Przegląd cipki
Stałem
w pełnym słońcu. Stałem w nim, a pode mną byli ludzie, całe
masy ludzi, wyglądające, oczekujące, spragnione kogoś lub czegoś
od bardzo, bardzo dawna. Stałem w pełnym słońcu, a oczy
wszystkich zwrócone były na mnie. Oni czekali, a ja doskonale
wiedziałem, że nie jestem tą osobą i wiedziałem, że nie dam im
tego czegoś i czułem jakbym wiedział to od zawsze.
Potem
się obudziłem.
Wstałem
dziś jeszcze później niż zwykle i wcale nie miałem ochoty
wyłazić z łóżka. To był ten dzień. Ten cholerny dzień, w
którym spotykałem się z innymi osobnikami mojego pokroju czy też
rodzaju lub kategorii. Mogę powiedzieć, że o siódmej szedłem na
wieczór poetycki, ale tak naprawdę było to coś zupełnie innego.
Coś w stylu spotkania osób srających wyżej niż mają dupę,
kółka wzajemnego lizania swoich śliskich jąder albo grupowej
masturbacji do zdjęć brzydkich dziewcząt. Nie wiem dlaczego tam
przychodziłem. Nie wiem cholera i już.
Leżałem
do w pół w kompletnej ciszy, słuchając odgłosów życia.
Cieknący kran, krzyczący sąsiedzi, dzieciaki za oknem, kroki na
schodach, pracująca konstrukcja budynku, własny oddech, świszczący
wiatr, stuki, huki, puki i wszystkie inne dźwięki potwierdzające,
że nadal tutaj jestem. Podniosłem się z łóżka i poszedłem do
łazienki. Musiałem się spieszyć, żeby zdążyć na siódmą, ale
wcale się nie spieszyłem. Wolałem nawet przyjść później, aby
uniknąć kilku nieprzyjemnych, wcale niepotrzebnych, męczących i
zwyczajnie wkurwiających sytuacji. Jak na przykład konfrontacja ze
starszą panią, sąsiadką z mieszkania obok. Kiedy pojawiałem się
wcześniej, to zawsze wyskakiwała zza drzwi i dawała lekcję życia.
Po siódmej nigdy jej nie spotkałem – może miała jakiś serial
czy chuj wie co.
– Znowu
panowie będziecie się awanturować i pić, tak? Jak panu nie wstyd
tak się zachowywać? Przecież to porządna okolica, porządny blok
z porządnymi ludźmi. Tutaj mieszkają starsze osoby i rodziny z
dziećmi, a wy co? Co sobą prezentujecie? Dudnicie i ryczycie do
samego rana. Na boisko se idźcie, tam krzyczcie do woli! Pan wie, że
ja jestem chora? Tak, jestem poważnie chora i potrzebuję spokoju!
POTRZEBUJĘ CISZY! A pan tutaj przychodzi i co pan wyrabia z tą
swoją bandą?! Policja tyle razy przyjeżdżała i co?! I nic!
Dzisiaj też przyjedzie do was! Punkt dwudziesta druga a ja dzwonię,
żeby was zabrali! Cholera jasna! Diabły wcielone... – wyrzucała,
a ja stałem pokornie tego wszystkiego wysłuchując. Po takim
kilkuminutowym wykładzie zawsze jej dziękowałem i życzyłem dużo
zdrowia.
Tak
więc zebrałem się w sobie, ubrałem i wyszedłem za dziesięć z
mieszkania. Odnalazłem na parkingu swoje volvo. Odjechałem równo o
siódmej. Na miejscu byłem kilka minut później.
Nasze
spotkania odbywały się w mieszkaniu Karola, pisarza, poety i
eseisty – przynajmniej tak się przedstawiał – który był
zafiksowany na punkcie sztuki i kultury w ogóle. Facet z gatunku
tych, co nie owijają w bawełnę. Jeżeli miał coś powiedzieć, po
prostu to mówił. Można go było kochać albo nienawidzić. Nic
pośrodku.
Wcisnąłem
guzik windy. Powoli zaczęła zjeżdżać na dół, robiąc
przystanki praktycznie na każdym piętrze. Ktoś położył mi dłoń
na ramieniu. Obróciłem się. To był Jan. Kolejny z naszej
popieprzonej paczki.
– Cześć
Marcel.
– No
cześć – przywitałem się z nim. Jan miał dziwnie
delikatne dłonie i nie raz zastanawiałem się, czy on w całym
swoim krótkim życiu trzymał chociażby szpadel.
– Jak
leci?
– W
porządku. Powoli toczę się do przodu.
– Przyniosłeś
coś swojego na nasz dzisiejszy wieczór?
– Nie.
Nie napisałem ostatnio ani słowa.
– Szkoda.
Lubię twoją prozę. Jest taka... – Zacisnął mocno
pięść. – Samcza.
– Spokojnie,
bo jeszcze pomyślę, że chcesz mi obciągnąć.
– Może.
Może. – Spojrzałem podejrzliwie. – Żartuję
sobie. Tylko żartuję kolego.
Nie
byłem tego taki pewien. Nie zdziwiłbym się jakby Jan okazał się
pedziem. Tak po prawdzie to nic mnie to nie obchodziło. Niech sobie
będzie gejem, jego sprawa. Nie mam specjalnie nic do gejów.
Zwyczajnie mam coś do wszystkich po równo.
Wina
zjechała na dół. Wsiedliśmy do niej, a Jan nacisnął guzik z
ósemką.
– Myślisz,
że reszta już czeka?
– Pewnie
tak.
– Naprawdę
nic nie wziąłeś?
– Naprawdę.
O mało co w ogóle bym tutaj nie przyszedł.
– Coś
poważnego?
– Wcale.
Moje leniwe dupsko nie chciało podnieść się z wygodnego wyra.
Pokiwał
głową ze zrozumieniem. Nie gadaliśmy do samych drzwi.
– Nie
mogłem się doczekać naszego spotkania. Naprawdę. Lubię tutaj
przychodzić. Przy was czuję się normalny. No może nie normalny,
ale normalniejszy.
Nie
skomentowałem. Karol otworzył nam drzwi.
– No
wreszcie. Ile można na was czekać do kurwy nędzy. Wóda zaczyna
się już grzać.
– To
dziś też będziemy pić? Przecież ostatnio nie skończyło się to
za dobrze.
– Przestań
pierdolić Jan tylko właź. Siemasz Marcel.
– Siema.
– Przyniosłeś
nam jakiś patologiczny romans? Ostatnio strzepałem sobie do jednego
z twoich tekstów. Mówię poważnie. Dawno tak solidnie nie
trysnąłem.
– To
nie są romanse, ale cieszę się, że dogadujesz się ze swoją
ręką.
– Żebyś
wiedział. Żebyś kurwa wiedział.
Weszliśmy
do środka. Karol nie miał dużego mieszkania – salon zajmował
większą jego część – ale za to urządzone z pomyślunkiem –
jego siostra była podobno architektem wnętrz i tak mu to wszystko
zaprojektowała. Powiesiłem marynarkę i wszedłem do naszej
kwatery. Szymon i Hubert czekali na nas, siedząc w wygodnych
fotelach i popijając wódkę z colą. Przywitałem się z nimi. Byli
w porządku.
Karol
wszedł ostatni. Usiadłem i nalałem sobie wódki do szklanki. Potem
coli. Proporcja pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Zaczęliśmy
gadkę o pierdołach i dobrze nam się tak gadało, kiedy to Hubert
nieoczekiwanie wstał.
– Panowie
zebraliśmy się tutaj, żeby dokonać wspólnego, comiesięcznego,
przeglądu cipki. Jak wszyscy wiemy, cipka potrzebuje nieustannej
opieki i zainteresowania. Cipka wymaga od nas bezwzględnego oddania
i poświęcenia, ale w tym wszystkim jest sprawiedliwa i szczodra.
Karmi swoje dzieci wedle wiary. A więc panowie kto pierwszy zechce
zacząć opowiadać o tym, na co pozwoliła, i czy w ogóle
pozwoliła, spijać ze swych warg słodki sok geniuszu? – odezwał
się. Robił – chciał robić – za naszego duchowego przewodnika.
– Hubert
ja tu jestem gospodarzem i to ja mówię takie teksty. Także zamknij
się i słuchaj. I właśnie. Nasz rytualny przegląd cipki. Co udało
wam się napisać. Kto pierwszy?
Jan
podniósł rękę do góry.
– Nikt
nie chce iść na pierwszy ogień?
– Ja
chcę.
– Może
Marcel?
Pokiwałem
głową na nie, popijając drinka.
– Karolu
ja chcę. – Jan wydawał się być lekko poirytowany
ignorowaniem go.
– No
dobra. Dawaj kolego. Konkrety.
– Panowie
przyniosłem na dzisiaj mój wiersz i chciałbym dowiedzieć się, co
o nim sądzicie.
Jan
podniósł się z fotela i wręczył nam po kartce. Na niej znajdował
się wiersz pod tytułem "Pisanie jest dla mnie wszystkim".
Nie był za długi. Ani za dobry.
– No
nie! Ten znowu chce nas zalać potokiem swoich gównianych
słów! – obruszył się Karol.
– Spokojnie.
Ten jest lepszy niż tamten – zapewnił nas autor.
Przez
chwilę czytaliśmy w skupieniu. Karol odezwał się jako pierwszy.
Po prawdzie to od razu wybuchnął.
– Przecież
to się niczym nie różni od tego ostatnio! TEN WIERSZ SIĘ NICZYM
NIE RÓŻNI OD TEGO OSTATNIO!
– Właściwie
to jest ten sam wiersz – oznajmił Jan.
– Ten
sam?!
– Tak.
Zmieniłem tylko tytuł.
– Wpychasz
nam to samo gówno od kilku miesięcy stary?! Co jest z tobą nie
tak?!
– Bo
to dobry wiersz.
– GÓWNIANY!
– Jak
gówniany? O czym ty mówisz. Marcel powiedz mu, powiedz, że to
dobry wiersz. Powiedz.
– Ten
wiersz jest w porządku – skłamałem.
– Widzisz
Karol? Jest w porządku.
– Gówno
się znacie na poezji! Oddawajcie te kartki!
Powyrywał
nam kartki z tym wierszem, który Jan forsował od ponad pół roku i
podarł je, a następnie wrzucił to wszystko do kosza.
– W
MOIM MIESZKANIU NIE MA MIEJSCA NA GÓWNIANĄ POEZJĘ!
– Dobrze
już. Uspokój się. Następnym razem przyniosę coś innego.
– NIE
PRZYNOŚ NICZEGO CHOLERA!
Jan
siedział z obrażoną miną.
– Kto
następny? Gorzej już chyba nie będzie.
Nikt
się nie kwapił.
– Dobra.
To porozmawiajmy o nowościach albo starociach, wszystko jedno.
Potrzebuję się napić.
– Ja
ostatnio czytałem...
– PRZESTAŃ
BYĆ KURWA TAKI ATENCYJNY!
Jan
siedział teraz z jeszcze bardziej obrażoną miną. Prawie zrobiło
mi się go szkoda. Nalałem w szklankę wódki i dużo więcej coli i
podałem mu. Podziękował i napił się. Rzadko pił.
– To
może ja powiem opowiem o moim odkryciu. Miałem kilka dni temu w
ręku taki tomik wierszy, gdzie motywem przewodnim był... – zaczął
Hubert, używając już mniej natchnionych słów.
– W
ręce czy w ręku? – spytał Szymon.
– A
co to kurwa za różnica? – wtrącił Karol.
– Nie
wiem. Chyba nie ma różnicy.
– No
jak to nie? To nie jest czasem tak jak z wziąć i wziąść? Albo
włączyć i włończyć? – Atakował dalej Szymon.
– Nie.
Aż tak to chyba nie.
– Przecież
jesteś po edytorstwie. Nie wiesz tego?
– Jestem
też po coachingu oraz marketingu.
– Dobra.
Nie ważne. Mów co w tym tomiku. – Ukrócił rozmowę
prowadzącą donikąd Karol.
– Tomik
był o pannie, która dawała, ale nie chciała.
– To
można tak?
– Najwyraźniej.
– To
nie jest gwałt czasem?
– Chyba
nie. Ona się godziła, a potem żałowała.
– Czyje
to w ogóle?
– Takiego
tam.
– No
czyje?
– No
moje kurwa. Moje! Musiałeś pytać cholera?! Teraz mi głupio.
– Wydałeś
tomik wierszy? Gratulacje chuju jeden. – Karol uścisnął
mu dłoń i poklepał po plecach. – Musimy za to wypić!
Zrobiliśmy
po kielichu za tomik Huberta. Oczywiście, że wziął go ze sobą.
Przewertowałem kilka stron. Był ciekawy. Ładne metafory.
Chwytające za krocze porównania. Pomyślałem, że sam nie
napisałbym tego lepiej.
– No
przyznam, że umiesz pisać Hubert. Umiesz. Tylko czemu tyle
wulgarności?
– Bo
lubię Janie.
– Bo
lubi. A to dobre. Kawał pisaniny stary. Serio – Szymon
dorzucił swoje trzy grosze.
– A
ty co myślisz Marcel?
– Bo
ja wiem. Chwilami czułem, że dostanę wzwodu. To chyba znaczy, że
nieźle.
– Dzięki
panowie. Pisałem to kilka miesięcy temu, na srogiej bani, w nocy,
zaraz po puknięciu poznanej w barze mewki.
– Mewki? – spytał
Jan.
– Kurwy – wytłumaczył
Hubert.
– Aha.
W każdym razie fajne wiersze. Tylko ta wulgarność nie bardzo.
– No
dobra, dobra. Koniec spuszczania się nad tą laleczką. Jutro wezmę
ją na dokładny warsztat. A teraz pijemy. – Karol musiał
narzucać odpowiednie tempo, regulować je, zwalniać i przyspieszać,
dostosowywać tę grę do dynamicznie zmieniających się zasad. To
nierówna walka, a rola dobrego gospodarza jest sztuką. Dlatego ja
rzadko kiedy kogoś gościłem.
Piliśmy,
rozmawialiśmy i bawiliśmy się przy tym przednio. Czas spływał
jak gówno w klozecie. Ani się obejrzałem, wypiliśmy po kilka piwa
i obaliliśmy półtora litra wódki. I to nie było nasze ostatnie
słowo tej nocy.
– Czytaliście
taką książkę "Pył"? – Spróbował zacząć
nowy temat Hubert.
– Nie.
Czyje to? – zapytał Karol.
– John
Fante.
– Dobre?
– Tak.
– O
czym?
– O
relacjach damsko-męskich, o trudnych początkach i problemach z
pisaniem.
– Kurwa
a czy ktoś ma tutaj problemy z pisaniem?
Milczeliśmy.
Nie było o czym gadać. I po chwili znowu było. Przeglądaliśmy
cipkę. Kultywowaliśmy w nas ten niedzisiejszy rodzaj szaleństwa.
– Włącz
Alphaville! Alphaville! – Odpalił się w końcu Szymon.
Dziwiło mnie to, że tak długo zwlekał.
– Zawsze
kurwa chcesz Alphaville jak wypijesz szóste piwo albo równe
czternaście kielichów. Zawsze. – Karol trzymał poziom,
musiałem mu to oddać.
– Nic
na to nie poradzę. Nie pierdol tylko dawaj Alphaville!
– Nie
kurwa!
– FOREVER
YOUNG, I WANT TO BE FOREVER YOUNG! – Zaczął drzeć ryja
Szymon. Nie potrzebował muzyki.
Na
twarzy Karola zauważyłem rosnące podkurwienie.
– Ta?
Zawsze młodym kurwa? Tylko po co? Po co się pytam? Kto chciałby do
cholery być nieśmiertelnym, młodym facetem do końca świata?
Przecież życie to koszmar. Zasrany sen o nagiej kobiecie tuż za
szybą, kuszącej tańcem swojego pięknego ciała, kiedy ty siedzisz
zamknięty w szklanym pokoju bez drzwi. Nic tylko palnąć sobie w
łeb.
– Przecież
życie jest piękne – wychrypiał Jan. Dał ostro w
palnik, a należał do tych, co nie mogą. Ledwo patrzył na oczy.
– Co
ty pieprzysz w ogóle człowieku? Jakie piękne? Ja przechodzę obok
życia! PRZECHODZĘ OBOK! A WY?! CZY WY TEŻ NIE PRZECHODZICIE OBOK
ŻYCIA?! KURWA!
Szymon
przestał śpiewać. Spojrzeliśmy na niego. Odezwał się. Otworzył.
– Panowie
dziś kończę trzydzieści lat. Mam trzydzieści lat.
– Wszystkiego
dobrego! – wtrącił Hubert, unosząc piwo.
– Trzydzieści
lat. I tak jak mówisz Karol. Przechodzę obok życia. Całkowicie.
Nic. Absolutne zero. Ledwo starcza mi do pierwszego. Chuj z tym
wszystkim.
Wyciągnął
paczkę fajek i wyszedł na balkon.
– A
tam. Co wy gadacie w ogóle. Mamy jeszcze czas. Dużo czasu. Bardzo,
bardzo dużo czasu. – Jan pochylił się i wpatrywał
teraz w podłogę.
– GÓWNO
A NIE MAM CZAS! – wywrzeszczał Szymon. Nadal stał na
balkonie.
– Pierdolisz
Szymonie. Zobacz. Mnie się udało wydać coś dopiero po kilku
latach. Teraz to już z górki. Tobie też się kiedyś uda.
Zobaczysz. Musisz tylko spijać soki z...
– Za
przeproszeniem, ale gówno spijasz, a nie soki! GÓWNO! – Wrócił
do nas, zostawiając otwarte drzwi do balkonu i złapał za małą
książeczkę. – GÓWNO TO JEST A NIE SOK!
– Co
jest gówno niby? – odparł poddenerwowany Hubert. Nic
tak nie wkurwia pisarza, jak brak szacunku do jego dzieła. To jak
personalny atak. Tylko kilka razy bardziej dotkliwy.
– Te
twoje chujowe wiersze w chujowym tomiku to gówno. Twoje słowa to
ściek, masa brudnych fraz, bez grama ikry i duszy. Chuj z ciebie, a
nie poeta, wiesz? Taki Hemingway w wieku dwudziestu czterech lat
wydał swój pierwszy zbiór, trzy lata później powieść, a już
wcześniej okrzyknięto go wspaniałym twórcą. Fitzgerald to samo.
"Po tej stronie raju" dwadzieścia cztery lata. Dickens
taki sam wiek. Tołstoj też jebane dwadzieścia cztery! DWADZIEŚCIA
CZTERY LATA! A TY?! TY ILE MASZ?
– DWADZIEŚCIA
DZIEWIĘĆ KURWA! DWADZIEŚCIA, JEBANE, DZIEWIĘĆ! – wyryczał,
jakby coś go opętało. A potem ni stąd, ni zowąd rzucił się na
Szymona. Zaczęli się szarpać. Potem tłuc. Na końcu przeszli do
brutalnego napierdalania.
Wyglądali
jak dwa wściekłe goryle. Ich ciosy były pełne furii. Lała się
krew. Pot ściekał po czerwonych, opuchniętych twarzach. Przywarli
do siebie. Charczeli i sapali jak bezmózgie zwierzęta. Ale żaden
nie odpuszczał. To była prawdziwa walka na śmierć i życie,
prawdziwa walka samców w obronie urażonej godności i dumy. Tak nie
walczy się nawet o kobietę.
Bałem
się wejść między nich. Karol chyba myślał podobnie, więc oni
się napieprzali, a my siedzieliśmy popijając piwo. Czułem się
jak w cyrku albo na jakiejś gali gdzie faceci okładają się
pięściami przy aplauzie publiczności. Tylko że nikt nie bił
braw.
Nagle
zadzwonił dzwonek. Wszyscy zamarli.
– Cicho
kurwa! – rzucił Karol. – To na pewno psy.
– Idź
i im otwórz – powiedziałem.
– Nie
ma mowy. Nigdzie nie idę.
– Okej.
Pójdę. Ale bez wygłupów.
Szymon
i Hubert odstąpili od siebie, a ja podszedłem do drzwi, lekko
słaniając się na nogach. Spojrzałem przez judasza. Faktycznie
była to policja.
– Dobry
wieczór. Starszy posterunkowy Kamiński i posterunkowy Jurczak.
Dostaliśmy zgłoszenie o zakłócaniu ciszy nocnej.
– A
to nie czasem robota dla straży miejskiej? – spytałem.
Zignorowali mnie.
– Mogę
prosić o pański dowód osobisty?
Wyciągnąłem
portfel, a z niego dowód.
– Tylko
proszę nie patrzeć na zdjęcie. Wszyscy mieliśmy epizod z długimi
włosami.
– Co
to za zgromadzenie – zapytał mnie jeden z dwóch,
wyższy, o twarzy mordercy i skurwysyna, kiedy ten drugi spisywał
moją tożsamość.
– Taka
bohema.
– Co?
– Mamy
tutaj przegląd cipki. Tak to nazywamy przynajmniej.
– Proszę
mówić jaśniej albo zostanie pan ukarany za obrazę policjanta na
służbie. To ostatnie ostrzeżenie – zagroził.
– Oni
po prostu piją i dobrze się bawią – wyjaśnił mu w
skrócie drugi, oddając mi dokument. – Trochę za dobrze
jak widać, prawda?
– Niestety
tak panie władzo. Bardzo przepraszamy, za nasz dobry humor i słabe
głowy.
– Sąsiedzi
słyszeli jakieś krzyki. Wspominali coś o bójce. Możemy wejść?
– A
to konieczne?
– Tak.
– Czy
moim obowiązkiem jest panów wpuścić?
– Nie.
– W
takim razie nie mogą panowie wejść.
– Rozumiem.
Ja w takim razie będę zmuszony wystawić panu mandat w wysokości
trzystu złotych.
– Czy
to jest najwyższy wymiar kary?
– Nie.
Najwyższy to pięćset.
– To
poproszę te trzysta.
Policjant
wypisywał mi mandat, śmiejąc się pod nosem i kiwając głową.
Tamten drugi, skurwysyn, nie wyglądał na zadowolonego. Wiedziałem,
że chętnie przyjebałby to pięćset.
Przyjąłem
mandat. Policjanci wyszli. Życzyłem im bezpiecznej służby.
– I
co?
– I
gówno. Po sześćdziesiąt złotych zrzuta.
– Ni
chuja! Nie będę płacić żadnych mandatów! To jest wolny kraj
cholera! – Wyszedł na balkon. – TO JEST MOJE
MIESZKANIE I BĘDĘ ROBIĆ W NIM CO ZECHCĘ! GÓWNO WAM WSZYSTKIM DO
TEGO!
Byłem
pewien, że obudził niejednego mieszkańca osiedla. Zacząłem się
zastanawiać nad tymi dwoma policjantami, a konkretniej nad tym, czy
do nas wrócą. Minęło kilka minut i nadal nikt nie przychodził.
Pomyślałem, że nas olali.
Powoli
kończył się alkohol oraz nasze chęci do jego spożywania.
Kończyły się również chęci do jakichkolwiek rozmów czy żartów.
Siedzieliśmy półprzytomni, pogrążeni w myślach, w tych dziwnych
wizjach, zesłanych nam przez alkoholowe anioły natchnienia – czy
też może demony. Pełniliśmy wartę na granicy snu i jawy. Szara
mgła marazmu unosiła się w całym salonie. Zasypiałem. Zasnąłem.
Obudziły
mnie podniesione głosy.
– Wypierdalaj
z mojego mieszkania! JUŻ KURWA! W TEJ CHWILI!
– Co
jest? – spytałem zdezorientowany.
– TEN
CWEL TO PEDAŁ!
– Jaki
cwel i jaki pedał?
– NO
ON! – Wskazał na Jana. Szymon i Hubert też zaczęli
obserwować całe zajście.
– Myślałem,
że wiecie.
– Pewnie,
że wiemy. Wiemy i to nie ma żadnego znaczenia. Racja? – Spojrzałem
na Karola. Wściekłość aż z niego kipiała.
– NIE
MIAŁO, ALE TERAZ MA!
– Co
się właściwie stało?
– TEN
CHUJEK MNIE POCAŁOWAŁ!
– Nie
prawda! Nie pocałowałem cię!
Karol
doskoczył do Jana, złapał go za kołnierz i przycisnął piąchę
do brody.
– Hej
spokojnie koguciki! Wyluzujcie!
– Rozpieprzę
mu tę pedalską buźkę!
Wskoczyłem
między nich, chcąc zapobiec rozlewowi krwi. Jakoś zostali
rozdzieleni.
– Ten
cwel wsadził mi język w usta!
– Wcale
nie!
– NO
ZARAZ MU WYJEBIE!
Karol
spróbował mnie wyminąć i dopaść Jana. Nie pozwoliłem mu.
– Marcel
kurwa odsuń się.
– Dajcie
już spokój. Rozejdźmy się wszyscy do domów. Tak będzie
najlepiej.
– NIE
KURWA! ROZJEBIĘ TEGO PEDAŁA!
Odepchnąłem
go.
– Co
ty kurwa?!
– Daj
mu spokój już.
– Ten
cwel wsadzał mi jęzor w usta a ty mi mówisz, że mam dać mu
spokój?
– Tak.
Stał
przez chwilę i wyglądał jakby trawił moje słowa, więc nie
spodziewałem się, że sprzeda mi po chwili piąchę prosto w mordę.
Na szczęście nie miał ciężkiej ręki. Oddałem mu, trafiając go
w nerki. Upadł.
– Nie
chciałem tego robić, ale mnie zmusiłeś. – Podszedłem
do niego i podałem rękę, aby pomóc mu wstać. Splunął. – Jezu.
Odkaszlnął,
znowu splunął i spojrzał po nas wszystkich. To był koniec.
Zobaczyłem to w jego oczach.
– Wypierdalać
stąd! WSZYSCY! NIE CHCE WAS KURWA NIGDY WIĘCEJ WIDZIEĆ!
WYPIERDALAĆ!
Ostatnie
"wypierdalać" wywrzeszczał jak piekielny potępieniec
albo jak wyjątkowo rozpieszczony bachor, któremu mama nie chce
kupić cukiera. Albo po prostu jak wariat.
Szymon
i Hubert zabrali swoje manatki i wyszli z mieszkania. Potem wyszedł
Jan. Na końcu ja. Tamci pojechali na dół, a Jan czekał na
korytarzu.
– Hej,
dzięki, że nie pozwoliłeś mu mnie zabić. Musisz, wiedzieć, że
nie kłamałem. Na serio go nie pocałowałem.
– To
nie ma znaczenia. Żadnego.
– A
dla mnie ma. Wielkie. Dzięki jeszcze raz.
Winda
podjechała na nasze piętro. Wsiedliśmy.
– Tak
się zastanawiam teraz – odezwał się Jan, przerywając
błogą ciszę. Byłem zmęczony.
– Nad
czym?
– Bukowski
przecież miał pięćdziesiąt lat kiedy...
– Jan.
– No?
– Bukowski
miał dwadzieścia cztery lata.
– Aha.
A ty?
– Ja
mam dwadzieścia dwa.
Zamilkł.
Więcej już ze sobą nie gadaliśmy. Winda zjechała na parter.
Poszedłem w swoją stronę. Na zewnątrz padało. Odnalazłem swoje
volvo i wsiadłem. Nie mogłem jeszcze jechać, czułem, że wciąż
jestem pijany, więc odsunąłem fotel do tyłu i zamknąłem oczy.
Chociaż chciało mi się spać nie potrafiłem zasnąć, bo w głowie
miałem tylko żywe słowa martwych mistrzów.
Kiedy
się obudziłem było zupełnie jasno. Odpaliłem wóz i pojechałem
przed siebie myśląc o tym, że tak o to właśnie zakończył się
ostatni wieczór "przeglądu cipki".