyba pracuje w firmie ojca, coś mi się kojarzy i ma się pewnie znacznie lepiej niż ja.

Puenta jest taka, że pisać nie da się nauczyć, jeżeli brakuje ci tego czegoś, nie bierz się za to. Co prawda można zostać wyrobnikiem - a siedząc dostatecznie długo na forach literackich, sprzedając setki pochlebnych komentarzy, kółko adoracyjne zapewni cię, że jesteś drugim Hemingway'em - można nauczyć się w odpowiedniej kolejności układać zdania, można używać modnych słów, ale to wszystko pozbawione będzie duszy i to się czuje od razu. 

A co do mnie... Cholera nie wiem, jeżeli ktoś stamtąd tutaj przyjdzie i odnajdzie w tym co robię sens, to było warto. Ja chyba tam na chwilę zostanę (chociaż pewnie szybko mi się znudzi) pobawię się w mędrca, starego wyjadacza i postaram się ocalić jedną, może dwie dusze przed potępieniem. A może uda mi się ocalić nowego, prawdziwego Hemingwaya przed tymi ludźmi. Zobaczę.

Na koniec, poza tym wszystkim, to wrzucam link do zbioru opowiadań - jeżeli ktoś przeoczył. Śmiało można sobie pobierać:

https://drive.google.com/uc?id=1TMxc9CY76zm1RzW37Mfoi4YdJkB4oKGD&export=download

wtorek, 16 listopada 2021

PARADA MYŚLI NOCNYCH


Zbiór ten jest konsekwencją dwóch lat sinusoidalnego pisania opowiadań. 
Parada myśli nocnych jest, tak mi się przynajmniej wydaje, sumą najlepszych tekstów, jakie udało mi się do tej pory napisać. Każdy kolejny tekst, chociaż osadzony w podobnej tematyce, jest zupełnie inny, uderzający w różne tony i stany. To co łączy wszystkie opowiadania to człowiek. Człowiek jest centrum Parady myśli nocnych, człowiek zwykły, szary, codzienny, często trochę szalony, oderwany od rzeczywistości, chcący uciec przed światem, ale głównie przed samym sobą. Na pewno nie są to teksty wielkie, raczej po prostu inne, specyficzne. W tej formie zbiór ten nie powstałby oczywiście bez pomocy pana Jana Jackowicza-Korczyńskiego, który sam zaproponował kiedyś współpracę i oto jej owoce. Opowiadania te nie powstałby również bez dwóch najważniejszych osób dla mnie – mojej partnerki Emilii oraz przyjaciela Dawida. Całej tej trójce należą się szczere podziękowania. 
Nic więcej dodawać nie trzeba. Można zacząć czytać.

Link do pobrania pdf'a, jest za darmo, nie bać się linku:

https://drive.google.com/uc?id=1TMxc9CY76zm1RzW37Mfoi4YdJkB4oKGD&export=download

Wrzucam też na główną, będzie tam wisieć i można sobie pobierać. I teraz tak. Jak ma ktoś konto na lubimyczytać.pl czy coś może śmiało komentować i oceniać ten zbiór opowiadań. Jestem ciekaw waszego zdania na ten temat. Dodam tam swoją pozycję, kiedy tylko im serwery zaczną działać...


niedziela, 14 listopada 2021

Dobre kilka dni

Zbiór do pobierania będzie możliwy albo dziś w nocy albo jutro dopiero. Też czekam na to i mam nadzieję, że będziecie czytać. Wszystko zależy od Pana Jana Jackowicza-Korczyńskiego, faceta, który zaproponował wydanie i zrobił kawał dobrej roboty. Odsyłam niżej do miesięcznika, strona o tym zbiorze opowiadań:

https://e-kreatywni.eu/index.php/parada-mysli-nocnych-nowy-tomik-opowiadan-marcin-mielcarek

A ja co, co u mnie...

Na weekend mnie nie było - wyjechałem do Międzyzdroi. Tak udało nam się, dwóm osobom pracującym za minimalną stawkę, wyjechać na trzy dni nad polskie morze w listopadzie. Czego chcieć więcej, prawda? Ważne, że jest co do gara włożyć i że na łeb nie pada.

Czasami się zastanawiam co tutaj jeszcze robimy, w tym miejscu, tym kraju, bo kompletnie nie opłaca się marnować swojego życia, tych lat, które już nie wrócą. To głupota. Jestem głupi. Może dlatego właśnie piszę. Liczę, że to wyciągnie mnie z finansowego dołka - ale to kurwa głupie myślenie, jak jakiegoś idioty, to przecież nie XX wiek, skoro liczę na hajs z pajacowania to powinienem w YouTube uderzyć; co za syf. Ale niestety - nic innego robić (tego w sumie też za dobrze) nie umiem. To mój jednak problem, nie wasz. Może wy macie znacznie lepiej i winszuje. Ja jestem za mało sprytny.

Dam znać jak już będzie w necie ten zbiór. Sądzę, że (oczywiście jak za darmo) to można sobie poczytać od biedy. Może kogoś zainteresuje.




wtorek, 9 listopada 2021

No dobra...

No dobra udało mi się strzelić jakieś tam zdjęcie do tych Fabularii.

Nie wiem dlaczego, ale dzisiaj wszystko opiera się na fotach i filmach, bardziej to interesuje niż suchy tekst. Może to jakiś powrót do czasów jaskiniowych, kiedy to nie używano słów, a uwieczniano wszystko na malowidłach. Może się po prostu cofamy.

No i co. Link do opowiadania daję jeszcze raz poniżej:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/10/parada-mysli-nocnych.html

Trzymajcie się, zbliża się dla wielu długi weekend, trzeba trochę odpocząć zanim jeszcze powołają niektórych z nas pod Białoruś. Będę chyba musiał znaleźć moja książeczkę wojskową, gdzieś mi się zapodziała przez te lata. Się zobaczymy w okopach. I szkoda, że to wcale nie jest śmieszne, a może stać się kurwa prawdziwe, bo od wojny dzieli nas zawsze tylko jeden wystrzał - tak jak w piosence Stonesów.

Pomyślcie - wystarczy jeden głupi strzał jakiegoś chłopaka tam na linii, wystarczy, że któryś facet będzie miał gorszy dzień - zdradzi go kobieta, umrze ojciec, komornik zajmie cały dobytek, kompania zrobi podły żart - i po prostu, pod wpływem impulsu, pociągnie za spust i strzeli do tego stojącego po drugiej stronie tłumu. Może nikogo nie zabić, wystarczy, że użyje broni. A wtedy w kilka minut zesra nam się całe ruskie wojsko pod granicę, które tylko czeka na taki błąd. Jeden strzał i rozpęta się piekło i będziemy mieć wszyscy, co do jednego, przesrane.

niedziela, 7 listopada 2021

Fabularie

Miałem sobie zrobić fotę w Empiku, ale wyglądałem coś jak te żywe trupy i mówię nie, to na neta się nie nada z taką mordą. Wstyd. Wrzucam po prostu zdjęcie najnowszego numeru Fabularii. Opowiadanie Parada myśli nocnych.

A tekst u mnie wisi tutaj:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/10/parada-mysli-nocnych.html

Można sobie przeczytać co drukują z polskiej prozy w naszym kraju. No i zachęcam też do kupna swojego egzemplarza. Można to zrobić np. w tym nieszczęsnym dyskoncie jakim jest Empik.

piątek, 5 listopada 2021

Przyszedł piątek

Się trochę nie odzywałem, bo mam co robić i tak to wygląda. Podpisałem już umowę wydawniczą z wydawnictwem Anagram na moją powieść pod tytułem "Sztuka Latania". Na razie działamy nad e-bookiem. Mam nadzieję, że to wypali i jeszcze do końca roku to wyjdzie, no a potem, że nie okaże się to totalną klapą. Jak będą już jakieś konkretne fragmenty przeredagowane to na pewno wleci coś na bloga jako zachęta. Bo powieść będzie normalnie do kupienia w księgarniach internetowych, a druku w przyszłym roku ma wyjść, do końca pierwszego kwartału - tak przynajmniej mamy na umowie. No i jeszcze będziemy robić w ogóle zrzutkę na zrzutka.pl, żeby część kosztów wydania pokryć, ale to już marketingiem oni się będą zajmować, ja będę się szeroko uśmiechał i kiwał mądrze głową na zdjęciach. Podobno ma być jakiś wywiad, radio, takie sprawy i to będzie ciekawe - będę pewnie sobie robił jaja z tego wszystkiego, no ale taki jestem.

Wrzucam to opowiadanie, które ostatnio napisałem - Miłość to brzydkie słowo - jeszcze, żadne czasopismo się nie zdeklarowało, że chce wydrukować, także trudno, ich strata. Na blogu będzie najpierw. I tak nie płacą, a jak już to mało i rzadko, więc kij wszystkim w oko.

Standardowo link niżej:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/11/miosc-to-brzydkie-sowo.html

A ja się biorę do pisania czegoś nowego...


czwartek, 4 listopada 2021

Miłość to brzydkie słowo

Miłość to brzydkie słowo

Krople deszczu bębnią o szybę uspokajająco, kiedy siedzę w aucie i przyglądam się rozświetlonemu niczym sylwestrowa noc marketowi i jest w tym coś z oglądania dobrego filmu. Okryty błogim ciepłem nie mam ochoty wychodzić, fotel jest wygodny, a w radio kojący głos prowadzi audycję o gołębiach. Nie za głośno i nie za cicho, w sam raz dla mojej zmęczonej, zatrutej wczorajszym dniem głowy.

"Gołąb miejski jest szeroko rozpowszechnionym gatunkiem lęgowym w Polsce, wyprowadzającym do pięciu lęgów w roku. Gniazdo zakłada na lub w budynkach. Gniazduje pojedynczo lub kolonijnie. Składa jednorazowo dwa jaja, które wysiaduje samica na zmianę z samcem przez szesnaście do dziewiętnastu dni, ponadto samiec może pomagać w wysiadywaniu potomstwa. Jaja są składane przez cały rok, także w okresie zimowym. Gołębie są w głównej mierze gatunkiem monogamicznym, łączą się w pary na całe życie..."

Mój wzrok przykuwa ruch, rodzina w większym składzie – gnają od drzwi w kierunku swojego samochodu, nieudolnie starając się osłonić przed siekącym z nieba potopem. Siedzący przy wejściu facet na wózku, szary ubraniem i duchem, apatycznie wyciąga dłoń, ale mijają go obojętnie. Potem ktoś inny, skryty pod parasolem, przechodzi obok i jeszcze kolejny człowiek ma go gdzieś. Wzdycham ciężko – i zanim jeszcze wychodzę z auta – sięgam do portfela i odnajduje jakieś ostatnie drobniaki. Chłód i deszcz uderzają mnie momentalnie, więc inhaluje się wilgotnym, ostrym powietrzem i idę, zarzucając kaptur na głowę. Kiedy przechodzę obok inwalidy, wrzucam mu do plastikowego kubka kilka monet. Jest przezroczysty i doskonale widzę, że facet nie uzbierał tam za wiele.

Automatyczne drzwi otwierają się i za chwilę zamykają za mną z tym samym subtelnym szumem. W markecie jest cicho i doskonale słyszę irytującą muzyczkę zapętloną jak wąż, który zjada swój własny ogon. Biorę koszyk i ruszam przed siebie, doskonale wiedząc co, gdzie i jak, bo niestety znam to miejsce aż za dobrze. Robię standardowe zakupy pierwszej pomocy dla mojego chorego ciała i duszy w jeszcze gorszym stanie. Zatrzymuję się przy regałach z alkoholem i łapię za butelkę dyskontowego bourbonu, za ostatnią butelkę na składzie. Jakiś facet obok mnie schyla się i chwyta za dwa plastikowe jabole. Zastanawiam się nad tym, czy mnie też kiedyś to czeka, ale nie chcę jednak o tym myśleć, więc zabieram się z tego działu i wymijam kobietę w szarym płaszczu. Po chwili zatrzymuję się, jakbym zaciągnął ostro ręczny hamulec. Ona też podnosi głowę i spogląda na mnie swoimi niebieskimi oczyma. Są pełne zaskoczenia.

– Jak się masz Julia – zaczynam, a na mojej twarzy pojawia się autentycznie szczery uśmiech. – Dawno się nie widzieliśmy, co nie?

– Chyba gdzieś ze dwa lata, prawda? – odpowiada, uciekając w te same emocje co ja.

Czyli jest miło, nadal się lubimy, to dobrze, myślę sobie. Spoglądam na jej koszyk pełen gotowego, śmieciowego żarcia i dwie duże butelki taniego, różowego wina. Wychodzi na to, że Julia się trochę zapuściła, ale po chwili to ona spogląda na moje zakupy i jestem w defensywie. Więc ona się zapuściła, a ja za dużo piję. Wychodził sprawiedliwy remis.

– Co tam u ciebie słychać? Co robisz, gdzie teraz pracujesz? – pytam ją, odsuwając do tyłu swój kosz, co podszyte jest małym wstydem. Ona robi to samo.

– W fotowoltaice – odpowiada krótko.

– Sprzedajesz fotowoltakię? Chodzisz od domu do domu? – Moja twarz pewnie wyraża teraz za dużo.

– Nie, nie – śmieje się. – Pracuję w biurze. W papierach.

– Całe szczęście. Bycie akwizytorem to kiepska robota. Coś o tym wiem.

Stoimy na środku alejki i jakaś starsza kobieta chce między nami przejść, więc rozsuwamy się bez słowa, a ona rzuca coś o braku kultury i stodole. Julia podnosi znowu na mnie swoje oczy. Przyglądam się jej chwilę, jej okrągłej twarzy z różem na policzkach. Jest w pełnym makijażu i zawsze chodziła w ten sposób, chodziła tak, odkąd pamiętam. Raz ją tylko widziałem bez i nie prezentowała się wtedy zbyt korzystnie, przynajmniej tak coś kojarzę. Ale o mojej twarzy można by powiedzieć to samo – z tym że ja nie chodzę umalowany, więc wypadam znacznie gorzej na co dzień. Z Julią znamy się od studiów, nasi eks byli znajomymi, także poznaliśmy się pewnie na domówce czy coś w tym stylu. Wiem, że jest teraz sama, już od dłuższego czasu jest sama, rozstała się z narzeczonym. Mimo to pytam ją jak ostatni palant:

– Wciąż nikogo nie masz?

– Nie. Jakoś brakuje mi czasu na głębszą relację.

– Szkoda.

– Nie, dlaczego? Właściwie mam się bardzo dobrze. Przyzwyczaiłam się do bycia samą. Tak jest wygodnie.

Coś o tym wiem, więc uśmiecham się blado.

– A ty? Co tam u ciebie? – pyta mnie i pewnie głównie chce być miła.

– Wciąż licha praca i marzenia o karierze pisarza. Wszystko po staremu, stara bieda jak to się kiedyś mówiło.

– I też jesteś sam?

– Sam jak palec.

Nadal wymieniamy uprzejme uśmiechy małolatów, oczy nam iskrzą od zmieszania, postawę mamy trochę wycofaną, ale głowę pełną pędzących myśli. Niektórzy uważają, że nasz los jest z góry przesądzony, że za rękę prowadzi nas przeznaczenie czy jakiś wyższy byt. Myślę jednak, że czegoś takiego nie ma, musimy radzić sobie sami. Powinniśmy po prostu wykorzystywać okazje, które nadarzają nam się z rzadka. Chociażby tylko zapełniały one pustkę jednego dnia.

– Słuchaj Julka, robisz coś dziś wieczorem? – zadaję jej pytanie, przejmując inicjatywę.

– Wiesz co, nie, ale chyba nie możemy... – odpowiada, uciekając wzrokiem i jest w tym skrępowana niczym spłoszona sarna.

– Nie możemy co, niby? Znamy się przecież nie od dzisiaj Julia. Chyba ludzie, którzy się znają i lubią, mogą razem wyjść, nie wiem, na przykład do kina.

– Ale dziś wieczorem?

– Pewnie. Jest sobota, to idealny czas, żeby iść do kina.

– Sama nie wiem...

– Nadal mieszkasz tam gdzie pamiętam?

– Tak.

– W takim razie będę u ciebie za godzinę. Co ty na to?

Julia spogląda na mnie, a jej twarz wyraża konsternacje, na pewno bije się z myślami, rozważa wszystkie za i przeciw. Kobiety są bardziej emocjonalne i to banał, ale tak jest. Potrzebują czegoś więcej niż impulsu. Ty zrobisz kilka kroków na ślepo, one rozważą dopiero jeden.

– Taki wypad dwójki znajomych? – pyta mnie niepewnie.

– Coś w tym stylu. Totalnie na luzie.

– No to chyba tak, chyba w porządku. Możesz po mnie przyjechać, jeżeli chcesz.

Zbliżam się do niej i wykonuję gest, chcę ją objąć i robię to i śmieję się na głos niczym człowiek niespełna rozumu, bo coś we mnie drgnęło, bo czuję się lepiej niż kilka minut temu. Żegnamy się i odchodzę w kierunku kas, a potem pani kasjerka pyta mnie o dowód, chociaż wyglądam bliżej trzydziestki niż siedemnastu, ale mniejsza z tym. Pracowałem kiedyś jako tajemniczy klient w mieście i może to ma z tym jakiś związek. Wychodzę ze sklepu, a gość na wózku ponownie wyciąga do mnie rękę po drobne, memlając coś pod nosem. A facet ma przecież tylko to jedno zadanie – zapamiętać twarz ludzi życzliwych – ale nie wywiązuje się z niego albo to czysta desperacja. Wsiadam do auta, odpalam je i tym razem w radio leci stare When I Come Around Green Day'a, które zostawiam, bo jest mi wszystko jedno, bo przypomina słoneczną Kalifornię, gdy za szybą leje przygnębiający polski deszcz.

Wracam do siebie na chatę, ściągam buty, idę do kuchni i wkładam flaszkę imitującą Jacka Danielsa do lodówki. Potem biorę prysznic, psikam męskim zapachem, przebieram się w coś sensownego i widzę, że za oknem przestaje padać. Godzina mija mi błyskawicznie i jestem już pod blokiem, w którym mieszka Julia. Docieram pod jej drzwi i zamiast zadzwonić, pukam. Otwiera mi natychmiast, nie każąc w ogóle na siebie czekać i prezentuje się lepiej niż myślałem, że będzie. Ma na sobie czarną sukienkę, jej rozpuszczone włosy sięgają pleców, a oczy okala paleta brązów.

– Mieliśmy iść całkiem luźno – oznajmiam, wchodząc do jej mieszkania.

– Do ludzi nigdy nie wychodzę na luzie, nie zniosłabym krzywych spojrzeń – wypala z brutalną szczerością. – Wejdziesz na sekundę? Dokończę kieliszek wina.

– W porządku.

Julia kazała mi się rozgościć, więc rozsiadam się u niej w salonie niczym król i oglądam przelotnie mieszkanie, które jest takie, jakim je sobie zapamiętałem. Zniknęły jedynie wspólne zdjęcia z byłym chłopakiem, ale to mi nie przeszkadza. Czułbym się jak katolik pod bacznym okiem Jezusa wiszącego na ścianie, na krzyżu.

– Nie myślałem, że jeszcze tutaj wrócę – oznajmiam.

– No ja tym bardziej – wyrzuca gdzieś z głębi mieszkania i słyszę szum wody w kranie.

Po chwili wraca z kieliszkiem w dłoni i wypija sporo, przechyla praktycznie na raz. Potem siada obok mnie, prezentuje swoje wciąż zgrabne nogi ukryte pod cienką warstwą nylonu i pyta na jaki film idziemy. Odpowiadam jej, że na ten o codzienności w PRL-u, Zupa nic.

– Komuna wiecznie żywa – kwituje i wykańcza wino z grymasem na twarzy. – Dobra. Możemy się zbierać.

Zbieramy się więc, chociaż tak naprawdę wolałbym zostać na tej kanapie, otworzyć z nią kolejną butelkę wina i odpłynąć beztrosko w dal. Droga do centrum handlowego mija nam przyjemnie, Julka wspomina kilka sytuacji z naszego poprzedniego życia i uśmiecham się mimo woli, bo są to promienie słońca dla ciemnych chmur kłębiących się w mojej głowie od dawna. Kiedy docieramy na miejsce, parking jest wypchany jak śmietnik po weekendzie, ale na szczęście kino już nie. Kupuję nam bilety, popcorn i dwa kubki pepsi z plastikowymi słomkami, które kiedyś uśmiercą ziemię i nas samych. Kasjer życzy nam udanego wieczoru i stwierdzam, że rzeczywiście może tak być. Stajemy w krótkiej kolejce do jednego chudego wykidajły, który sumiennie i skrupulatnie ogląda bilety klientów.

– Ciekawe co by pomyśleli nasi eks, widząc nas teraz razem... – wysuwa niepewnie Julia.

– Mam to głęboko w dupie.

– Serio?

– Pewnie. Nie muszę się przed nikim tłumaczyć z tego co robię.

Wykidajło w za dużych okularach i rudej grzywce wpuszcza nas uprzejmie do środka, więc kroczymy drogą zbawienia do sali kinowej. Rozglądam się po małym tłumie i widzę, że wszyscy sprawiają wrażenie skacowanych czy też permanentnie zmęczonych. Miejsca na widowni mamy na górze, ale nie w ostatnim rzędzie. Siadamy, wpuszczam Julkę pierwszą, i już widzę, że koleś, który rozwalił się na samym środku, będzie sprawiał problemy. Na łbie ma czapkę Jankesów, butelkę pod nogami i adidaski z dziesięciocentymetrową podeszwą. Obrzucamy się groźnymi spojrzeniami. Chwilę później wiem, że miałem rację. Facet nadaje na cały regulator do swoich ziomków, raz po raz wybucha śmiechem, ale ciągle jeszcze lecą reklamy. Patrzę po ludziach, ale wszyscy udają, że gra gitara. Julia opowiada mi w międzyczasie o tym, co działo się u niej przez te dwa lata. Mieszkanie jest jej własnością – dostała je od rodziców – były chłopak szybko znalazł sobie jakąś nową dupę, ukończyła studia na piątkę i zapisała się ostatnio na siłownie, kupiła karnet, ale mamy już prawie koniec miesiąca, a zostało jej sześć wejść. Mówię jej, żeby się tym nie przejmowała. O sobie mówię niewiele, bo nie ma o czym gadać.

Światła gasną i zapada ciemność, jeszcze dwa trailery nowości i film rusza. Ale ten typ siedzący za nami, ani na moment nie milknie. Pieprzy coś o swoim aucie. Julia spogląda na mnie błagalnym wzrokiem i nie wiem czy chce, żebym coś zrobił, czy to zignorował. Facet mocno mnie wkurwia, mieli ozorem niczym katarynka. Daję mu jeszcze kilka sekund i odwracam się do niego.

– Zamknij mordę gościu – rzucam z udawanym spokojem, bo w środku jestem już mocno rozgrzany.

– Ktoś tu ma kija w dupie – odpala koleś, patrząc po swoich ziomkach z uśmieszkiem.

– Zaraz tego kija wsadzę ci tak mocno, że się posrasz z bólu.

– Ooo, już się boję, co nie chłopaki?

Chłopaki zaśmiewają się lekko, ale ostrożnie. Jest ich czterech, mała banda, ale wyglądają raczej na frajerów. Do tego są zjarani i napici, tylko ten w środku ma się chyba za jakiegoś pieprzonego King Konga – może to konsekwencje fazy. Niscy faceci zwykle mają jakieś pojebane kompleksy i na każdym kroku muszą udowadniać, że między nogami naprawdę są mężczyznami. Tak przynajmniej było z kilkoma dyktatorami.

– Siedź cicho i oglądaj film. Nie jesteś sam na tej sali, pomyśl trochę – mówię do niego, odwracam się i staram patrzeć na wielki ekran.

Gość nachyla się do mnie, czuję jego śmierdzący wódą oddech. Wiem, że za chwilę będzie coś mówił. Nie patrzę na niego, rozgrywam to chłodno.

– Ej ziomuś – zaczyna. – Ziomek, kurwa, ziomek. Zgrywasz bohatera przed dupą, co?

– Weź zamknij ryj i oglądaj film, bo cię stąd wyniosę.

– Że co?

– Złapie cię za te krótkie nóżki i wyniosę głową w dół. Jak jakiegoś kurczaka.

– Ty kurwa...

Facet chce mi wygarnąć ze swojego małego móżdżku, ale ktoś nie pozwala mu dokończyć wyrafinowanej obelgi. Jakaś starsza kobieta wtrąca się do naszej miłej konwersacji z furią zimy. Wyprowadzona z równowagi emerytka, pełna osobliwej siły.

– Niech Panowie już przestaną gadać! Ma być cisza albo zawołam ochronę!

O dziwo to podziałało. Gość przeprasza pod nosem i zamyka się na resztę seansu. Nie zrozumiany niczym Batman, chciałem być bohaterem, lecz zostaję złoczyńcą, bo zły wzrok tej kobiety razi głównie mnie, a nie tamtego. Do końca filmu panuje spokój i cisza i to jest ważne. Julka patrzy na mnie i posyła mi nieznaczny uśmiech, potem robi to jeszcze trzy czy cztery razy. Chyba jest zadowolona, że wyszło jak wyszło. Przez półtorej godziny nasze dłonie kilka razy dotykają się w czasie nurkowania do popcornu, ale zawsze cofamy je, kwitując wszystko nerwowym śmiechem. Kiedy pojawiają się napisy końcowe i nastaje światłość, tamci goście nad nami wychodzą jako jedni z pierwszych. Nie mają odwagi na mnie spojrzeć, są wydygani jak zbite psy. Natomiast mały koleś w czapce, zatrzymuje się obok mnie i oznajmia, że będzie czekał na mnie na parkingu, że sobie pogadamy w cztery oczy. Kiedy trafiamy do tej betonowej stajni, nigdzie tego faceta nie widzę. Może to i lepiej.

Miasto powoli usypia w elektrycznym świetle lamp, kiedy wracamy nieśpiesznie do Julii. Parkuję na jej osiedlu i nie gaszę auta. Za bardzo nie muszę czekać, oferta pada z jej ust dosyć szybko.

\ – Czyli, co? Wejdziesz, jeszcze? Posiedzimy?

Idziemy więc do jej mieszkania, ale wcześniej zahaczamy o monopolowy i biorę jakąś lepszą butelkę wina, rzucam się, bo jest przecież okazja. Po drodze kroczymy obok siebie, blisko, ale osobno i jest w tym coś dobrego i ciepłego. Kiedy wchodzę do jej mieszkania, Julia pozwala mi nas obsłużyć, a samemu idzie do toalety. W kuchni ma wyjątkowy porządek – moje mieszkanie to brutalne przeciwieństwo. Biorę dwa kieliszki, wyciągam korek i nalewam nam czerwonego wina. Zabieram to i idę do salonu. Rozkładam się i włączam kanał z muzyką, klasyka rocka, puszczam Happysad, bo wiem, że lubi, a potem Strachy na Lachy, bo też tego słucha. Julia wychodzi chwilę później z łazienki i stwierdzam, że poprawiła makijaż i usta. Czuję się doceniony tym małym gestem z jej strony, prawie jakbym był na randce. Ale na szczęście to co innego. Dziewczyna staje w drzwiach i patrzy na mnie przez chwilę, przez co robi się niezręcznie, więc rzucam do niej ze śmiechem:

– Siadaj obok, no dalej Julka!

Czyli obciągając niewinnie sukienkę za kolana, składa swoje pośladki na kanapie zaraz obok mnie i łapiemy za wino. Pijemy. Tematy wypływają same. Dziwi mnie lekkość tego wszystkiego. Nadajemy na wspólnych falach, co mnie przeraża.

– Uważałam i nadal uważam, że to nie fair jak cię wszyscy potraktowali – oznajmia mi znad kieliszka, kiedy w telewizorze swoje ruchy prezentuje teraz wiecznie żywy Mick Jagger.

– Że jak niby? – pytam, autentycznie nie wiedząc do czego pije.

– No każdy się od ciebie odwrócił, wybierając jej stronę.

– To nic. Ludzie zawsze muszą wybrać jakąś stronę, bo ten sposób łatwiej jest im się odnaleźć. I mówię teraz ogólnie, niekonkretnie.

Julia śmieje się, więc też się uśmiecham kompletnie zdezorientowany.

– Gadasz jak jakiś pieprzony poeta – wykrztusza.

– Przepraszam, to po tym winie – odpowiadam z pokorą.

– A wiesz, że czytałam kilka twoich opowiadań? Tych wydrukowanych.

– Za to też cię przepraszam.

– Pewnie masz się za jakiegoś drugiego Dostojewskiego, co nie?

– Nie lubię być drugi i chyba nikt nie lubi. Każdy woli być tym pierwszym, szczególnie mężczyźni, wiesz o co mi chodzi. Ale tak na poważnie to raz na jakiś czas, może na sto lat, rodzi się gdzieś wielki pisarz, który rozumie swoje czasy i jest głosem tych czasów, głosem człowieka danej epoki, ale ja z całą pewnością nim nie jestem i w pewnym sensie to błogosławieństwo. Dlatego mogę sobie tutaj z tobą siedzieć, w spokoju pić wino i mieć czystą głowę. To przyjemne. Cieszę się, że na ciebie wpadłem.

– Ja też się cieszę, że się dziś spotkaliśmy.

Chwilę jeszcze na siebie patrzymy, potem jest to sekunda, impuls elektryczny i całujemy się i wiem, że dawno nikt mnie tak nie całował. Nasze języki są spragnione i wirują w głodzie pożądania, Julka smakuje winem i obietnicą. Szybko to jednak kończymy. Szkoda, ale tak trzeba.

– Nie psujmy tego – prosi mnie dziewczyna.

– Masz rację. Zapomnijmy o tym.

Julia podnosi się z kanapy i idzie do łazienki. Przez moment oglądam sobie jej pośladki schowane pod obcisłym, czarnym materiałem sukienki, ale przestaję szybko, bo czuję się nieswojo i niemal jak gwałciciel, czuję jakbym profanował sacrum. Kiedy wraca, znowu pijemy i śmiejmy się, udając, że nic nie miało miejsca.

– Boże już druga w nocy – oznajmiam nagle, kiedy patrzę na zegarek w telefonie. – Chyba będę się musiał zbierać.

Powoli wstaję, ale Julka łapie mnie za dłoń i chce, żebym został na noc, co mnie dziwi i nie. Liczę na to, że nie chodzi tylko o troskę. Oczywiście mówi, że mogę spać tutaj na kanapie. Sam. Godzę się na to. Dostaję od niej ręcznik i jakąś zapasową szczoteczkę, którą będę mógł sobie potem wziąć. Biorę prysznic i siedzę pod nim dostatecznie długo, by zdać sobie sprawę z tego, jak zalany jestem. Kiedy wychodzę o bosych stopach, kanapa nadaje się już do spania – czeka na mnie poducha i koc i zapalona nocna lampka. Kładę się, a Julia wychodzi ze swojej sypialni w czarnej sukience, bez nylonu na nogach. Jej łydki i uda są blade jak kreda. Dziękuję jej za wszystko, a potem odwracam się do spania. Kojący dźwięk puszczanej w łazience wody.

W nocy budzi mnie nagle hałas z łazienki, nieprzyjemny, złośliwy. Julka wymiotuje. Podnoszę się i mrużąc oczy, pukam miękko do drzwi. Cichy jej głos pozwala abym wszedł. Robię to i pochylam się nad nią. Widzę jaka jest blada, fryzurę ma w nieładzie. Jej głowa znów ląduje w muszli, a ja odgarniam jej włosy i pomagam jakkolwiek się z tym uporać, bo znam to aż do znudzenia. Kiedy kończy, podnosi na mnie wzrok i jest w nim coś przepraszającego.

– Zrobię ci gorzkiej herbaty – mówię łagodnie i idę do kuchni.

Kiedy woda w czajniku się gotuje, znowu słyszę agonalne jęki. Jest mi jej szkoda, autentycznie mi z tym źle. Dziewczyna wychodzi w końcu z toalety i idzie do swojego łóżka. Przynoszę jej gorący kubek, a także miskę na wymioty. Kubek stawiam na stoliczku obok, miskę pod łóżko. Spoglądam na Julię i uśmiecham się słabo.

– Nie patrz na mnie, wyglądam jak kupa – oznajmia i przykrywa się kołdrą, tak że widać tylko jej czoło.

– Otworzę ci okno – proponuję i robię to, nie czekając na odpowiedź. – Zostawić ci włączoną lampkę?

– Możesz zgasić.

Gaszę więc i mówię jej dobranoc i wracam do swojego posłania. Stojący pod telewizorem elektroniczny zegarek z czerwoną czcionką pokazuje, że jest kilka minut przed trzecią. Kładę się i wzdycham ciężko. Zamykam oczy. I słyszę jej głos:

– Chcesz do mnie przyjść?

Podnoszę się, przechodzę do jej sypialni i nie zapalając światła, włażę pod kołdrę, włażę do łóżka i kładę się obok. Leżymy tak chwilę i jest mi dziwnie, Julka oddycha równo, nieznacznie. Potem dotyka mnie dłonią, a ja obejmuję ją, przygarniam do siebie. Czuję słodki zapach jej ciała, czuję też osobliwy zapaszek wymiocin. Całuję ją w czoło, chcę być troskliwy, chcę być jak dobry przyjaciel.

– Myślisz, że mogłoby nam się udać? – pyta mnie nagle, uderzając w moje uczucia jak grzmot.

– Chodzi ci o miłość? – Z trudem zadaję to pytanie.

– Nie, daj spokój. Miłość to brzydkie słowo – odpowiada powoli. – Czy moglibyśmy spróbować po prostu być razem? Tylko spróbować co by z tego wyszło. Jak myślisz?

– Nie wiem Julia – mówię i boli mnie każde pojedyncze słowo. – Chyba nic by z tego nie wyszło. Przykro mi.

Ponownie ją całuję i czuję jak całe jej ciało drży, więc przyciskam ją do swojej piersi. W końcu zasypia, jest spokojna w swoim śnie. Patrzę na nią w półmroku, w słabym świetle miejskich lamp. Myślę o tym, co mogłoby być, ale się nie wydarzy. Między nami nic się nie wydarzy i wiem, że tak będzie lepiej. Ja zasypiam dopiero nad ranem.

Kiedy się budzę, promienie słońca wpadają do pokoju, a jej nie ma w łóżku. Po chwili słyszę odgłosy krzątania się w kuchni. Słyszę czajnik, słyszę skwierczący olej na patelni. I ona jakby wie, że właśnie wstałem, bo krzyczy do mnie z głębi mieszkania:

– Zrobię nam jajecznicę, mam nadzieję, że lubisz.

Odrzucam coś nieartykułowanego, mającego znaczyć, że tak, że oczywiście. Potem zatrzymuję się przed oknem i wyglądam na osiedle. Dwóch staruszków, chyba para, siedzi na ławce na wybetonowanym kwadracie i karmi gołębie z papierowej torby. Przyglądam się im przez chwilę, bo wyglądają na prawdziwych, wyglądają jakby odnaleźli sens życia. Potem w pokoju unosi się miły zapach jedzenia. Jest w porządku. Odwracam się i idę do kuchni, do Julii. Dziewczyna podnosi głowę i uśmiecha się na mój widok. Ten dzień również zapowiada się w porządku.

Z wizytką na dołku

Moje nowe opowiadanie znalazło się w majowym numerze e-eleWatora. Takie z humorem. https://e-elewator.org/e-e-8-marcin-waldemar-mielcarek/