środa, 29 grudnia 2021

Dalej nic ciekawego

Zdążyłem jeszcze rano sobie nagrać Wszystkie nasze Boginie-Matki i wrzucić na YouTube. W sumie to średnio z tego opowiadania jestem zadowolony, ale to właściwie moje największe osiągnięcie jak do tej pory (druk w Twórczości). Wrzucam link do filmu i jeszcze do wersji czytanej tutaj - pierwsze opowiadanie jakie na bloga wrzuciłem trzy miechy temu. W zbiorze ten tekst też jest jakby co.

https://youtu.be/Yz5fgu8QCH8

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/09/wszystkie-nasze-boginie-matki.html

Chyba już nie będziemy się słyszeli także - Szczęśliwego Nowego Roku!

poniedziałek, 27 grudnia 2021

Ogłoszenia dnia 27.12.2021

I co tam dzisiaj mordy? Jakoś leci, nie? Święta minęły i kurwa robota. Pieprzyć to wszystko, do usranej trzeba śmierci tyrać, ale taki nasz los. W kraju chujowo, za granicą jeszcze gorzej. Szkoda gadać.

Wywiad ze mną (strona 23 niby) odnośnie powieści Sztuka latania, którą mamy wydać w przyszłym roku (powieść pełnoprawna, nieźle to brzmi) można sobie zerknąć, chociaż chujowo chodzi trochę ten link:

https://www.yumpu.com/xx/document/read/66100949/biuletyn-literacki-nr-6-wydanie-specjalne-z-okazji-30-lecia-wydawnictwa-anagram

Tak czy inaczej link na YouTube gdzie czyta Krystian na swoim kanale mój krótki tekst:

https://www.youtube.com/watch?v=Wr3j3FGXxTI&ab_channel=StraszneOpowie%C5%9Bci

A tu link do wersji na blogu, do czytania:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/12/o-odbiciu-w-lustrze.html

Możecie też sobie ogarnąć kilka opowiadań gdzie ja czytam - własnoręcznym, kiepskim głosem:

https://www.youtube.com/channel/UCnAnnDpjStFXHqcufr79fCA

Słyszymy i widzimy się za jakiś czas. Trzymajcie się i nie dajcie się zwariować!


środa, 22 grudnia 2021

Wolne dni świąt

Okej, są zaraz święta to przez te kilka dni nic nie będę wrzucał, także zapodam kilka linków, jakby komuś się nudziło.

Tutaj kanał na YouTube, gdzie można sobie przesłuchać jak czytam swoje wysrywy:

Tutaj link do dzisiejszego, krótkiego opowiadania:

Link do trochę starszego tekstu, ale warto sobie zajrzeć:

No i link do pobrania sobie mojego zbioru Parada myśli nocnych - jak ktoś jeszcze nie wie o co chodzi:

WSZYSTKIEGO DOBREGO NA ŚWIĘTA!

O odbiciu w lustrze

O odbiciu w lustrze

Wiele mówi się o lustrach, wiele zwykłych rzeczy jak na przykład to, że patrząc w swoje odbicie, wydajemy się sobie ładniejsi niż w rzeczywistości jesteśmy. Dużo też słyszy się dziwnych albo strasznych historii – że lustro to bramy do innych światów, wymiarów czy alternatywnych rzeczywistości. Albo że w lustrze zamknięta jest twoja dusza, czy też ty sam jesteś w nim uwięziony – albo, że żyje w nim twoje alter-ego nienawidzące cię za to, że jesteś po właściwej stronie; a może to jednak ty jesteś po tej złej?

To naprawdę ciekawe, ten zimny, osobliwy strach przed samym sobą w lustrze, który towarzyszy człowiekowi chyba od zawsze.

Ostatnio – myjąc zęby – przyjrzałem się sobie dokładnie, spojrzałem głęboko w oczy. Nie wiem czemu, ale zacząłem się nagle bać. Samego siebie. To było naprawdę dziwne. Ogarnęła mnie straszna myśl – czy ja w odbiciu to naprawdę ja? Wyszedłem wtedy szybko z łazienki, nie spuszczając wychodzącego mnie z oczu. To głupie, ale...

No więc kiedy jesteś sam przed lustrem, w nocy czy w dzień, i nie ma żadnych światków, żywych bądź cyfrowych, czy masz pojęcie, czy zastanawiałeś się kiedykolwiek nad tym, co tak naprawdę robi twoje odbicie, kiedy tylko odwrócisz się do niego tyłem?


niedziela, 19 grudnia 2021

Znowu było trochę ciszy z mojej strony

Ostatnio znowu byłem trochę cicho. No ale tak to jest jak ma się co robić. Wydawnictwo z którym mam wydać Sztukę latania przesłało mi kilka pytań (coś jakby wywiad) i opublikują to u siebie. Jak będzie to pewnie dam znać, chyba się tam za bardzo nie wygłupiłem.

Wczoraj wieczorem wrzuciłem opowiadanie, które napisałem trzy lata temu. Nie wiem czy dobre czy nie - na pewno jest jakieś. Wbrew tytułowi kobiet tam nie ma, ale warto sobie przeczytać.

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/12/przeglad-cipki.html

Podrzucam także link do kanału na YouTube gdzie możecie posłuchać mojego chujowego głosu którym czytam swoje teksty. Może kogoś to zainteresuje. Samo czytanie to niszowa sprawa, a co dopiero słuchanie jak ktoś inny czyta - tak czy inaczej lipa.

https://www.youtube.com/channel/UCnAnnDpjStFXHqcufr79fCA

To co... Ja biorę się za nagrywanie kolejnego opowiadania, może coś jeszcze popiszę (chociaż ostatnio średnio mi idzie) i do roboty później. Krótki tydzień i będzie można sobie trochę odpocząć.



Przegląd cipki

Przegląd cipki

Stałem w pełnym słońcu. Stałem w nim, a pode mną byli ludzie, całe masy ludzi, wyglądające, oczekujące, spragnione kogoś lub czegoś od bardzo, bardzo dawna. Stałem w pełnym słońcu, a oczy wszystkich zwrócone były na mnie. Oni czekali, a ja doskonale wiedziałem, że nie jestem tą osobą i wiedziałem, że nie dam im tego czegoś i czułem jakbym wiedział to od zawsze.

Potem się obudziłem.

Wstałem dziś jeszcze później niż zwykle i wcale nie miałem ochoty wyłazić z łóżka. To był ten dzień. Ten cholerny dzień, w którym spotykałem się z innymi osobnikami mojego pokroju czy też rodzaju lub kategorii. Mogę powiedzieć, że o siódmej szedłem na wieczór poetycki, ale tak naprawdę było to coś zupełnie innego. Coś w stylu spotkania osób srających wyżej niż mają dupę, kółka wzajemnego lizania swoich śliskich jąder albo grupowej masturbacji do zdjęć brzydkich dziewcząt. Nie wiem dlaczego tam przychodziłem. Nie wiem cholera i już.

Leżałem do w pół w kompletnej ciszy, słuchając odgłosów życia. Cieknący kran, krzyczący sąsiedzi, dzieciaki za oknem, kroki na schodach, pracująca konstrukcja budynku, własny oddech, świszczący wiatr, stuki, huki, puki i wszystkie inne dźwięki potwierdzające, że nadal tutaj jestem. Podniosłem się z łóżka i poszedłem do łazienki. Musiałem się spieszyć, żeby zdążyć na siódmą, ale wcale się nie spieszyłem. Wolałem nawet przyjść później, aby uniknąć kilku nieprzyjemnych, wcale niepotrzebnych, męczących i zwyczajnie wkurwiających sytuacji. Jak na przykład konfrontacja ze starszą panią, sąsiadką z mieszkania obok. Kiedy pojawiałem się wcześniej, to zawsze wyskakiwała zza drzwi i dawała lekcję życia. Po siódmej nigdy jej nie spotkałem – może miała jakiś serial czy chuj wie co.

– Znowu panowie będziecie się awanturować i pić, tak? Jak panu nie wstyd tak się zachowywać? Przecież to porządna okolica, porządny blok z porządnymi ludźmi. Tutaj mieszkają starsze osoby i rodziny z dziećmi, a wy co? Co sobą prezentujecie? Dudnicie i ryczycie do samego rana. Na boisko se idźcie, tam krzyczcie do woli! Pan wie, że ja jestem chora? Tak, jestem poważnie chora i potrzebuję spokoju! POTRZEBUJĘ CISZY! A pan tutaj przychodzi i co pan wyrabia z tą swoją bandą?! Policja tyle razy przyjeżdżała i co?! I nic! Dzisiaj też przyjedzie do was! Punkt dwudziesta druga a ja dzwonię, żeby was zabrali! Cholera jasna! Diabły wcielone... – wyrzucała, a ja stałem pokornie tego wszystkiego wysłuchując. Po takim kilkuminutowym wykładzie zawsze jej dziękowałem i życzyłem dużo zdrowia.

Tak więc zebrałem się w sobie, ubrałem i wyszedłem za dziesięć z mieszkania. Odnalazłem na parkingu swoje volvo. Odjechałem równo o siódmej. Na miejscu byłem kilka minut później.

Nasze spotkania odbywały się w mieszkaniu Karola, pisarza, poety i eseisty – przynajmniej tak się przedstawiał – który był zafiksowany na punkcie sztuki i kultury w ogóle. Facet z gatunku tych, co nie owijają w bawełnę. Jeżeli miał coś powiedzieć, po prostu to mówił. Można go było kochać albo nienawidzić. Nic pośrodku.

Wcisnąłem guzik windy. Powoli zaczęła zjeżdżać na dół, robiąc przystanki praktycznie na każdym piętrze. Ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Obróciłem się. To był Jan. Kolejny z naszej popieprzonej paczki.

– Cześć Marcel.

– No cześć – przywitałem się z nim. Jan miał dziwnie delikatne dłonie i nie raz zastanawiałem się, czy on w całym swoim krótkim życiu trzymał chociażby szpadel.

– Jak leci?

– W porządku. Powoli toczę się do przodu.

– Przyniosłeś coś swojego na nasz dzisiejszy wieczór?

– Nie. Nie napisałem ostatnio ani słowa.

– Szkoda. Lubię twoją prozę. Jest taka... – Zacisnął mocno pięść. – Samcza.

– Spokojnie, bo jeszcze pomyślę, że chcesz mi obciągnąć.

– Może. Może. – Spojrzałem podejrzliwie. – Żartuję sobie. Tylko żartuję kolego.

Nie byłem tego taki pewien. Nie zdziwiłbym się jakby Jan okazał się pedziem. Tak po prawdzie to nic mnie to nie obchodziło. Niech sobie będzie gejem, jego sprawa. Nie mam specjalnie nic do gejów. Zwyczajnie mam coś do wszystkich po równo.

Wina zjechała na dół. Wsiedliśmy do niej, a Jan nacisnął guzik z ósemką.

– Myślisz, że reszta już czeka?

– Pewnie tak.

– Naprawdę nic nie wziąłeś?

– Naprawdę. O mało co w ogóle bym tutaj nie przyszedł.

– Coś poważnego?

– Wcale. Moje leniwe dupsko nie chciało podnieść się z wygodnego wyra.

Pokiwał głową ze zrozumieniem. Nie gadaliśmy do samych drzwi.

– Nie mogłem się doczekać naszego spotkania. Naprawdę. Lubię tutaj przychodzić. Przy was czuję się normalny. No może nie normalny, ale normalniejszy.

Nie skomentowałem. Karol otworzył nam drzwi.

– No wreszcie. Ile można na was czekać do kurwy nędzy. Wóda zaczyna się już grzać.

– To dziś też będziemy pić? Przecież ostatnio nie skończyło się to za dobrze.

– Przestań pierdolić Jan tylko właź. Siemasz Marcel.

– Siema.

– Przyniosłeś nam jakiś patologiczny romans? Ostatnio strzepałem sobie do jednego z twoich tekstów. Mówię poważnie. Dawno tak solidnie nie trysnąłem.

– To nie są romanse, ale cieszę się, że dogadujesz się ze swoją ręką.

– Żebyś wiedział. Żebyś kurwa wiedział.

Weszliśmy do środka. Karol nie miał dużego mieszkania – salon zajmował większą jego część – ale za to urządzone z pomyślunkiem – jego siostra była podobno architektem wnętrz i tak mu to wszystko zaprojektowała. Powiesiłem marynarkę i wszedłem do naszej kwatery. Szymon i Hubert czekali na nas, siedząc w wygodnych fotelach i popijając wódkę z colą. Przywitałem się z nimi. Byli w porządku.

Karol wszedł ostatni. Usiadłem i nalałem sobie wódki do szklanki. Potem coli. Proporcja pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Zaczęliśmy gadkę o pierdołach i dobrze nam się tak gadało, kiedy to Hubert nieoczekiwanie wstał.

– Panowie zebraliśmy się tutaj, żeby dokonać wspólnego, comiesięcznego, przeglądu cipki. Jak wszyscy wiemy, cipka potrzebuje nieustannej opieki i zainteresowania. Cipka wymaga od nas bezwzględnego oddania i poświęcenia, ale w tym wszystkim jest sprawiedliwa i szczodra. Karmi swoje dzieci wedle wiary. A więc panowie kto pierwszy zechce zacząć opowiadać o tym, na co pozwoliła, i czy w ogóle pozwoliła, spijać ze swych warg słodki sok geniuszu? – odezwał się. Robił – chciał robić – za naszego duchowego przewodnika.

– Hubert ja tu jestem gospodarzem i to ja mówię takie teksty. Także zamknij się i słuchaj. I właśnie. Nasz rytualny przegląd cipki. Co udało wam się napisać. Kto pierwszy?

Jan podniósł rękę do góry.

– Nikt nie chce iść na pierwszy ogień?

– Ja chcę.

– Może Marcel?

Pokiwałem głową na nie, popijając drinka.

– Karolu ja chcę. – Jan wydawał się być lekko poirytowany ignorowaniem go.

– No dobra. Dawaj kolego. Konkrety.

– Panowie przyniosłem na dzisiaj mój wiersz i chciałbym dowiedzieć się, co o nim sądzicie.

Jan podniósł się z fotela i wręczył nam po kartce. Na niej znajdował się wiersz pod tytułem "Pisanie jest dla mnie wszystkim". Nie był za długi. Ani za dobry.

– No nie! Ten znowu chce nas zalać potokiem swoich gównianych słów! – obruszył się Karol.

– Spokojnie. Ten jest lepszy niż tamten – zapewnił nas autor.

Przez chwilę czytaliśmy w skupieniu. Karol odezwał się jako pierwszy. Po prawdzie to od razu wybuchnął.

– Przecież to się niczym nie różni od tego ostatnio! TEN WIERSZ SIĘ NICZYM NIE RÓŻNI OD TEGO OSTATNIO!

– Właściwie to jest ten sam wiersz – oznajmił Jan.

– Ten sam?!

– Tak. Zmieniłem tylko tytuł.

– Wpychasz nam to samo gówno od kilku miesięcy stary?! Co jest z tobą nie tak?!

– Bo to dobry wiersz.

– GÓWNIANY!

– Jak gówniany? O czym ty mówisz. Marcel powiedz mu, powiedz, że to dobry wiersz. Powiedz.

– Ten wiersz jest w porządku – skłamałem.

– Widzisz Karol? Jest w porządku.

– Gówno się znacie na poezji! Oddawajcie te kartki!

Powyrywał nam kartki z tym wierszem, który Jan forsował od ponad pół roku i podarł je, a następnie wrzucił to wszystko do kosza.

– W MOIM MIESZKANIU NIE MA MIEJSCA NA GÓWNIANĄ POEZJĘ!

– Dobrze już. Uspokój się. Następnym razem przyniosę coś innego.

– NIE PRZYNOŚ NICZEGO CHOLERA!

Jan siedział z obrażoną miną.

– Kto następny? Gorzej już chyba nie będzie.

Nikt się nie kwapił.

– Dobra. To porozmawiajmy o nowościach albo starociach, wszystko jedno. Potrzebuję się napić.

– Ja ostatnio czytałem...

– PRZESTAŃ BYĆ KURWA TAKI ATENCYJNY!

Jan siedział teraz z jeszcze bardziej obrażoną miną. Prawie zrobiło mi się go szkoda. Nalałem w szklankę wódki i dużo więcej coli i podałem mu. Podziękował i napił się. Rzadko pił.

– To może ja powiem opowiem o moim odkryciu. Miałem kilka dni temu w ręku taki tomik wierszy, gdzie motywem przewodnim był... – zaczął Hubert, używając już mniej natchnionych słów.

– W ręce czy w ręku? – spytał Szymon.

– A co to kurwa za różnica? – wtrącił Karol.

– Nie wiem. Chyba nie ma różnicy.

– No jak to nie? To nie jest czasem tak jak z wziąć i wziąść? Albo włączyć i włończyć? – Atakował dalej Szymon.

– Nie. Aż tak to chyba nie.

– Przecież jesteś po edytorstwie. Nie wiesz tego?

– Jestem też po coachingu oraz marketingu.

– Dobra. Nie ważne. Mów co w tym tomiku. – Ukrócił rozmowę prowadzącą donikąd Karol.

– Tomik był o pannie, która dawała, ale nie chciała.

– To można tak?

– Najwyraźniej.

– To nie jest gwałt czasem?

– Chyba nie. Ona się godziła, a potem żałowała.

– Czyje to w ogóle?

– Takiego tam.

– No czyje?

– No moje kurwa. Moje! Musiałeś pytać cholera?! Teraz mi głupio.

– Wydałeś tomik wierszy? Gratulacje chuju jeden. – Karol uścisnął mu dłoń i poklepał po plecach. – Musimy za to wypić!

Zrobiliśmy po kielichu za tomik Huberta. Oczywiście, że wziął go ze sobą. Przewertowałem kilka stron. Był ciekawy. Ładne metafory. Chwytające za krocze porównania. Pomyślałem, że sam nie napisałbym tego lepiej.

– No przyznam, że umiesz pisać Hubert. Umiesz. Tylko czemu tyle wulgarności?

– Bo lubię Janie.

– Bo lubi. A to dobre. Kawał pisaniny stary. Serio – Szymon dorzucił swoje trzy grosze.

– A ty co myślisz Marcel?

– Bo ja wiem. Chwilami czułem, że dostanę wzwodu. To chyba znaczy, że nieźle.

– Dzięki panowie. Pisałem to kilka miesięcy temu, na srogiej bani, w nocy, zaraz po puknięciu poznanej w barze mewki.

– Mewki? – spytał Jan.

– Kurwy – wytłumaczył Hubert.

– Aha. W każdym razie fajne wiersze. Tylko ta wulgarność nie bardzo.

– No dobra, dobra. Koniec spuszczania się nad tą laleczką. Jutro wezmę ją na dokładny warsztat. A teraz pijemy. – Karol musiał narzucać odpowiednie tempo, regulować je, zwalniać i przyspieszać, dostosowywać tę grę do dynamicznie zmieniających się zasad. To nierówna walka, a rola dobrego gospodarza jest sztuką. Dlatego ja rzadko kiedy kogoś gościłem.

Piliśmy, rozmawialiśmy i bawiliśmy się przy tym przednio. Czas spływał jak gówno w klozecie. Ani się obejrzałem, wypiliśmy po kilka piwa i obaliliśmy półtora litra wódki. I to nie było nasze ostatnie słowo tej nocy.

– Czytaliście taką książkę "Pył"? – Spróbował zacząć nowy temat Hubert.

– Nie. Czyje to? – zapytał Karol.

– John Fante.

– Dobre?

– Tak.

– O czym?

– O relacjach damsko-męskich, o trudnych początkach i problemach z pisaniem.

– Kurwa a czy ktoś ma tutaj problemy z pisaniem?

Milczeliśmy. Nie było o czym gadać. I po chwili znowu było. Przeglądaliśmy cipkę. Kultywowaliśmy w nas ten niedzisiejszy rodzaj szaleństwa.

– Włącz Alphaville! Alphaville! – Odpalił się w końcu Szymon. Dziwiło mnie to, że tak długo zwlekał.

– Zawsze kurwa chcesz Alphaville jak wypijesz szóste piwo albo równe czternaście kielichów. Zawsze. – Karol trzymał poziom, musiałem mu to oddać.

– Nic na to nie poradzę. Nie pierdol tylko dawaj Alphaville!

– Nie kurwa!

– FOREVER YOUNG, I WANT TO BE FOREVER YOUNG! – Zaczął drzeć ryja Szymon. Nie potrzebował muzyki.

Na twarzy Karola zauważyłem rosnące podkurwienie.

– Ta? Zawsze młodym kurwa? Tylko po co? Po co się pytam? Kto chciałby do cholery być nieśmiertelnym, młodym facetem do końca świata? Przecież życie to koszmar. Zasrany sen o nagiej kobiecie tuż za szybą, kuszącej tańcem swojego pięknego ciała, kiedy ty siedzisz zamknięty w szklanym pokoju bez drzwi. Nic tylko palnąć sobie w łeb.

– Przecież życie jest piękne – wychrypiał Jan. Dał ostro w palnik, a należał do tych, co nie mogą. Ledwo patrzył na oczy.

– Co ty pieprzysz w ogóle człowieku? Jakie piękne? Ja przechodzę obok życia! PRZECHODZĘ OBOK! A WY?! CZY WY TEŻ NIE PRZECHODZICIE OBOK ŻYCIA?! KURWA!

Szymon przestał śpiewać. Spojrzeliśmy na niego. Odezwał się. Otworzył.

– Panowie dziś kończę trzydzieści lat. Mam trzydzieści lat.

– Wszystkiego dobrego! – wtrącił Hubert, unosząc piwo.

– Trzydzieści lat. I tak jak mówisz Karol. Przechodzę obok życia. Całkowicie. Nic. Absolutne zero. Ledwo starcza mi do pierwszego. Chuj z tym wszystkim.

Wyciągnął paczkę fajek i wyszedł na balkon.

– A tam. Co wy gadacie w ogóle. Mamy jeszcze czas. Dużo czasu. Bardzo, bardzo dużo czasu. – Jan pochylił się i wpatrywał teraz w podłogę.

– GÓWNO A NIE MAM CZAS! – wywrzeszczał Szymon. Nadal stał na balkonie.

– Pierdolisz Szymonie. Zobacz. Mnie się udało wydać coś dopiero po kilku latach. Teraz to już z górki. Tobie też się kiedyś uda. Zobaczysz. Musisz tylko spijać soki z...

– Za przeproszeniem, ale gówno spijasz, a nie soki! GÓWNO! – Wrócił do nas, zostawiając otwarte drzwi do balkonu i złapał za małą książeczkę. – GÓWNO TO JEST A NIE SOK!

– Co jest gówno niby? – odparł poddenerwowany Hubert. Nic tak nie wkurwia pisarza, jak brak szacunku do jego dzieła. To jak personalny atak. Tylko kilka razy bardziej dotkliwy.

– Te twoje chujowe wiersze w chujowym tomiku to gówno. Twoje słowa to ściek, masa brudnych fraz, bez grama ikry i duszy. Chuj z ciebie, a nie poeta, wiesz? Taki Hemingway w wieku dwudziestu czterech lat wydał swój pierwszy zbiór, trzy lata później powieść, a już wcześniej okrzyknięto go wspaniałym twórcą. Fitzgerald to samo. "Po tej stronie raju" dwadzieścia cztery lata. Dickens taki sam wiek. Tołstoj też jebane dwadzieścia cztery! DWADZIEŚCIA CZTERY LATA! A TY?! TY ILE MASZ?

– DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ KURWA! DWADZIEŚCIA, JEBANE, DZIEWIĘĆ! – wyryczał, jakby coś go opętało. A potem ni stąd, ni zowąd rzucił się na Szymona. Zaczęli się szarpać. Potem tłuc. Na końcu przeszli do brutalnego napierdalania.

Wyglądali jak dwa wściekłe goryle. Ich ciosy były pełne furii. Lała się krew. Pot ściekał po czerwonych, opuchniętych twarzach. Przywarli do siebie. Charczeli i sapali jak bezmózgie zwierzęta. Ale żaden nie odpuszczał. To była prawdziwa walka na śmierć i życie, prawdziwa walka samców w obronie urażonej godności i dumy. Tak nie walczy się nawet o kobietę.

Bałem się wejść między nich. Karol chyba myślał podobnie, więc oni się napieprzali, a my siedzieliśmy popijając piwo. Czułem się jak w cyrku albo na jakiejś gali gdzie faceci okładają się pięściami przy aplauzie publiczności. Tylko że nikt nie bił braw.

Nagle zadzwonił dzwonek. Wszyscy zamarli.

– Cicho kurwa! – rzucił Karol. – To na pewno psy.

– Idź i im otwórz – powiedziałem.

– Nie ma mowy. Nigdzie nie idę.

– Okej. Pójdę. Ale bez wygłupów.

Szymon i Hubert odstąpili od siebie, a ja podszedłem do drzwi, lekko słaniając się na nogach. Spojrzałem przez judasza. Faktycznie była to policja.

– Dobry wieczór. Starszy posterunkowy Kamiński i posterunkowy Jurczak. Dostaliśmy zgłoszenie o zakłócaniu ciszy nocnej.

– A to nie czasem robota dla straży miejskiej? – spytałem. Zignorowali mnie.

– Mogę prosić o pański dowód osobisty?

Wyciągnąłem portfel, a z niego dowód.

– Tylko proszę nie patrzeć na zdjęcie. Wszyscy mieliśmy epizod z długimi włosami.

– Co to za zgromadzenie – zapytał mnie jeden z dwóch, wyższy, o twarzy mordercy i skurwysyna, kiedy ten drugi spisywał moją tożsamość.

– Taka bohema.

– Co?

– Mamy tutaj przegląd cipki. Tak to nazywamy przynajmniej.

– Proszę mówić jaśniej albo zostanie pan ukarany za obrazę policjanta na służbie. To ostatnie ostrzeżenie – zagroził.

– Oni po prostu piją i dobrze się bawią – wyjaśnił mu w skrócie drugi, oddając mi dokument. – Trochę za dobrze jak widać, prawda?

– Niestety tak panie władzo. Bardzo przepraszamy, za nasz dobry humor i słabe głowy.

– Sąsiedzi słyszeli jakieś krzyki. Wspominali coś o bójce. Możemy wejść?

– A to konieczne?

– Tak.

– Czy moim obowiązkiem jest panów wpuścić?

– Nie.

– W takim razie nie mogą panowie wejść.

– Rozumiem. Ja w takim razie będę zmuszony wystawić panu mandat w wysokości trzystu złotych.

– Czy to jest najwyższy wymiar kary?

– Nie. Najwyższy to pięćset.

– To poproszę te trzysta.

Policjant wypisywał mi mandat, śmiejąc się pod nosem i kiwając głową. Tamten drugi, skurwysyn, nie wyglądał na zadowolonego. Wiedziałem, że chętnie przyjebałby to pięćset.

Przyjąłem mandat. Policjanci wyszli. Życzyłem im bezpiecznej służby.

– I co?

– I gówno. Po sześćdziesiąt złotych zrzuta.

– Ni chuja! Nie będę płacić żadnych mandatów! To jest wolny kraj cholera! – Wyszedł na balkon. – TO JEST MOJE MIESZKANIE I BĘDĘ ROBIĆ W NIM CO ZECHCĘ! GÓWNO WAM WSZYSTKIM DO TEGO!

Byłem pewien, że obudził niejednego mieszkańca osiedla. Zacząłem się zastanawiać nad tymi dwoma policjantami, a konkretniej nad tym, czy do nas wrócą. Minęło kilka minut i nadal nikt nie przychodził. Pomyślałem, że nas olali.

Powoli kończył się alkohol oraz nasze chęci do jego spożywania. Kończyły się również chęci do jakichkolwiek rozmów czy żartów. Siedzieliśmy półprzytomni, pogrążeni w myślach, w tych dziwnych wizjach, zesłanych nam przez alkoholowe anioły natchnienia – czy też może demony. Pełniliśmy wartę na granicy snu i jawy. Szara mgła marazmu unosiła się w całym salonie. Zasypiałem. Zasnąłem.

Obudziły mnie podniesione głosy.

– Wypierdalaj z mojego mieszkania! JUŻ KURWA! W TEJ CHWILI!

– Co jest? – spytałem zdezorientowany.

– TEN CWEL TO PEDAŁ!

– Jaki cwel i jaki pedał?

– NO ON! – Wskazał na Jana. Szymon i Hubert też zaczęli obserwować całe zajście.

– Myślałem, że wiecie.

– Pewnie, że wiemy. Wiemy i to nie ma żadnego znaczenia. Racja? – Spojrzałem na Karola. Wściekłość aż z niego kipiała.

– NIE MIAŁO, ALE TERAZ MA!

– Co się właściwie stało?

– TEN CHUJEK MNIE POCAŁOWAŁ!

– Nie prawda! Nie pocałowałem cię!

Karol doskoczył do Jana, złapał go za kołnierz i przycisnął piąchę do brody.

– Hej spokojnie koguciki! Wyluzujcie!

– Rozpieprzę mu tę pedalską buźkę!

Wskoczyłem między nich, chcąc zapobiec rozlewowi krwi. Jakoś zostali rozdzieleni.

– Ten cwel wsadził mi język w usta!

– Wcale nie!

– NO ZARAZ MU WYJEBIE!

Karol spróbował mnie wyminąć i dopaść Jana. Nie pozwoliłem mu.

– Marcel kurwa odsuń się.

– Dajcie już spokój. Rozejdźmy się wszyscy do domów. Tak będzie najlepiej.

– NIE KURWA! ROZJEBIĘ TEGO PEDAŁA!

Odepchnąłem go.

– Co ty kurwa?!

– Daj mu spokój już.

– Ten cwel wsadzał mi jęzor w usta a ty mi mówisz, że mam dać mu spokój?

– Tak.

Stał przez chwilę i wyglądał jakby trawił moje słowa, więc nie spodziewałem się, że sprzeda mi po chwili piąchę prosto w mordę. Na szczęście nie miał ciężkiej ręki. Oddałem mu, trafiając go w nerki. Upadł.

– Nie chciałem tego robić, ale mnie zmusiłeś. – Podszedłem do niego i podałem rękę, aby pomóc mu wstać. Splunął. – Jezu.

Odkaszlnął, znowu splunął i spojrzał po nas wszystkich. To był koniec. Zobaczyłem to w jego oczach.

– Wypierdalać stąd! WSZYSCY! NIE CHCE WAS KURWA NIGDY WIĘCEJ WIDZIEĆ! WYPIERDALAĆ!

Ostatnie "wypierdalać" wywrzeszczał jak piekielny potępieniec albo jak wyjątkowo rozpieszczony bachor, któremu mama nie chce kupić cukiera. Albo po prostu jak wariat.

Szymon i Hubert zabrali swoje manatki i wyszli z mieszkania. Potem wyszedł Jan. Na końcu ja. Tamci pojechali na dół, a Jan czekał na korytarzu.

– Hej, dzięki, że nie pozwoliłeś mu mnie zabić. Musisz, wiedzieć, że nie kłamałem. Na serio go nie pocałowałem.

– To nie ma znaczenia. Żadnego.

– A dla mnie ma. Wielkie. Dzięki jeszcze raz.

Winda podjechała na nasze piętro. Wsiedliśmy.

– Tak się zastanawiam teraz – odezwał się Jan, przerywając błogą ciszę. Byłem zmęczony.

– Nad czym?

– Bukowski przecież miał pięćdziesiąt lat kiedy...

– Jan.

– No?

– Bukowski miał dwadzieścia cztery lata.

– Aha. A ty?

– Ja mam dwadzieścia dwa.

Zamilkł. Więcej już ze sobą nie gadaliśmy. Winda zjechała na parter. Poszedłem w swoją stronę. Na zewnątrz padało. Odnalazłem swoje volvo i wsiadłem. Nie mogłem jeszcze jechać, czułem, że wciąż jestem pijany, więc odsunąłem fotel do tyłu i zamknąłem oczy. Chociaż chciało mi się spać nie potrafiłem zasnąć, bo w głowie miałem tylko żywe słowa martwych mistrzów.

Kiedy się obudziłem było zupełnie jasno. Odpaliłem wóz i pojechałem przed siebie myśląc o tym, że tak o to właśnie zakończył się ostatni wieczór "przeglądu cipki".

czwartek, 16 grudnia 2021

Nagrałem drugi tekst na YouTube

Można sobie przesłuchać kolejne opowiadanie. Wiem, że kurwa trochę seplenię, dopiero wyłapałem to przy nagrywaniu, żyłem tyle lat w nieświadomości. Tutaj link do nagrania:

https://youtu.be/DYKL3p9orRs

wtorek, 14 grudnia 2021

Możecie mówić...

Możecie mówić o szczęściu kiedy wracacie po robocie do domu i ktoś na was w nim czeka. I kiedy siadacie sobie i macie luz, robicie coś i czujecie autentyczny spokój. Pieprzyć kasę, pieprzyć sławę i to wszystko inne co chcą nam wcisnąć, mówiąc, że jest naprawdę ważne. Nie jest. Do spełnienia potrzeba naprawdę niewiele. Doceńcie chwile - ja doceniam na przykład - kiedy wszystko przestaje mieć znaczenie, kiedy możecie sobie usiąść, nie myśleć, napić się zimnego piwa, zjeść coś dobrego, spalić papierosa, pograć, poczytać, obejrzeć coś, pogadać z drugim człowiekiem, odpocząć.

Dziś nic nie wrzucam, żadnego tekstu, bo nic nie napisałem ostatnio cholera.

Kurde, dzienne wejścia na tego bloga oscylują w granicach setki i mimo, że wcale ni nie zależy tak naprawdę na jakimś rozgłosie czy coś takiego, to naprawdę przyjemnie mi, że jest ta grupa kilkudziesięciu osób, które wchodzą regularnie. Nie wiem cholera. Dzięki naprawdę. Dzięki, że wchodzicie i czytacie. Może warto czytać to co napiszę, a może nie. Wy wiecie najlepiej.

Czyli co standardowo muszę i tak odesłać do nagrania na YouTube, gdzie czytam swoje opowiadanie i zebrałem aż jednego like'a (i kurwa dzięki gościu, ktokolwiek jesteś, wszystkiego dobrego!):

https://www.youtube.com/watch?v=wSiSXiWEKJM&t=12s&ab_channel=MarcinMielcarek

I link do pobrania zbioru, tym razem ze stronki miesięcznika KREATYWNI:

https://www.e-kreatywni.eu/index.php/parada-mysli-nocnych-nowy-tomik-opowiadan-marcin-mielcarek

W ogóle możecie wchodzić tam sobie i poczytać jakieś teksty innych młodych twórców. Chyba warto, tak myślę. Róbmy coś, cokolwiek, rozwijajmy się, wspierajmy nawzajem przede wszystkim. Za jakiś czas też nowy horror powinien wlecieć na YouTube, będzie czytał Krystian z kanału Straszne Opowieści. Też fajnie. Dobra. Jak ktoś chce sobie pogadać cholera to może do mnie pisać na messengera albo na maila. Tak kurwa pogadać, jak człowiek z człowiekiem. Czemu nie? Serio mówię. W każdym razie trzymcie się. Do następnego.

https://www.youtube.com/watch?v=Apj_jr_bSzk&ab_channel=WinonaOak

Wszyscy pewnie znają. bo dosyć stare, ale naprawdę unikalny, głęboki głos i super to skomponowali w tym bassie.



sobota, 11 grudnia 2021

YouTube po raz pierwszy

No dobra. Udało mi się w końcu nagrać pierwsze opowiadanie ze swojego zbioru. Poleciało już na YouTube, link niżej:

https://youtu.be/wSiSXiWEKJM

Brzmi jak brzmi - nie jestem lektorem i raczej po głosie słysząc nigdy nie zostanę, ale nagrałem to żeby po prostu zrobić minimalnie więcej szumu niż zwykle. Taka gra na milionie frontów. Nie wystarczy tylko pisać - mówiłem już o tym wcześniej, to samo mówiłem studentom na spotkaniu; w Polsce trzeba być instytucją. Będę się starał nagrać też coś więcej swojego - niezależnie od tych niskich wyświetleń. W każdym razie zapraszam do odsłuchania!

A tutaj podziękowania dla mojej narzeczonej za zdjęcie. Wyszedłem lepiej niż zazwyczaj i to miłe - w końcu jakoś normalnie wyjść.


czwartek, 9 grudnia 2021

Byłem na spotkaniu ze studentkami

W środę byłem na spotkaniu ze studentami na mojej byłej uczelni, takiej luźnej pogadance, odnośnie mojego nowo wydanego zbioru, a także w ogóle, żeby opowiedzieć o pisaniu. Zaprosiła mnie moja dawna wykładowczyni i w sumie zdziwiłem się, że wyszła z taka propozycją, ale miło, naprawdę miło z jej strony, że o mnie pamiętała. W każdym razie na początku się trochę cykałem, bo to pierwsze takie spotkanie z ludźmi, kiedy musiałem wyjść i coś powiedzieć od siebie - nic się nie przygotowywałem, improwizacja 100 procent. No i tak wszedłem, miałem herbatkę, usiadłem, zacząłem ją pić i myślę sobie - co ja mam powiedzieć, jak zacząć. Piłem i cicho było - a widziałem, czułem na sobie ich spojrzenia. Potem się odezwałem, coś tak zagadnąłem. Jakoś poszło i w ogólnym rozrachunku wyszło myślę dobrze, dobrze jak na taki pierwszy raz. Półtorej godziny zleciało nie wiedziałem kiedy. Ogólnie nie pytałem w sumie czy ktoś czytał ten zbiór, nie chciałem słyszeć ocen - chyba ze strachu, że będzie źle. I tak wyszło, że jestem szowinistą po tych opowiadaniach, ale tylko trochę. Ale był śmiech, brak momentów głupiej ciszy, także naprawdę chyba okej. Odpowiedziałem na kilka pytań, sam zadałem jakieś. Obiecałem, że przejrzę jakieś ich teksty jeżeli mi coś podeślą, dam jakieś małe rady. Na koniec nawet zrobiliśmy sobie zakichane selfie.

Jakby ktoś nie wiedział co za zbiór, to sobie można pobrać z linku:

https://drive.google.com/uc?id=1TMxc9CY76zm1RzW37Mfoi4YdJkB4oKGD&export=download

I jeszcze chciałem zachęcić - jak ktoś ma konto na lubimyczytać, czytał te kilka opowiadań, to może wejść i ocenić. Dla was to kliknięcie, a dla mnie, sam nie wiem czemu, coś znaczy, nawet dużo:

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4993649/parada-mysli-nocnych

Kilka dziewczyn ucięło, niestety, przepraszam, że mój wielki łeb wszystko zasłonił, ale taki już cholera jest.

niedziela, 5 grudnia 2021

Weekend był w porządku

Wydali mi w wersji drukowanej już ten zbiór, dlatego mogę na prawo i lewo rozdawać egzemplarze z dedykacją i jest to miłe, ale nic wielkiego. O jakiejś dystrybucji szerszej jeszcze nie myślałem - czyli kupić się nie da drukowanej wersji na razie. 

Byłem u jednego z moim dwóch męskich przyjaciół, Filipa. Napisałem mu osobistą dedykację w książce, o nim, i bardzo mu się podobno spodobała. To był krótki wiersz i szedł tak:

Ostatni z poetów

umiera w szklanym dnie

na dachu miasta

o czwartej nad ranem.

Poniżej na bloga wrzucam kolejny fragment powieści, którą powoli piszę, bardzo powoli, bo jednocześnie piszę inne, krótsze rzeczy:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/12/skowyt-kundli-rozdzia-ii.html

A jeżeli chodzi o wydanie Sztuki Latania - powieści co wziął Anagram - to też powoli działamy, głównie szukamy hajsu na wydanie, bo to najgorsza, najtrudniejsza sprawa; nikt nie ma kurwa hajsu z tych wydawnictw w Polsce, chujowy klimat, a mi też nie widzi się inwestować dużej sumy, bo to cholerne ryzyko. Będę miał też wywiad w biuletynie tego wydawnictwie, także pewnie kiedyś podrzucę później jak się ukaże. Właściwie to nie robiłbym tego wszystkiego i nie opowiadałbym o tym, gdyby wystarczyło tylko sobie pisać. Piszesz, dostajesz za to jakąś kasę na przeżycie i się kręci, możesz spokojnie żyć. To by było to, o nic więcej nie proszę. No ale w Polsce tak to nie wygląda niestety. To nie Ameryka. Musisz być człowiekiem instytucją, multitasking pełną gębą zawsze i wszędzie. Trochę lipa.


Filip mi zrobił fotę jak odpoczywamy w piątek wieczorem, a ja zrobiłem gifa - może trochę syf w tle, ale to kawaler, także jemu wolno. W każdym razie sorry.

Skowyt Kundli - Rozdział II

Skowyt Kundli - Rozdział II

Od jakichś dwóch miesięcy pracuję w najzwyklejszej księgarni na świecie i nie jest to oczywiście praca marzeń, ale nie mogę narzekać, bo coś takiego jak idealna robota trafia się jednej osobie na dziesięć tysięcy. W każdym razie codziennie rano muszę stawiać się na piętnaście minut przed dziesiątą w lokalu znajdującym się pod ziemią. Na samym początku zadałem pytanie dlaczego muszę przychodzić te piętnaście minut wcześniej, mógłbym je przecież wykorzystać na cokolwiek innego w świecie. Odpowiedzieli mi, że takie są zasady, od zawsze tak było i już. Mam dwa kilometry z mieszkania, więc pokonuję je zazwyczaj rowerem i nie da rady być równo o tej dziewiątej czterdzieści pięć, więc pojawiam się w księgarni za dwadzieścia, czasami dwadzieścia pięć. Rzecz jasna płacą za osiem godzin pracy, od równej dziesiątej do osiemnastej. I zwykle wychodzę jakieś dziesięć po.

Mimo wszystko nie jest tak źle, mógłbym na przykład zapieprzać w słońcu te osiem godzin przy układaniu pustaków lub wylewce asfaltu, albo gapić się przez ten czas w jeden punkt na taśmie produkcyjnej i wykonywać te same, automatyczne ruchy albo co gorsza – być jakimś przedstawicielem handlowym i powoli umierać w środku z każdym kolejnym fałszywym uśmiechem na twarzy. Wiem to, bo siedziałem w tym wszystkim.

Schodzę po popękanych, betonowych schodach, a nad moją głową wisi zmatowiały blaszany szyld z nazwą księgarni, brzmiącą jak jakaś choroba. Mijam otwarte, przeszklone wrota – wyglądające tak samo jak w latach siedemdziesiątych, albo jeszcze gorzej, bo złazi z nich musztardowa sraka. Taka sama farba odpada płatami również ze ścian w krótkim korytarzu z sypiącym się tynkiem, oddzielającym sklep od świata niczym filtr. W tym czyśćcu stoi wielki kosz z makulaturą – książki, podręczniki i wszelkie inne papierzyska, które mogą zawierać takie przedawnione prawdy jak płaska ziemia, Pluton jest planetą, fajki nie szkodzą zdrowiu czy Bóg istnieje naprawdę.

Poza mną pracuje tutaj jeszcze czwórka ludzi. Czwórka zblazowanych życiem osób, tylko z pozoru przypominających człowieka, person bez ambicji i woli walki, przegrani z wyboru. Kto normalny chciałby pracować za minimalną stawkę, kiedy na powierzchni sprzedają lukrowane obietnice szczęścia? Byłem więc ja, Pan Janusz, Lechu, Katarzyna i Piotruś. Drużyna Pierścienia bez złotej błyskotki i Gandalfa na czele. Właściwie Lechu mógłby być naszym czarodziejem gdyby miał brodę i tyle nie chlał, ale nie miałem odwagi o tym mówić na głos. Zresztą by nie zrozumiał i zbłaźnił bym się niczym jakiś mało ogarnięty celebryta w śniadaniówce. Lubiłem tutaj pracować, bo nie czuło się, że jesteś właściwie w pracy. Po prostu sprzedawało się książki.

Witam się od wejścia z Panem Jackiem, posągiem marmurowym, tkwiącym za kasą w tej samej i jedynej pozie każdego ranka. Spogląda na mnie spod okularów, a jego oczy wyrażają inteligencje, niestety zamienioną na pasję wszelkimi spiskowymi teoriami i wiarę w Wielką Lechię. Podajemy sobie dłonie bez słowa, a nasze uściski są mocnym żelazem. Nie robię kolejnych trzech kroków i dopada do mnie Piotruś.

– Cześć Marcel. Co tam u ciebie? – zaczyna i nie dając mi szans na reakcję, gada dalej. – Ale wczoraj dowaliłem, mówię ci. Wpadli do mnie koledzy i zrobiliśmy całego litra. Kaca mam jak stąd do Warszawy. Serio.

– Na ilu? – pytam, idąc dalej, bo chcę mi się do kibla.

– Co na ilu?

– Tego litra.

– Na czterech.

– To chyba mało, co?

– Jak mało?

Zostawiam go, żeby przemyślał swoje słowa i idę do kibla, który jest wiecznie brudny i śmierdzący, bo właściwie nikt nie wie, kto powinien się nim zajmować. Raz się zaoferowałem, że umyję ten kawał pożółkłej ceramiki, ale na tym stanęło. Z uwalniającą od brzemienia ulgą robię swoje i wychodzę. Zamykam za sobą z trzaskiem drzwi i jestem w tym pełen dumy i siły jak dresiarz na swojej dzielni.

A moja ulubiona koleżanka już raczy mnie wyjątkowo czułym, lodowatym spojrzeniem modliszki. Nie mam pojęcia co jej takiego zrobiłem, długo nad tym myślałem i pewnie za często. Nie wydaje mi się żebym zalazł jej za skórę. Musiałem chyba przypominać jakiegoś byłego chłopaka czy coś takiego. Taka nienawiści nie rodzi się przecież ot tak.

Patrzymy na siebie sekund kilka, a powietrze napięte jest negatywnym ładunkiem do granic. Ode mnie buzuje testosteron. Od niej być może też.

– Cześć – wypluwa, łamiąc się nagle.

– No cześć – mówię i wychodzę ze strefy zamkniętej dla klientów.

Nikt nie ma pojęcia o co tak właściwie tutaj chodzi.

Wracam na sklep, siadam na skórzanym fotelu i wyciągam telefon, wzdychając ciężko z głębokiej niechęci podszytej lenistwem. Jest poniedziałek, początek tygodnia i kompletnie nie mam ochoty na pracę. Kolejny zmarnowany dzień tańczącego za marny pieniądz błazna, a przede mną cały następny tydzień skończonego idioty. A mógłbym przecież robić cokolwiek innego. Niemiałbym kasy, ale byłbym szczęśliwszy. A przynajmniej wolny.

Piotruś znów do mnie podchodzi, staje obok mnie i wydziera się w ucho. Jest beznadziejnym typem, bez rokowań na poprawę i jest mi go w tym wszystkim trochę szkoda, a trochę wcale. Niewysoki gość, chudy i jednocześnie gruby – cienkie rączki i nogi, za to pokaźny, gumowaty brzuch i pulchna twarz. Włosów na głowie ma niewiele, a jego niebieskie oczy są zawsze mętne i przekrwione. Słowo miękkość określa go precyzyjnie. Patrzę na niego z politowaniem, kiedy po raz wtóry stara mi się wcisnąć jakiś tani kit rodem z polskiej telewizji.

– To były dwie butelki zero siedem – oznajmia dumnie mój mały skaucik.

– Ale co mnie to obchodzi? – pytam go retorycznie. Jakby nie słuchał.

– Będę robił teraz w tygodniu kolejną domówkę. Planszówki, czegoś się napijemy, moja dziewczyna zrobi coś dobrego, ona to umie gotować, mówię ci, raz zrobiła takie dobre paszteciki... – ciągnie w najlepsze jak zdarta płyta.

– No i co dalej?

– No i czy przyjedziesz pytam.

– Nie wiem. Zobaczę.

Przez chwilę trawi to co powiedziałem, ale zaraz znowu odpala w najlepsze. Wyłączam się i przeglądam w necie newsy, które też nic mnie nie obchodzą. Wybija dziesiąta. Podnoszę się z trudem, idę za kasę i staję obok Pana Jacka. Czuję kilkudniowy kwaśny odór – koszulka, buty, a może kurwa jeszcze coś innego. Odsuwam się możliwie najdalej i robi mi się z tego powodu chujowo. Lubimy się przecież, jest między nami intelektualne połączenie, wyłapujemy bezbłędnie aluzje i nawiązania, bierzemy udział w swoich słownych gierkach, ale higiena to higiena, kurwa. A może to ja tak śmierdzę, nie on? Czy da się zarazić smrodem, czy przechodzi z ciała na ciało? Może to to miejsce, chłodne, ale wilgotne niczym równikowy las, wydziela taką woń. Wilgoć osiada na twarzy, osiada na rękach, osiada na duszy. Pan Janusz porusza się, a ja przekonuję, że to jednak on. Co jest z nimi wszystkimi nie tak, myślę sobie. Co ja robię w tym miejscu? I za chwilę już wiem, że jestem po prostu totalnym przegranym jak reszta całej tej ekipy. Innego tłumaczenie nie ma. A potem wchodzi pierwszy klient, uśmiecham się sztucznie i koło zębate zaczyna się obracać.

Dwie następne godziny wloką się jak ślimak, a potem dostajemy polecenie odebrania dostawy od kuriera. Idziemy na rampę znajdującą się z tyłu budynku. Idę ja, Piotruś i Lechu ze swoim nieśmiertelnym wózkiem, którym wozi nawet jeden pusty karton. Mniejsza z tym, jest stary i jemu więcej wolno, a poza tym przypadkiem zobaczyłem w mailu listę płac z poprzedniego miesiąca. Ja za siedemset złotych miesięcznie nie woziłbym nawet tego pieprzonego pojedynczego kartonu. W każdym razie stajemy na rampie, a biały dostawczak zbliża się tyłem niebezpiecznie w naszym kierunku. Piotruś nie wytrzymuje i ucieka wystraszony. Auto zatrzymuje się centymetr ode mnie. Otwieram drzwiczki i zaczynamy wyciągać palety. Jak zwykle nie ma tego dużo. Lechu wkłada łamany nożyk w ręce chłopaka. Ten pochyla się nad owiniętą wokół kartonów czarną folią i zaczyna ją piłować. Patrzę na to obojętnym, znudzonym wzrokiem, a pomarszczona twarz Lecha wyraża podobne emocje co moja. Oboje nie wierzymy w to co widzimy, ale nikt się nie odzywa. Piotruś tępą stroną noża próbuje rozciąć folię i bawi się z tym, chce być dokładny i delikatny, jakby był to chleb, który musi zostać równo pokrojony. Piłuje i piłuje i nic się nie dzieje. Trwa to jakiś czas.

– Daj mi to – mówię do niego w końcu.

Posłusznie oddaje mi nóż, a ja pokazuję mu co i jak. Dwa, trzy zdecydowane szybkie ruchy i folia puszcza. Piotruś nie wyraża refleksji – swoją postawą, miną, głosem. Chyba nadal nie rozumie jak to działa. Odpuszczam mu. Lechu też nie komentuje i jest w tym zamarznięty niczym granitowy posąg, nieobecny w swojej niemej dezaprobacie. Niech tak zostanie. Nie jesteśmy jego ojcem. Zaczynamy nosić te kartony. Ja po dwa na raz, on jeden. Robię sześć rundek, Piotruś dwie i towar zostaje rozładowany. Wiem, że nie ma ratunku dla tego chłopaka. On być może też o tym wie i dlatego jest to takie nędzne.

Mijają kolejne bezcelowe godziny, takie stracone, bez powrotu, które wymieniam za kiepskie pieniądze. Pracowniczna gadka na sklepie coś nam się nie klei, więc idę poukładać trochę tytułów na półkach, chcąc tak po prawdzie wyrwać się z uścisku nudy. Słyszę, że ktoś wchodzi do księgarni i z pełną kulturą mówi dzień dobry. Jest to kobieta, ma miły, ale władczy głos. Nie odwracam jednak głowy, dalej robię swoje, bo nic mnie to nie obchodzi. Ludzie, klienci – klienci, ludzie. Żaden ze mnie rasowy sprzedawca, nie lubię zbytnio tych i tych. Właściwie jestem aspołeczym dupkiem, zniechęcam do siebie wszystkich dookoła jak tylko potrafię, posiadając przy tym dyplom z erystyki Schopenhauera. Moją szczerość znajomi biorą zwykle odwagę czy bezkompromisowy charakter. Ja wiem, że jest to swego rodzaju tarcza, w której nie ma nic szlachetnego.

Zaczynam zręcznie przekładać książki o tematyce zdrowia, diety i ćwiczeń, kłamiących ślicznie, że da się przedłużać młodość w nieskończoność. I właśnie podchodzi do mnie ta kobieta, najwyraźniej złapana na taki muszy lep obietnic. Przez chwilę się nie odzywa, ale wiem, że to kwestia czasu. Nie patrzę na nią. Wciąż trwamy w ciszy. W końcu to ja pękam.

– W czym mogę pani pomóc? – zarzucam miłym tonem i podnoszę na nią swoje oczy.

To co widzę miażdży mnie jak zderzenie z ciężarówką. Mam wrażenie jakbym oglądał wygenerowaną postać z gry komputerowej, która posiada wszystkie najlepsze cechy i statystyki. Kobieta jest brunetką o figurze Marylin Monroe, albo jeszcze lepszej. Swoje gorące ciało skrywa pod czarną, bawełnianą sukienką z głębokim dekoltem, przylegającą jak druga skóra. Oczy natomiast ma jasne i to w nie patrzę z takim zachwytem.

– Szukam... – zaczyna i robi krótką przerwę, jakby zastanawiając się czego szuka, ale wiem, że jest to tylko gra. – ...tantry – dokańcza, a ja mam wrażenie, że się zwyczajnie przesłyszałem.

– Tantry? – pytam głupio.

– Tak. Seksualnej. Chyba wie Pan o czym mówię?

Kiwam głową jak niedorozwój i zaczynam szperać na regale obok. Myślę, o tym po co jej ma być taka książka, zastanawiam się nad tym jak to może wyglądać, w sensie – kto jest tym szczęściarzem, że będzie robił z nią TO; albo szczęściarą? A może cholera wynika to z problemów w związku? Chyba, że nie ma żadnego związku. Jeżeli jest seksuologiem to wszystkie kombinacje wyświetlające się w mojej głowie z nią w roli głównej nie będą miały miejsca. Potem oczywiście wyobrażam ją sobie ze mną. Jest spragniona miłości, gorąca. Tantra to nie kamasutra, ale i tak przerabiamy różne pozy. Wulgarne objawienia stulejarza klatka po klatce.

– Może coś takiego – oznajmiam i podaję jej znalezisko.

Duża, ale niezbyt gruba książka w kolorach seksu, z obrazkiem migdalącej się pary w bieliźnie – coś takiego ode mnie dostaje i czuję, że to moralne przestępstwo.

Kobieta bierze ją ode mnie bez słowa, a w tym oszczędnym ruchu jest coś magicznego, świadczącego o chyba dużej klasie. Nie. Z całą pewnością ta kobieta ma klasę. Pewnie ma też pieniądze i może jakiś rodzaj władzy. Czuję się przy niej skrępowany, roztacza wokół siebie szczególną aurę. Tygrysica gotowa z łatwością rozszarpać swoją ofiarę i mogąca zrobić to równie dobrze dla zabawy. To jest właśnie ten typ któremu nie chciałbyś zaleźć za skórę. Kiedykolwiek.

Otwiera książkę i przegląda ją przez chwilę, ale ja przenoszę wzrok na jej odsłonięte piersi. Opalenizna aż błyszczy, a wypukłe wdzięki promieniują rakotwórczo na mój mózg, robiąc z niego papkę. Pomiędzy obnażoną skórą spoczywa złoty łańcuszek. Detal podkreślający całe to bogactwo.

A ona łapie mnie na gorącym uczynku, sprawiając, że wbijam gały w glebę.

– Przepraszam – wypalam szybko i nie wiem właściwie po co się przyznaje do tej zbrodni.

Nie komentuje tego, uśmiecha się nieznacznie, ale to reakcja pogardliwa. Nic już nie mówię. Wracam do swojej małej robótki, kawałka dobrej, nikomu niepotrzebnej pracy. Kobieta mija mnie po chwili, przechodzi tuż obok, więc uderza mnie zapach drogich perfum, których nie potrafię zidentyfikować przez moje umysłowe braki. Kieruje się w stronę kasy. Patrzę za nią i słyszę z jej ust oszczędne "dziękuję", jakby wiedziała, że będę przecież oglądał ją całą. Łechce to przyjemnie moje ego, jestem psem, zwykłym kundlem, a ona podrapała mnie za uchem. Chłonę widok jej chodu, pracujących cudownie pośladków pod cienką sukienką, a w tle Pan Janusz już nie może doczekać się spotkania z naszą nieznajomą. Pewnie i on, tak samo jak ja, zastanawia się zajadle, gdzie do cholery produkują takie kobiety.

I kiedy zjawiskowa klientka wychodzi, pozostawia po sobie wyrwę, otwartą ranę, a poczucie pustki jest prawie namacalne. Znów zdaję sobie sprawę z tego, że kolejne godziny miną mi bezpowrotnie na siedzeniu głęboko pod ziemią. Cisza wypełnia sale, a na horyzoncie perspektyw brak.

czwartek, 2 grudnia 2021

Dodaję kolejne opowiadanie do czytania

Wrzuciłem chwilę temu na bloga opowiadanie. Nosi tytuł W poszukiwaniu pozytywu i wydrukowali mi je w moim Zielonogórskim Pro Libris. Takie trochę wspominki ze studenckich czasów, ale nie wszystko co piszę jest autobiograficzne. Zależy co. Pewne elementy owszem. Oczywiście link niżej:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/12/w-poszukiwaniu-pozytywu.html

Poza tym to próbuję nagrać to audio, które potem dodam na YouTube'a. Mam za sobą takie wstępne nagrania, na razie ogarniam ten temat, ale już wiem, że kariery lektora to ja bym nie zrobił. Nie jest to takie proste jak myślałem, to czytanie na głos. Myślę, że na dniach będzie, raczej po weekendzie. Nagram Paradę myśli nocnych, pierwsze, tytułowe opowiadanie, jako taką zachętę do czytania całego zbioru. Może trafi to do kogoś szerzej, nie wiem, zobaczy się. A potem mam nadzieję, że nagram jeszcze parę innych tekstów.


No i na koniec jeszcze link do pobierania zbioru, gdyby ktoś trafił tutaj po raz pierwszy i nie był w temacie:

https://drive.google.com/uc?id=1TMxc9CY76zm1RzW37Mfoi4YdJkB4oKGD&export=download

Zdjęcie zrobiła mi moja narzeczona, przed sekundą dosłownie. Ona mówi, że wyszedłem dobrze, ale ja uważam co innego. Po prostu mam kiepską gębę, może nie najgorszą, ale żadną przyjemną. Ale to dobrze, wiecie, to bardzo dobrze. Bo jeżeli jesteś brzydki to przynajmniej ludzie lubią was nie za to jak wyglądacie.

W poszukiwaniu pozytywu

W poszukiwaniu pozytywu

Wracałem z zajęć do swojego pokoju w akademiku. Dzień był kiepski i nie szło mi tylko o to, że pogoda miała się z psa. Dochodziła godzina czternasta, za sobą wymęczonych już kilka godzin wykładów, na których to zostaliśmy – bez wyjątku – zrównani z poziomem umysłowym ameby. Profesor, głęboko osadzony jeszcze w czasach przeszłego systemu, wyraził opinię, że nikt z nas nie nadaje się na studia – jakiekolwiek studia – i dziwi się jakim cudem siedzimy tutaj przed nim, całą trzydziestką, z tępymi uśmiechami przesyconymi ignorancją i głupotą. Stwierdził, że odrobina niewiedzy za jego czasów, skutkowała oblaniem egzaminu, a w najlepszym razie wyrzuceniem z sali. My byliśmy wypełnieni tą bezkresną niewiedzą, a on występował z pozycji jedynie słusznej. Wyrwał do odpowiedzi dwie czy trzy osoby, które oczywiście nie podołały wymogom. W nagrodę wyjęliśmy kartki, napisaliśmy kolokwium-niespodziankę, w trakcie słuchając, że jesteśmy leniwi i mało ambitni, że kiedy on był studentem, taka sytuacja była nie do pomyślenia. Bo przecież przygotowanie do zajęć to jedyny nasz obowiązek, bo czas liczył się tylko miarą przeczytanych stron książek mądrych i ważnych, a my jego zdaniem go marnowaliśmy. Wstałem jako jeden z ostatnich, ale mimo to oddałem prawie pustą kartkę na wysoki stos straceńców.

Kiedy już skończył nam wyrzucać, zdecydował się wypuścić nas wcześniej. Zapowiedział jednak, że za tydzień obleje wszystkich, cały rok, jeżeli złapie kogoś na tej odrobinie niewiedzy.

– Weźcie się w końcu wszyscy do pracy– pożegnał nas szorstko.

Szkoda, że nikt nie wspomniał panu profesorowi, że świat dziś wygląda inaczej niż kiedyś, że poza bezpiecznymi akademickimi murami trwa pierwotna walka o przetrwanie. Nasz cenny czas przekładał się zwykle na pracę za nędzne stawki, tylko po to, by móc za nie przewegetować kolejny miesiąc. Prowadziliśmy boje na pełen etat, nie śpiąć dłużej niż cztery godziny dziennie, by móc utrzymać się na powierzchni brutalnej rzeczywistości. Oczekiwania zjadały powoli nasze ciała i dusze. Głowy mieliśmy wypychane marzeniami, choć realne widoki na przyszłość jawiły się cholerną loterią.

Ja tylko cicho o tym pomyślałem. Nie miałem jaj, żeby powiedzieć to na głos. Nie byłem przecież samobójcą.

Także wracałem do tego zakichanego pokoju w akademiku, ale najpierw zahaczyłem o bibliotekę. Wypożyczyłem co się dało na te zajęcia, a także na kilka innych. Książki ledwo weszły mi do plecaka. Kiedy wyszedłem, zrobiło się szaro i zimno, zachmurzone niebo wyglądało na złe. Na całym kampusie dziwnie nie było żywego ducha. Zacząłem wracać, myśląc tylko o prysznicu i łóżku. Nie zrobiłem trzech kroków, a zerwał się wiatr i zaczęło padać, bardzo mocno padać. Deszcz z dzikością uderzał po chwili o ziemię.

No i wtedy ją zobaczyłem, nie znałem jej za dobrze, widziałem tylko parę razy gdzieś w przelocie, nigdy też nie zamieniłem słowa. Po chodniku, w stronę budynków, bardzo powoli i ociężale sunęła dziewczyna. Była na wózku. Rozejrzałem się dookoła. Tylko ja i ona. Lodowate krople siekły po mojej twarzy, wpadały za kołnierz, wywołując nieprzyjemne dreszcze.
A dziewczyna też przecież mokła.

– O kurwa... – westchnąłem ciężko i pobiegłem w jej stronę.

Dopiero kiedy się odezwałem, odwróciła głowę i spojrzała na mnie.

– Mogę ci pomóc? – zapytałem głośno, bo szum całkowicie wypełniał przestrzeń.

– Tak – stwierdziła jakby chłodno i z rezerwą.

Złapałem więc za te gumowe rączki od wózka i spytałem dokąd mam ją wieźć. Wskazała palcem kierunek. Mieliśmy do przebycia gdzieś ze sto metrów. Spuściłem głowę i zacząłem tak szybko na ile mi pozwalała gnać przed siebie. Musiałem uważać na krawężnikach i stopniach – dopiero teraz zdałem sobie sprawę z ich istnienia i problemu jakie mogą robić.
W trakcie tej całej jazdy miałem dziwne poczucie, że muszę się odzywać – nie wiedziałem dlaczego. Po prostu zacząłem gadać, pytać ją o różne rzeczy, o nią. Może chciałem być miły, chyba o to chodziło. Odpowiadała krótko i zbywająco. Mnie nie zapytała o nic. W końcu udało nam się dotrzeć pod wskazany budynek. Czułem, że moje ubranie jest ciężkie od wody. Spytałem ją czy mogę zrobić coś jeszcze, ale odpowiedziała, że już sobie poradzi, że mogę iść. Puściłem wózek, a ona zniknęła po chwili za rozsuwanymi drzwiami. Nie usłyszałem od niej dziękuję, nie wymagałem tego właściwie – tak tylko jakoś zauważyłem, rzuciło się to w moje uszy, a właściwie nie. Ruszyłem prędko do siebie, bo nie zapowiadało się, żeby miało przestać lać.

Przed wejściem do akademika stała ta sama mieszana grupa co zwykle – spotykałem ich rano, spotykałem w środku dnia i późno w nocy. Palili fajki i gadali na jakieś mało interesujące tematy. Obrzucili mnie znudzonymi spojrzeniami, kiedy się zbliżyłem. Wszedłem do środka, kierując od razu do windy. Usłyszałem niski głos, który mnie zatrzymał.

– Ty mieszkasz w 604? – zapytał portier, wychylając głowę z okienka.

– Tak – potwierdziłem.

– To jakiś list do ciebie przyszedł. Z uczelni – oznajmił obojętnie.

Podszedłem, wziąłem od niego ten list i podziękowałem. Wiedziałem o co chodzi. Czekałem na decyzję w sprawie stypendium, miałem w miarę dobrą średnią, ktoś postanowił też wydrukować jakieś tam moje opowiadania, więc łapałem dodatkowe punkty. Liczyłem w sumie na tę kasę, bo mógłbym wtedy bardziej skupić się na życiu, trochę odetchnąć. Wszedłem do windy. Jechałem teraz sam na szóste piętro, więc otworzyłem kopertę i wyjąłem list. Zacząłem czytać.

"Komisja Stypendialna Studentów Uniwersytetu... i tak dalej i tak dalej... Postanawia: nie przyznać stypendium rektora..."

Dalej już nie czytałem, a kiedy wszedłem do mieszkania o numerze 604, wrzuciłem to całe urzędowe pismo do kosza. Rozebrałem się i poszedłem umyć. Od kilku dni miałem całkowity luz, bo mój współlokator przeniósł się na jakieś własne lokum. Nikogo mi jeszcze nie podrzucili, więc mogłem sobie siedzieć pod prysznicem ile chciałem. I siedziałem. Wyczułem podczas kąpieli małą aftę – w ustach ją wyczułem językiem. Szczypała, a później męczyła mnie kolejne trzy dni. Przekręciłem na gorącą wodę i stałem nieruchomo pod słuchawką. Przez tę całą sprawę ze stypendium nie bardzo miałem ochotę na cokolwiek. Długie, bezcelowe moczenie ciała wydawało się tak samo produktywne jak wszystko inne. Po co się wysilać?

Kiedy wyszedłem z łazienki, zauważyłem, że za oknem przestało padać. Krople delikatnie spływały po szybie, tworząc ładne i wymyślne strużki. Na zewnątrz zrobiło się jakoś przyjemniej, wyszło nawet nieduże słońce. Pomyślałem, że mogę wybrać się na spacer, w sumie miałem dziś wolne, wyjątkowo miałem wolne w pracy, której nie lubiłem. Usiadłem przy biurku i włączyłem laptopa. Nie chciało mi się nic robić – miałem tony nauki, powinienem coś napisać, może przeczytać, mimo to wolałem właśnie nie robić nic. Odpaliłem sobie fejsa i na dzień dobry wyskoczyła mi w relacji ona – jedyna dziewczyna, która mi się tak naprawdę podobała. Sam nie wiedziałem co takiego w sobie miała, że na myśleniu o niej spędzałem naprawdę sporo czasu. Nie była jakaś wyjątkowa, nawet ładna i zgrabna, ale poza tym – tak szczerze – to niewiele. Miałem okazję z nią kilka razy pogadać i niczym się nie wyróżniała. Taka zwykła, normalna dziewczyna z przyjemną twarzą. Teraz pozowała do lustra niczym gwiazda, którą nie była. Nie kliknąłem, żeby nie wiedziała, że ją podglądam – głupie. W sumie to chwilę później o niej zapomniałem, bo zadzwonił do mnie dobry, a w sumie to jeden z dwóch, prawdziwych kumpli.

– Wpadniesz dzisiaj? Kupiłem litra whiskey – zaczął od razu na temat.

– O której? – zapytałem, zgadzając się bez zbędnych słów.

– No tak może o siódmej. Wcześniej nie mogę, bo widzę się z bratem, potem muszę jeszcze załatwić kilka spraw na mieście – wytłumaczył. Miał skomplikowaną sytuację rodzinną, skomplikowane życie. Właściwie kto nie ma.

– Dobra. Super.

– A jak ta cała twoja laska? Ruszyło coś w temacie?

– Pogadamy jak przyjdę.

– No okej, spoko. To widzimy się o tej siódmej. Nara.

– No narazie.

Rozłączył się, a ja znowu przypomniałem sobie o tej całej niby mojej lasce, pozującej niczym gwiazda przed światem. Rozmyślałem, siedząc w samych gaciach na obrotowym, nędznym fotelu i będąc w tym wszystkim zupełnie, a przynajmniej mało, niegwiazdorski. Naszła mnie nagle zwierzęca ochota na zrobienie sobie dobrze – jakoś tak przyszło, może to przez nią, a może nie. Opanowałem się i zamiast tego włączyłem sobie Floyd'ów, w lodówce miałem jeszcze jedno piwo. Słuchałem dobrej muzyki, piłem zimnego browara i najzupełniej w świecie nic nie miało znaczenia.

Potem usłyszałem na korytarzu jakieś podniesione głosy i stwierdziłem, że nie mogę przesiedzieć całego dnia półnago. Ubrałem się i wybrałem przejść. Kiedy wychodziłem, ta sama grupa co zwykle spalała papierosy i dyskutowała o tylko im znanych problemach.

Nie przeszedłem nawet minuty, kiedy ktoś do mnie ponownie zadzwonił. Wyciągnąłem z kieszeni telefon. To mój ojciec dzwonił, ojciec będący jakieś trzysta kilometrów stąd, z którym bardzo rzadko rozmawiałem. Od kilku lat kojarzył mi się tylko z jednym zdaniem: "będą z tego pieniądze?". Odnosiło się to do wszystkiego, co robiłem – studiów, pisania, obecnej pracy. Pytanie, które padało przy każdym moim ruchu, mniejszym czy większym sukcesie. Wiatr w żagle albo w oczy.

– A będą z tego pieniądze? – zapytał, kiedy dostał ode mnie na święta moje pierwsze wydrukowane opowiadanie.

Wtedy powiedziałem, że tak. Teraz już wiem, że na pewno nie.

No więc dzwonił do mnie, tak sam z siebie, czego nigdy nie robił. Odebrałem nie wiedząc czego się spodziewać.

– Tak? – zacząłem, chcąc ukryć w głosie zaskoczenie.

– Matka jest w szpitalu. To może być rak, ma wysokie markery. Dzwonię ci o tym powiedzieć. – Usłyszałem jego suchy głos po drugiej stronie, gdziekolwiek ta strona była. – Jeżeli będziesz mógł to wracaj do domu. Na pewno ucieszy się jak cię zobaczy.

– Postaram się przyjechać – odparłem. Naprawdę zdecydowany byłem w tamtej chwili to zrobić. Matka w szpitalu. Rak. Miała dopiero pięćdziesiąt lat, a może aż pięćdziesiąt lat. Chciałem zapytać o coś więcej, ale ojciec szybko uciął temat. Zawsze tak robił.

– W porządku. To tyle. U ciebie wszystko dobrze, tak?

To pytanie było tak nijakie jak woda w smaku.

– Tak – potwierdziłem tylko.

– To dobrze. Zadzwoń jak będziesz przyjeżdżał.

– Zadzwonię.

– No to cześć. Trzymaj się.

– Cześć tato.

To by było na tyle. Pomyślałem, że powinienem zadzwonić chyba do matki, potem pomyślałem, że zrobię to później, raczej wieczorem. A do domu zjadę może jutro, może pojutrze. Podejrzenie raka. Kiepski dzień żarł do syta.

Nie łaziłem zbyt długo, bo pogoda znów zrobiła się niepewna – motałem się dziś, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Wypełniał mnie obcy niepokój. Wróciłem do akademika i położyłem do łóżka. Trochę poleżałem zanim zasnąłem. Nic mi się nie śniło, nic co bym zapamiętał. Obudziłem z tym śmiesznym bólem w jamie ustnej, wywołanym cholerną aftą. Za oknem zrobiło się już ciemno. Spojrzałem w telefon. Do siódmej brakowało godziny, chociaż zaraz okazało się, że nie mam już na co czekać. Jeden z dwóch prawdziwych kumpli musiał jednak odwołać spotkanie – coś mu wypadło. Nie pytałem.

Ktoś energicznie zapukał do drzwi, nie tych od mojego pokoju, tylko od całości mieszkania. Wyszedłem na korytarz, będący jednocześnie kuchnią, w samych gatkach i koszulce. Spojrzałem przez judasza. Stał tam jakiś nieznajomy chłopak. Otworzyłem mu.

– Cześć – zaczął z dziwnym uśmieszkiem. – Jestem Szymon. Będę tutaj od dzisiaj mieszkał.

– A czy B? – zapytałem sztywno. Ja mieszkałem w pokoju B. Czyli w sumie 604 B.

– B.

Wyglądało więc na to, że dokooptowali mi lokatora. Nie uśmiechało mi się to, ale bez zbędnych słów wpuściłem go do środka i wróciłem do pokoju. Dobrze, że trzymałem względny porządek, nie musiałem się wstydzić – lata katorżniczej pracy mojej kochanej matki w kwestii wychowania. Gość zaczął się rozbierać, rozpakowywać, a ja – patrząc na to wszystko – poczułem, że nie mogę tutaj dłużej siedzieć, że to miejsce przestało być moje. Wciąż miałem w sobie ten dziwny niepokój. Pomyślałem, że znowu coś mi odebrano.

– Idę się przejść – wyrwałem na głos.

Spojrzał na mnie, jakby nic go to nie obchodziło. I pewnie tak było, bo dlaczego miałoby być inaczej.

Ubrałem się po raz kolejny i wyszedłem, a ci spod wejścia nadal stali jak stali. Nagle nabrałem ochoty podejść do jednego z nich i zapytać o cokolwiek, złapać kontakt, pogadać jak człowiek z człowiekiem. Nie wiedziałem, dlaczego naszło mnie coś takiego, nie wyglądali mi na ludzi w moim typie – ja byłem aspołecznym wyrzutkiem, oni sprawiali wrażenie fajnych. Równie dobrze mogłem zostać i rozmawiać z tamtym Szymonem. Zwierzęta stadne.

Padało, ale miałem to teraz gdzieś, zresztą tak naprawdę nie miałem gdzie się podziać. Deszcz dudnił przyjemnym szmerem o wszystko dookoła. Ostatnie liście zrywały się z ciemno-brudnych drzew. Zaciągnąłem kaptur na głowę i szedłem przed siebie. Chodniki były jak dzikie strumienie. Na horyzoncie majaczyły tylko szare, wysokie bloki, a ich kwadratowe światła również miały coś z szarości. Wokół było zwyczajnie smutno.

I jakoś pod wpływem tego wszystkiego, nie bardzo wiedząc dlaczego i po co, pognałem do kawiarni w której pracowała ona. Nie miałem pojęcia czy ją tam zastanę, po prostu poszedłem na nic nie licząc. Dzień był przecież kiepski, a mi już wszystko jedno. Gorzej być nie mogło, na pewno nie. Przemoknięty zatrzymałem się przed lokalem pachnącym gorącą kawą i słodkim ciastem.

Zobaczyłem ją za szkłem.

Pracowała tutaj jako kelnerka, uwijała się między stolikami zwinnie niczym łania. Miała na sobie czarny firmowy uniform z białym fartuchem. Włosy spięła w kok, jeden kosmyk opadał jej na czoło. Przyglądałem się tym zdrowym, pięknym brązowym włosom, jej twarzy lśniącej w sztucznym świetle. Patrząc na nią czułem ciepło. Prawdziwe, czyste ciepło.

I już myślałem, wyobrażałem sobie, jak mogłoby to wyglądać.

Wchodzę do kawiarni i siadam przy jednym z tych stolików. Ona podchodzi do mnie.

– Słuchaj Laura – zaczynam z obcą pewnością siebie, patrząc w jej ciemnobrązowe oczy – sądzę, że powinniśmy gdzieś razem wyjść. Nawet dzisiaj, zaraz. O której kończysz pracę?

– Za godzinę – odpowiada. Nie jest zaskoczona.

– W takim razie poczekam tę godzinę – mówię zadowolony. – I poproszę herbatę. Czarną. Gorzką.

A potem siedzę, popijając herbatę i patrząc na nią, pełen nieznanej mi wcześniej radości. Myślę o tym gdzie mogę ją zabrać, co pokazać, o czym będziemy rozmawiać, z czego śmiać. Słyszę jej ciepły głos, wyobrażam to, jak na mnie patrzy.

I było to dobre, takie przyjemne. To oczekiwanie na coś szczerze wartego.

Ale nie wszedłem do środka. Odwróciłem się i udałem w zimne objęcia nocy. Miałem dosyć rozczarowań, nie potrzebowałem następnych. Dzień miał wyjątkowo mdły smak i bez niej. Szedłem teraz, patrząc na moknących na przystanku ludzi. Podjechał autobus, oblewając nas brudną wodą. Wsiadłem do niego jako ostatni. Nie miałem pojęcia dokąd pojadę, ale nie miało to w zasadzie żadnego znaczenia.


Z wizytką na dołku

Moje nowe opowiadanie znalazło się w majowym numerze e-eleWatora. Takie z humorem. https://e-elewator.org/e-e-8-marcin-waldemar-mielcarek/