Miłość to brzydkie słowo
Krople
deszczu bębnią o szybę uspokajająco, kiedy siedzę w aucie i
przyglądam się rozświetlonemu niczym sylwestrowa noc marketowi i
jest w tym coś z oglądania dobrego filmu. Okryty błogim ciepłem
nie mam ochoty wychodzić, fotel jest wygodny, a w radio kojący głos
prowadzi audycję o gołębiach. Nie za głośno i nie za cicho, w
sam raz dla mojej zmęczonej, zatrutej wczorajszym dniem głowy.
"Gołąb
miejski jest szeroko rozpowszechnionym gatunkiem
lęgowym
w Polsce,
wyprowadzającym do pięciu lęgów
w
roku. Gniazdo
zakłada
na lub w budynkach. Gniazduje pojedynczo lub kolonijnie. Składa
jednorazowo dwa jaja,
które wysiaduje samica na zmianę z samcem przez szesnaście do
dziewiętnastu dni, ponadto samiec może pomagać w wysiadywaniu
potomstwa. Jaja są składane przez cały rok, także w okresie
zimowym.
Gołębie są w głównej mierze gatunkiem monogamicznym, łączą
się w pary na całe życie..."
Mój
wzrok przykuwa ruch, rodzina w większym składzie – gnają od
drzwi w kierunku swojego samochodu, nieudolnie starając się osłonić
przed siekącym z nieba potopem. Siedzący przy wejściu facet na
wózku, szary ubraniem i duchem, apatycznie wyciąga dłoń, ale
mijają go obojętnie. Potem ktoś inny, skryty pod parasolem,
przechodzi obok i jeszcze kolejny człowiek ma go gdzieś. Wzdycham
ciężko – i zanim jeszcze wychodzę z auta – sięgam do portfela
i odnajduje jakieś ostatnie drobniaki. Chłód i deszcz uderzają
mnie momentalnie, więc inhaluje się wilgotnym, ostrym powietrzem i
idę, zarzucając kaptur na głowę. Kiedy przechodzę obok inwalidy,
wrzucam mu do plastikowego kubka kilka monet. Jest przezroczysty i
doskonale widzę, że facet nie uzbierał tam za wiele.
Automatyczne
drzwi otwierają się i za chwilę zamykają za mną z tym samym
subtelnym szumem. W markecie jest cicho i doskonale słyszę
irytującą muzyczkę zapętloną jak wąż, który zjada swój
własny ogon. Biorę koszyk i ruszam przed siebie, doskonale wiedząc
co, gdzie i jak, bo niestety znam to miejsce aż za dobrze. Robię
standardowe zakupy pierwszej pomocy dla mojego chorego ciała i duszy
w jeszcze gorszym stanie. Zatrzymuję się przy regałach z alkoholem
i łapię za butelkę dyskontowego bourbonu, za ostatnią butelkę na
składzie. Jakiś facet obok mnie schyla się i chwyta za dwa
plastikowe jabole. Zastanawiam się nad tym, czy mnie też kiedyś to
czeka, ale nie chcę jednak o tym myśleć, więc zabieram się z
tego działu i wymijam kobietę w szarym płaszczu. Po chwili
zatrzymuję się, jakbym zaciągnął ostro ręczny hamulec. Ona też
podnosi głowę i spogląda na mnie swoimi niebieskimi oczyma. Są
pełne zaskoczenia.
– Jak
się masz Julia – zaczynam, a na mojej twarzy pojawia się
autentycznie szczery uśmiech. – Dawno się nie
widzieliśmy, co nie?
– Chyba
gdzieś ze dwa lata, prawda? – odpowiada, uciekając w te
same emocje co ja.
Czyli
jest miło, nadal się lubimy, to dobrze, myślę sobie. Spoglądam
na jej koszyk pełen gotowego, śmieciowego żarcia i dwie duże
butelki taniego, różowego wina. Wychodzi na to, że Julia się
trochę zapuściła, ale po chwili to ona spogląda na moje zakupy i
jestem w defensywie. Więc ona się zapuściła, a ja za dużo piję.
Wychodził sprawiedliwy remis.
– Co
tam u ciebie słychać? Co robisz, gdzie teraz pracujesz? – pytam
ją, odsuwając do tyłu swój kosz, co podszyte jest małym wstydem.
Ona robi to samo.
– W
fotowoltaice – odpowiada krótko.
– Sprzedajesz
fotowoltakię? Chodzisz od domu do domu? – Moja twarz
pewnie wyraża teraz za dużo.
– Nie,
nie – śmieje się. – Pracuję w biurze. W
papierach.
– Całe
szczęście. Bycie akwizytorem to kiepska robota. Coś o tym wiem.
Stoimy
na środku alejki i jakaś starsza kobieta chce między nami przejść,
więc rozsuwamy się bez słowa, a ona rzuca coś o braku kultury i
stodole. Julia podnosi znowu na mnie swoje oczy. Przyglądam się jej
chwilę, jej okrągłej twarzy z różem na policzkach. Jest w pełnym
makijażu i zawsze chodziła w ten sposób, chodziła tak, odkąd
pamiętam. Raz ją tylko widziałem bez i nie prezentowała się
wtedy zbyt korzystnie, przynajmniej tak coś kojarzę. Ale o mojej
twarzy można by powiedzieć to samo – z tym że ja nie chodzę
umalowany, więc wypadam znacznie gorzej na co dzień. Z Julią znamy
się od studiów, nasi eks byli znajomymi, także poznaliśmy się
pewnie na domówce czy coś w tym stylu. Wiem, że jest teraz sama,
już od dłuższego czasu jest sama, rozstała się z narzeczonym.
Mimo to pytam ją jak ostatni palant:
– Wciąż
nikogo nie masz?
– Nie.
Jakoś brakuje mi czasu na głębszą relację.
– Szkoda.
– Nie,
dlaczego? Właściwie mam się bardzo dobrze. Przyzwyczaiłam się do
bycia samą. Tak jest wygodnie.
Coś
o tym wiem, więc uśmiecham się blado.
– A
ty? Co tam u ciebie? – pyta mnie i pewnie głównie chce
być miła.
– Wciąż
licha praca i marzenia o karierze pisarza. Wszystko po staremu, stara
bieda jak to się kiedyś mówiło.
– I
też jesteś sam?
– Sam
jak palec.
Nadal
wymieniamy uprzejme uśmiechy małolatów, oczy nam iskrzą od
zmieszania, postawę mamy trochę wycofaną, ale głowę pełną
pędzących myśli. Niektórzy uważają, że nasz los jest z góry
przesądzony, że za rękę prowadzi nas przeznaczenie czy jakiś
wyższy byt. Myślę jednak, że czegoś takiego nie ma, musimy
radzić sobie sami. Powinniśmy po prostu wykorzystywać okazje,
które nadarzają nam się z rzadka. Chociażby tylko zapełniały
one pustkę jednego dnia.
– Słuchaj
Julka, robisz coś dziś wieczorem? – zadaję jej
pytanie, przejmując inicjatywę.
– Wiesz
co, nie, ale chyba nie możemy... – odpowiada, uciekając
wzrokiem i jest w tym skrępowana niczym spłoszona sarna.
– Nie
możemy co, niby? Znamy się przecież nie od dzisiaj Julia. Chyba
ludzie, którzy się znają i lubią, mogą razem wyjść, nie wiem,
na przykład do kina.
– Ale
dziś wieczorem?
– Pewnie.
Jest sobota, to idealny czas, żeby iść do kina.
– Sama
nie wiem...
– Nadal
mieszkasz tam gdzie pamiętam?
– Tak.
– W
takim razie będę u ciebie za godzinę. Co ty na to?
Julia
spogląda na mnie, a jej twarz wyraża konsternacje, na pewno bije
się z myślami, rozważa wszystkie za i przeciw. Kobiety są
bardziej emocjonalne i to banał, ale tak jest. Potrzebują czegoś
więcej niż impulsu. Ty zrobisz kilka kroków na ślepo, one rozważą
dopiero jeden.
– Taki
wypad dwójki znajomych? – pyta mnie niepewnie.
– Coś
w tym stylu. Totalnie na luzie.
– No
to chyba tak, chyba w porządku. Możesz po mnie przyjechać, jeżeli
chcesz.
Zbliżam
się do niej i wykonuję gest, chcę ją objąć i robię to i śmieję
się na głos niczym człowiek niespełna rozumu, bo coś we mnie
drgnęło, bo czuję się lepiej niż kilka minut temu. Żegnamy się
i odchodzę w kierunku kas, a potem pani kasjerka pyta mnie o dowód,
chociaż wyglądam bliżej trzydziestki niż siedemnastu, ale
mniejsza z tym. Pracowałem kiedyś jako tajemniczy klient w mieście
i może to ma z tym jakiś związek. Wychodzę ze sklepu, a gość na
wózku ponownie wyciąga do mnie rękę po drobne, memlając coś pod
nosem. A facet ma przecież tylko to jedno zadanie – zapamiętać
twarz ludzi życzliwych – ale nie wywiązuje się z niego albo to
czysta desperacja. Wsiadam do auta, odpalam je i tym razem w radio
leci stare When
I Come Around
Green Day'a, które zostawiam, bo jest mi wszystko jedno, bo
przypomina słoneczną Kalifornię, gdy za szybą leje przygnębiający
polski deszcz.
Wracam
do siebie na chatę, ściągam buty, idę do kuchni i wkładam
flaszkę imitującą Jacka Danielsa do lodówki. Potem biorę
prysznic, psikam męskim zapachem, przebieram się w coś sensownego
i widzę, że za oknem przestaje padać. Godzina mija mi
błyskawicznie i jestem już pod blokiem, w którym mieszka Julia.
Docieram pod jej drzwi i zamiast zadzwonić, pukam. Otwiera mi
natychmiast, nie każąc w ogóle na siebie czekać i prezentuje się
lepiej niż myślałem, że będzie. Ma na sobie czarną sukienkę,
jej rozpuszczone włosy sięgają pleców, a oczy okala paleta
brązów.
– Mieliśmy
iść całkiem luźno – oznajmiam, wchodząc do jej
mieszkania.
– Do
ludzi nigdy nie wychodzę na luzie, nie zniosłabym krzywych
spojrzeń – wypala z brutalną szczerością. – Wejdziesz
na sekundę? Dokończę kieliszek wina.
– W
porządku.
Julia
kazała mi się rozgościć, więc rozsiadam się u niej w salonie
niczym król i oglądam przelotnie mieszkanie, które jest takie,
jakim je sobie zapamiętałem. Zniknęły jedynie wspólne zdjęcia z
byłym chłopakiem, ale to mi nie przeszkadza. Czułbym się jak
katolik pod bacznym okiem Jezusa wiszącego na ścianie, na krzyżu.
– Nie
myślałem, że jeszcze tutaj wrócę – oznajmiam.
– No
ja tym bardziej – wyrzuca gdzieś z głębi mieszkania i
słyszę szum wody w kranie.
Po
chwili wraca z kieliszkiem w dłoni i wypija sporo, przechyla
praktycznie na raz. Potem siada obok mnie, prezentuje swoje wciąż
zgrabne nogi ukryte pod cienką warstwą nylonu i pyta na jaki film
idziemy. Odpowiadam jej, że na ten o codzienności w PRL-u, Zupa
nic.
– Komuna
wiecznie żywa – kwituje i wykańcza wino z grymasem na
twarzy. – Dobra. Możemy się zbierać.
Zbieramy
się więc, chociaż tak naprawdę wolałbym zostać na tej kanapie,
otworzyć z nią kolejną butelkę wina i odpłynąć beztrosko w
dal. Droga do centrum handlowego mija nam przyjemnie, Julka wspomina
kilka sytuacji z naszego poprzedniego życia i uśmiecham się mimo
woli, bo są to promienie słońca dla ciemnych chmur kłębiących
się w mojej głowie od dawna. Kiedy docieramy na miejsce, parking
jest wypchany jak śmietnik po weekendzie, ale na szczęście kino
już nie. Kupuję nam bilety, popcorn i dwa kubki pepsi z
plastikowymi słomkami, które kiedyś uśmiercą ziemię i nas
samych. Kasjer życzy nam udanego wieczoru i stwierdzam, że
rzeczywiście może tak być. Stajemy w krótkiej kolejce do jednego
chudego wykidajły, który sumiennie i skrupulatnie ogląda bilety
klientów.
– Ciekawe
co by pomyśleli nasi eks, widząc nas teraz razem... – wysuwa
niepewnie Julia.
– Mam
to głęboko w dupie.
– Serio?
– Pewnie.
Nie muszę się przed nikim tłumaczyć z tego co robię.
Wykidajło
w za dużych okularach i rudej grzywce wpuszcza nas uprzejmie do
środka, więc kroczymy drogą zbawienia do sali kinowej. Rozglądam
się po małym tłumie i widzę, że wszyscy sprawiają wrażenie
skacowanych czy też permanentnie zmęczonych. Miejsca na widowni
mamy na górze, ale nie w ostatnim rzędzie. Siadamy, wpuszczam Julkę
pierwszą, i już widzę, że koleś, który rozwalił się na samym
środku, będzie sprawiał problemy. Na łbie ma czapkę Jankesów,
butelkę pod nogami i adidaski z dziesięciocentymetrową podeszwą.
Obrzucamy się groźnymi spojrzeniami. Chwilę później wiem, że
miałem rację. Facet nadaje na cały regulator do swoich ziomków,
raz po raz wybucha śmiechem, ale ciągle jeszcze lecą reklamy.
Patrzę po ludziach, ale wszyscy udają, że gra gitara. Julia
opowiada mi w międzyczasie o tym, co działo się u niej przez te
dwa lata. Mieszkanie jest jej własnością – dostała je od
rodziców – były chłopak szybko znalazł sobie jakąś nową
dupę, ukończyła studia na piątkę i zapisała się ostatnio na
siłownie, kupiła karnet, ale mamy już prawie koniec miesiąca, a
zostało jej sześć wejść. Mówię jej, żeby się tym nie
przejmowała. O sobie mówię niewiele, bo nie ma o czym gadać.
Światła
gasną i zapada ciemność, jeszcze dwa trailery nowości i film
rusza. Ale ten typ siedzący za nami, ani na moment nie milknie.
Pieprzy coś o swoim aucie. Julia spogląda na mnie błagalnym
wzrokiem i nie wiem czy chce, żebym coś zrobił, czy to zignorował.
Facet mocno mnie wkurwia, mieli ozorem niczym katarynka. Daję mu
jeszcze kilka sekund i odwracam się do niego.
– Zamknij
mordę gościu – rzucam z udawanym spokojem, bo w środku
jestem już mocno rozgrzany.
– Ktoś
tu ma kija w dupie – odpala koleś, patrząc po swoich
ziomkach z uśmieszkiem.
– Zaraz
tego kija wsadzę ci tak mocno, że się posrasz z bólu.
– Ooo,
już się boję, co nie chłopaki?
Chłopaki
zaśmiewają się lekko, ale ostrożnie. Jest ich czterech, mała
banda, ale wyglądają raczej na frajerów. Do tego są zjarani i
napici, tylko ten w środku ma się chyba za jakiegoś pieprzonego
King Konga – może to konsekwencje fazy. Niscy faceci zwykle mają
jakieś pojebane kompleksy i na każdym kroku muszą udowadniać, że
między nogami naprawdę są mężczyznami. Tak przynajmniej było z
kilkoma dyktatorami.
– Siedź
cicho i oglądaj film. Nie jesteś sam na tej sali, pomyśl
trochę – mówię do niego, odwracam się i staram
patrzeć na wielki ekran.
Gość
nachyla się do mnie, czuję jego śmierdzący wódą oddech. Wiem,
że za chwilę będzie coś mówił. Nie patrzę na niego, rozgrywam
to chłodno.
– Ej
ziomuś – zaczyna. – Ziomek, kurwa, ziomek.
Zgrywasz bohatera przed dupą, co?
– Weź
zamknij ryj i oglądaj film, bo cię stąd wyniosę.
– Że
co?
– Złapie
cię za te krótkie nóżki i wyniosę głową w dół. Jak jakiegoś
kurczaka.
– Ty
kurwa...
Facet
chce mi wygarnąć ze swojego małego móżdżku, ale ktoś nie
pozwala mu dokończyć wyrafinowanej obelgi. Jakaś starsza kobieta
wtrąca się do naszej miłej konwersacji z furią zimy. Wyprowadzona
z równowagi emerytka, pełna osobliwej siły.
– Niech
Panowie już przestaną gadać! Ma być cisza albo zawołam ochronę!
O
dziwo to podziałało. Gość przeprasza pod nosem i zamyka się na
resztę seansu. Nie zrozumiany niczym Batman, chciałem być
bohaterem, lecz zostaję złoczyńcą, bo zły wzrok tej kobiety razi
głównie mnie, a nie tamtego. Do końca filmu panuje spokój i cisza
i to jest ważne. Julka patrzy na mnie i posyła mi nieznaczny
uśmiech, potem robi to jeszcze trzy czy cztery razy. Chyba jest
zadowolona, że wyszło jak wyszło. Przez półtorej godziny nasze
dłonie kilka razy dotykają się w czasie nurkowania do popcornu,
ale zawsze cofamy je, kwitując wszystko nerwowym śmiechem. Kiedy
pojawiają się napisy końcowe i nastaje światłość, tamci goście
nad nami wychodzą jako jedni z pierwszych. Nie mają odwagi na mnie
spojrzeć, są wydygani jak zbite psy. Natomiast mały koleś w
czapce, zatrzymuje się obok mnie i oznajmia, że będzie czekał na
mnie na parkingu, że sobie pogadamy w cztery oczy. Kiedy trafiamy do
tej betonowej stajni, nigdzie tego faceta nie widzę. Może to i
lepiej.
Miasto
powoli usypia w elektrycznym świetle lamp, kiedy wracamy
nieśpiesznie do Julii. Parkuję na jej osiedlu i nie gaszę auta. Za
bardzo nie muszę czekać, oferta pada z jej ust dosyć szybko.
\ – Czyli,
co? Wejdziesz, jeszcze? Posiedzimy?
Idziemy
więc do jej mieszkania, ale wcześniej zahaczamy o monopolowy i
biorę jakąś lepszą butelkę wina, rzucam się, bo jest przecież
okazja. Po drodze kroczymy obok siebie, blisko, ale osobno i jest w
tym coś dobrego i ciepłego. Kiedy wchodzę do jej mieszkania, Julia
pozwala mi nas obsłużyć, a samemu idzie do toalety. W kuchni ma
wyjątkowy porządek – moje mieszkanie to brutalne przeciwieństwo.
Biorę dwa kieliszki, wyciągam korek i nalewam nam czerwonego wina.
Zabieram to i idę do salonu. Rozkładam się i włączam kanał z
muzyką, klasyka rocka, puszczam Happysad, bo wiem, że lubi, a potem
Strachy na Lachy, bo też tego słucha. Julia wychodzi chwilę
później z łazienki i stwierdzam, że poprawiła makijaż i usta.
Czuję się doceniony tym małym gestem z jej strony, prawie jakbym
był na randce. Ale na szczęście to co innego. Dziewczyna staje w
drzwiach i patrzy na mnie przez chwilę, przez co robi się
niezręcznie, więc rzucam do niej ze śmiechem:
– Siadaj
obok, no dalej Julka!
Czyli
obciągając niewinnie sukienkę za kolana, składa swoje pośladki
na kanapie zaraz obok mnie i łapiemy za wino. Pijemy. Tematy
wypływają same. Dziwi mnie lekkość tego wszystkiego. Nadajemy na
wspólnych falach, co mnie przeraża.
– Uważałam
i nadal uważam, że to nie fair jak cię wszyscy
potraktowali – oznajmia mi znad kieliszka, kiedy w
telewizorze swoje ruchy prezentuje teraz wiecznie żywy Mick Jagger.
– Że
jak niby? – pytam, autentycznie nie wiedząc do czego
pije.
– No
każdy się od ciebie odwrócił, wybierając jej stronę.
– To
nic. Ludzie zawsze muszą wybrać jakąś stronę, bo ten sposób
łatwiej jest im się odnaleźć. I mówię teraz ogólnie,
niekonkretnie.
Julia
śmieje się, więc też się uśmiecham kompletnie zdezorientowany.
– Gadasz
jak jakiś pieprzony poeta – wykrztusza.
– Przepraszam,
to po tym winie – odpowiadam z pokorą.
– A
wiesz, że czytałam kilka twoich opowiadań? Tych wydrukowanych.
– Za
to też cię przepraszam.
– Pewnie
masz się za jakiegoś drugiego Dostojewskiego, co nie?
– Nie
lubię być drugi i chyba nikt nie lubi. Każdy woli być tym
pierwszym, szczególnie mężczyźni, wiesz o co mi chodzi. Ale tak
na poważnie to raz na jakiś czas, może na sto lat, rodzi się
gdzieś wielki pisarz, który rozumie swoje czasy i jest głosem tych
czasów, głosem człowieka danej epoki, ale ja z całą pewnością
nim nie jestem i w pewnym sensie to błogosławieństwo. Dlatego mogę
sobie tutaj z tobą siedzieć, w spokoju pić wino i mieć czystą
głowę. To przyjemne. Cieszę się, że na ciebie wpadłem.
– Ja
też się cieszę, że się dziś spotkaliśmy.
Chwilę
jeszcze na siebie patrzymy, potem jest to sekunda, impuls elektryczny
i całujemy się i wiem, że dawno nikt mnie tak nie całował. Nasze
języki są spragnione i wirują w głodzie pożądania, Julka
smakuje winem i obietnicą. Szybko to jednak kończymy. Szkoda, ale
tak trzeba.
– Nie
psujmy tego – prosi mnie dziewczyna.
– Masz
rację. Zapomnijmy o tym.
Julia
podnosi się z kanapy i idzie do łazienki. Przez moment oglądam
sobie jej pośladki schowane pod obcisłym, czarnym materiałem
sukienki, ale przestaję szybko, bo czuję się nieswojo i niemal jak
gwałciciel, czuję jakbym profanował sacrum. Kiedy wraca, znowu
pijemy i śmiejmy się, udając, że nic nie miało miejsca.
– Boże
już druga w nocy – oznajmiam nagle, kiedy patrzę na
zegarek w telefonie. – Chyba będę się musiał zbierać.
Powoli
wstaję, ale Julka łapie mnie za dłoń i chce, żebym został na
noc, co mnie dziwi i nie. Liczę na to, że nie chodzi tylko o
troskę. Oczywiście mówi, że mogę spać tutaj na kanapie. Sam.
Godzę się na to. Dostaję od niej ręcznik i jakąś zapasową
szczoteczkę, którą będę mógł sobie potem wziąć. Biorę
prysznic i siedzę pod nim dostatecznie długo, by zdać sobie sprawę
z tego, jak zalany jestem. Kiedy wychodzę o bosych stopach, kanapa
nadaje się już do spania – czeka na mnie poducha i koc i zapalona
nocna lampka. Kładę się, a Julia wychodzi ze swojej sypialni w
czarnej sukience, bez nylonu na nogach. Jej łydki i uda są blade
jak kreda. Dziękuję jej za wszystko, a potem odwracam się do
spania. Kojący dźwięk puszczanej w łazience wody.
W
nocy budzi mnie nagle hałas z łazienki, nieprzyjemny, złośliwy.
Julka wymiotuje. Podnoszę się i mrużąc oczy, pukam miękko do
drzwi. Cichy jej głos pozwala abym wszedł. Robię to i pochylam się
nad nią. Widzę jaka jest blada, fryzurę ma w nieładzie. Jej głowa
znów ląduje w muszli, a ja odgarniam jej włosy i pomagam
jakkolwiek się z tym uporać, bo znam to aż do znudzenia. Kiedy
kończy, podnosi na mnie wzrok i jest w nim coś przepraszającego.
– Zrobię
ci gorzkiej herbaty – mówię łagodnie i idę do kuchni.
Kiedy
woda w czajniku się gotuje, znowu słyszę agonalne jęki. Jest mi
jej szkoda, autentycznie mi z tym źle. Dziewczyna wychodzi w końcu
z toalety i idzie do swojego łóżka. Przynoszę jej gorący kubek,
a także miskę na wymioty. Kubek stawiam na stoliczku obok, miskę
pod łóżko. Spoglądam na Julię i uśmiecham się słabo.
– Nie
patrz na mnie, wyglądam jak kupa – oznajmia i przykrywa
się kołdrą, tak że widać tylko jej czoło.
– Otworzę
ci okno – proponuję i robię to, nie czekając na
odpowiedź. – Zostawić ci włączoną lampkę?
– Możesz
zgasić.
Gaszę
więc i mówię jej dobranoc i wracam do swojego posłania. Stojący
pod telewizorem elektroniczny zegarek z czerwoną czcionką pokazuje,
że jest kilka minut przed trzecią. Kładę się i wzdycham ciężko.
Zamykam oczy. I słyszę jej głos:
– Chcesz
do mnie przyjść?
Podnoszę
się, przechodzę do jej sypialni i nie zapalając światła, włażę
pod kołdrę, włażę do łóżka i kładę się obok. Leżymy tak
chwilę i jest mi dziwnie, Julka oddycha równo, nieznacznie. Potem
dotyka mnie dłonią, a ja obejmuję ją, przygarniam do siebie.
Czuję słodki zapach jej ciała, czuję też osobliwy zapaszek
wymiocin. Całuję ją w czoło, chcę być troskliwy, chcę być jak
dobry przyjaciel.
– Myślisz,
że mogłoby nam się udać? – pyta mnie nagle, uderzając
w moje uczucia jak grzmot.
– Chodzi
ci o miłość? – Z trudem zadaję to pytanie.
– Nie,
daj spokój. Miłość to brzydkie słowo – odpowiada
powoli. – Czy moglibyśmy spróbować po prostu być
razem? Tylko spróbować co by z tego wyszło. Jak myślisz?
– Nie
wiem Julia – mówię i boli mnie każde pojedyncze
słowo. – Chyba nic by z tego nie wyszło. Przykro mi.
Ponownie
ją całuję i czuję jak całe jej ciało drży, więc przyciskam ją
do swojej piersi. W końcu zasypia, jest spokojna w swoim śnie.
Patrzę na nią w półmroku, w słabym świetle miejskich lamp.
Myślę o tym, co mogłoby być, ale się nie wydarzy. Między nami
nic się nie wydarzy i wiem, że tak będzie lepiej. Ja zasypiam
dopiero nad ranem.
Kiedy
się budzę, promienie słońca wpadają do pokoju, a jej nie ma w
łóżku. Po chwili słyszę odgłosy krzątania się w kuchni.
Słyszę czajnik, słyszę skwierczący olej na patelni. I ona jakby
wie, że właśnie wstałem, bo krzyczy do mnie z głębi mieszkania:
– Zrobię
nam jajecznicę, mam nadzieję, że lubisz.
Odrzucam
coś nieartykułowanego, mającego znaczyć, że tak, że oczywiście.
Potem zatrzymuję się przed oknem i wyglądam na osiedle. Dwóch
staruszków, chyba para, siedzi na ławce na wybetonowanym kwadracie
i karmi gołębie z papierowej torby. Przyglądam się im przez
chwilę, bo wyglądają na prawdziwych, wyglądają jakby odnaleźli
sens życia. Potem w pokoju unosi się miły zapach jedzenia. Jest w
porządku. Odwracam się i idę do kuchni, do Julii. Dziewczyna
podnosi głowę i uśmiecha się na mój widok. Ten dzień również
zapowiada się w porządku.