niedziela, 5 grudnia 2021

Skowyt Kundli - Rozdział II

Skowyt Kundli - Rozdział II

Od jakichś dwóch miesięcy pracuję w najzwyklejszej księgarni na świecie i nie jest to oczywiście praca marzeń, ale nie mogę narzekać, bo coś takiego jak idealna robota trafia się jednej osobie na dziesięć tysięcy. W każdym razie codziennie rano muszę stawiać się na piętnaście minut przed dziesiątą w lokalu znajdującym się pod ziemią. Na samym początku zadałem pytanie dlaczego muszę przychodzić te piętnaście minut wcześniej, mógłbym je przecież wykorzystać na cokolwiek innego w świecie. Odpowiedzieli mi, że takie są zasady, od zawsze tak było i już. Mam dwa kilometry z mieszkania, więc pokonuję je zazwyczaj rowerem i nie da rady być równo o tej dziewiątej czterdzieści pięć, więc pojawiam się w księgarni za dwadzieścia, czasami dwadzieścia pięć. Rzecz jasna płacą za osiem godzin pracy, od równej dziesiątej do osiemnastej. I zwykle wychodzę jakieś dziesięć po.

Mimo wszystko nie jest tak źle, mógłbym na przykład zapieprzać w słońcu te osiem godzin przy układaniu pustaków lub wylewce asfaltu, albo gapić się przez ten czas w jeden punkt na taśmie produkcyjnej i wykonywać te same, automatyczne ruchy albo co gorsza – być jakimś przedstawicielem handlowym i powoli umierać w środku z każdym kolejnym fałszywym uśmiechem na twarzy. Wiem to, bo siedziałem w tym wszystkim.

Schodzę po popękanych, betonowych schodach, a nad moją głową wisi zmatowiały blaszany szyld z nazwą księgarni, brzmiącą jak jakaś choroba. Mijam otwarte, przeszklone wrota – wyglądające tak samo jak w latach siedemdziesiątych, albo jeszcze gorzej, bo złazi z nich musztardowa sraka. Taka sama farba odpada płatami również ze ścian w krótkim korytarzu z sypiącym się tynkiem, oddzielającym sklep od świata niczym filtr. W tym czyśćcu stoi wielki kosz z makulaturą – książki, podręczniki i wszelkie inne papierzyska, które mogą zawierać takie przedawnione prawdy jak płaska ziemia, Pluton jest planetą, fajki nie szkodzą zdrowiu czy Bóg istnieje naprawdę.

Poza mną pracuje tutaj jeszcze czwórka ludzi. Czwórka zblazowanych życiem osób, tylko z pozoru przypominających człowieka, person bez ambicji i woli walki, przegrani z wyboru. Kto normalny chciałby pracować za minimalną stawkę, kiedy na powierzchni sprzedają lukrowane obietnice szczęścia? Byłem więc ja, Pan Janusz, Lechu, Katarzyna i Piotruś. Drużyna Pierścienia bez złotej błyskotki i Gandalfa na czele. Właściwie Lechu mógłby być naszym czarodziejem gdyby miał brodę i tyle nie chlał, ale nie miałem odwagi o tym mówić na głos. Zresztą by nie zrozumiał i zbłaźnił bym się niczym jakiś mało ogarnięty celebryta w śniadaniówce. Lubiłem tutaj pracować, bo nie czuło się, że jesteś właściwie w pracy. Po prostu sprzedawało się książki.

Witam się od wejścia z Panem Jackiem, posągiem marmurowym, tkwiącym za kasą w tej samej i jedynej pozie każdego ranka. Spogląda na mnie spod okularów, a jego oczy wyrażają inteligencje, niestety zamienioną na pasję wszelkimi spiskowymi teoriami i wiarę w Wielką Lechię. Podajemy sobie dłonie bez słowa, a nasze uściski są mocnym żelazem. Nie robię kolejnych trzech kroków i dopada do mnie Piotruś.

– Cześć Marcel. Co tam u ciebie? – zaczyna i nie dając mi szans na reakcję, gada dalej. – Ale wczoraj dowaliłem, mówię ci. Wpadli do mnie koledzy i zrobiliśmy całego litra. Kaca mam jak stąd do Warszawy. Serio.

– Na ilu? – pytam, idąc dalej, bo chcę mi się do kibla.

– Co na ilu?

– Tego litra.

– Na czterech.

– To chyba mało, co?

– Jak mało?

Zostawiam go, żeby przemyślał swoje słowa i idę do kibla, który jest wiecznie brudny i śmierdzący, bo właściwie nikt nie wie, kto powinien się nim zajmować. Raz się zaoferowałem, że umyję ten kawał pożółkłej ceramiki, ale na tym stanęło. Z uwalniającą od brzemienia ulgą robię swoje i wychodzę. Zamykam za sobą z trzaskiem drzwi i jestem w tym pełen dumy i siły jak dresiarz na swojej dzielni.

A moja ulubiona koleżanka już raczy mnie wyjątkowo czułym, lodowatym spojrzeniem modliszki. Nie mam pojęcia co jej takiego zrobiłem, długo nad tym myślałem i pewnie za często. Nie wydaje mi się żebym zalazł jej za skórę. Musiałem chyba przypominać jakiegoś byłego chłopaka czy coś takiego. Taka nienawiści nie rodzi się przecież ot tak.

Patrzymy na siebie sekund kilka, a powietrze napięte jest negatywnym ładunkiem do granic. Ode mnie buzuje testosteron. Od niej być może też.

– Cześć – wypluwa, łamiąc się nagle.

– No cześć – mówię i wychodzę ze strefy zamkniętej dla klientów.

Nikt nie ma pojęcia o co tak właściwie tutaj chodzi.

Wracam na sklep, siadam na skórzanym fotelu i wyciągam telefon, wzdychając ciężko z głębokiej niechęci podszytej lenistwem. Jest poniedziałek, początek tygodnia i kompletnie nie mam ochoty na pracę. Kolejny zmarnowany dzień tańczącego za marny pieniądz błazna, a przede mną cały następny tydzień skończonego idioty. A mógłbym przecież robić cokolwiek innego. Niemiałbym kasy, ale byłbym szczęśliwszy. A przynajmniej wolny.

Piotruś znów do mnie podchodzi, staje obok mnie i wydziera się w ucho. Jest beznadziejnym typem, bez rokowań na poprawę i jest mi go w tym wszystkim trochę szkoda, a trochę wcale. Niewysoki gość, chudy i jednocześnie gruby – cienkie rączki i nogi, za to pokaźny, gumowaty brzuch i pulchna twarz. Włosów na głowie ma niewiele, a jego niebieskie oczy są zawsze mętne i przekrwione. Słowo miękkość określa go precyzyjnie. Patrzę na niego z politowaniem, kiedy po raz wtóry stara mi się wcisnąć jakiś tani kit rodem z polskiej telewizji.

– To były dwie butelki zero siedem – oznajmia dumnie mój mały skaucik.

– Ale co mnie to obchodzi? – pytam go retorycznie. Jakby nie słuchał.

– Będę robił teraz w tygodniu kolejną domówkę. Planszówki, czegoś się napijemy, moja dziewczyna zrobi coś dobrego, ona to umie gotować, mówię ci, raz zrobiła takie dobre paszteciki... – ciągnie w najlepsze jak zdarta płyta.

– No i co dalej?

– No i czy przyjedziesz pytam.

– Nie wiem. Zobaczę.

Przez chwilę trawi to co powiedziałem, ale zaraz znowu odpala w najlepsze. Wyłączam się i przeglądam w necie newsy, które też nic mnie nie obchodzą. Wybija dziesiąta. Podnoszę się z trudem, idę za kasę i staję obok Pana Jacka. Czuję kilkudniowy kwaśny odór – koszulka, buty, a może kurwa jeszcze coś innego. Odsuwam się możliwie najdalej i robi mi się z tego powodu chujowo. Lubimy się przecież, jest między nami intelektualne połączenie, wyłapujemy bezbłędnie aluzje i nawiązania, bierzemy udział w swoich słownych gierkach, ale higiena to higiena, kurwa. A może to ja tak śmierdzę, nie on? Czy da się zarazić smrodem, czy przechodzi z ciała na ciało? Może to to miejsce, chłodne, ale wilgotne niczym równikowy las, wydziela taką woń. Wilgoć osiada na twarzy, osiada na rękach, osiada na duszy. Pan Janusz porusza się, a ja przekonuję, że to jednak on. Co jest z nimi wszystkimi nie tak, myślę sobie. Co ja robię w tym miejscu? I za chwilę już wiem, że jestem po prostu totalnym przegranym jak reszta całej tej ekipy. Innego tłumaczenie nie ma. A potem wchodzi pierwszy klient, uśmiecham się sztucznie i koło zębate zaczyna się obracać.

Dwie następne godziny wloką się jak ślimak, a potem dostajemy polecenie odebrania dostawy od kuriera. Idziemy na rampę znajdującą się z tyłu budynku. Idę ja, Piotruś i Lechu ze swoim nieśmiertelnym wózkiem, którym wozi nawet jeden pusty karton. Mniejsza z tym, jest stary i jemu więcej wolno, a poza tym przypadkiem zobaczyłem w mailu listę płac z poprzedniego miesiąca. Ja za siedemset złotych miesięcznie nie woziłbym nawet tego pieprzonego pojedynczego kartonu. W każdym razie stajemy na rampie, a biały dostawczak zbliża się tyłem niebezpiecznie w naszym kierunku. Piotruś nie wytrzymuje i ucieka wystraszony. Auto zatrzymuje się centymetr ode mnie. Otwieram drzwiczki i zaczynamy wyciągać palety. Jak zwykle nie ma tego dużo. Lechu wkłada łamany nożyk w ręce chłopaka. Ten pochyla się nad owiniętą wokół kartonów czarną folią i zaczyna ją piłować. Patrzę na to obojętnym, znudzonym wzrokiem, a pomarszczona twarz Lecha wyraża podobne emocje co moja. Oboje nie wierzymy w to co widzimy, ale nikt się nie odzywa. Piotruś tępą stroną noża próbuje rozciąć folię i bawi się z tym, chce być dokładny i delikatny, jakby był to chleb, który musi zostać równo pokrojony. Piłuje i piłuje i nic się nie dzieje. Trwa to jakiś czas.

– Daj mi to – mówię do niego w końcu.

Posłusznie oddaje mi nóż, a ja pokazuję mu co i jak. Dwa, trzy zdecydowane szybkie ruchy i folia puszcza. Piotruś nie wyraża refleksji – swoją postawą, miną, głosem. Chyba nadal nie rozumie jak to działa. Odpuszczam mu. Lechu też nie komentuje i jest w tym zamarznięty niczym granitowy posąg, nieobecny w swojej niemej dezaprobacie. Niech tak zostanie. Nie jesteśmy jego ojcem. Zaczynamy nosić te kartony. Ja po dwa na raz, on jeden. Robię sześć rundek, Piotruś dwie i towar zostaje rozładowany. Wiem, że nie ma ratunku dla tego chłopaka. On być może też o tym wie i dlatego jest to takie nędzne.

Mijają kolejne bezcelowe godziny, takie stracone, bez powrotu, które wymieniam za kiepskie pieniądze. Pracowniczna gadka na sklepie coś nam się nie klei, więc idę poukładać trochę tytułów na półkach, chcąc tak po prawdzie wyrwać się z uścisku nudy. Słyszę, że ktoś wchodzi do księgarni i z pełną kulturą mówi dzień dobry. Jest to kobieta, ma miły, ale władczy głos. Nie odwracam jednak głowy, dalej robię swoje, bo nic mnie to nie obchodzi. Ludzie, klienci – klienci, ludzie. Żaden ze mnie rasowy sprzedawca, nie lubię zbytnio tych i tych. Właściwie jestem aspołeczym dupkiem, zniechęcam do siebie wszystkich dookoła jak tylko potrafię, posiadając przy tym dyplom z erystyki Schopenhauera. Moją szczerość znajomi biorą zwykle odwagę czy bezkompromisowy charakter. Ja wiem, że jest to swego rodzaju tarcza, w której nie ma nic szlachetnego.

Zaczynam zręcznie przekładać książki o tematyce zdrowia, diety i ćwiczeń, kłamiących ślicznie, że da się przedłużać młodość w nieskończoność. I właśnie podchodzi do mnie ta kobieta, najwyraźniej złapana na taki muszy lep obietnic. Przez chwilę się nie odzywa, ale wiem, że to kwestia czasu. Nie patrzę na nią. Wciąż trwamy w ciszy. W końcu to ja pękam.

– W czym mogę pani pomóc? – zarzucam miłym tonem i podnoszę na nią swoje oczy.

To co widzę miażdży mnie jak zderzenie z ciężarówką. Mam wrażenie jakbym oglądał wygenerowaną postać z gry komputerowej, która posiada wszystkie najlepsze cechy i statystyki. Kobieta jest brunetką o figurze Marylin Monroe, albo jeszcze lepszej. Swoje gorące ciało skrywa pod czarną, bawełnianą sukienką z głębokim dekoltem, przylegającą jak druga skóra. Oczy natomiast ma jasne i to w nie patrzę z takim zachwytem.

– Szukam... – zaczyna i robi krótką przerwę, jakby zastanawiając się czego szuka, ale wiem, że jest to tylko gra. – ...tantry – dokańcza, a ja mam wrażenie, że się zwyczajnie przesłyszałem.

– Tantry? – pytam głupio.

– Tak. Seksualnej. Chyba wie Pan o czym mówię?

Kiwam głową jak niedorozwój i zaczynam szperać na regale obok. Myślę, o tym po co jej ma być taka książka, zastanawiam się nad tym jak to może wyglądać, w sensie – kto jest tym szczęściarzem, że będzie robił z nią TO; albo szczęściarą? A może cholera wynika to z problemów w związku? Chyba, że nie ma żadnego związku. Jeżeli jest seksuologiem to wszystkie kombinacje wyświetlające się w mojej głowie z nią w roli głównej nie będą miały miejsca. Potem oczywiście wyobrażam ją sobie ze mną. Jest spragniona miłości, gorąca. Tantra to nie kamasutra, ale i tak przerabiamy różne pozy. Wulgarne objawienia stulejarza klatka po klatce.

– Może coś takiego – oznajmiam i podaję jej znalezisko.

Duża, ale niezbyt gruba książka w kolorach seksu, z obrazkiem migdalącej się pary w bieliźnie – coś takiego ode mnie dostaje i czuję, że to moralne przestępstwo.

Kobieta bierze ją ode mnie bez słowa, a w tym oszczędnym ruchu jest coś magicznego, świadczącego o chyba dużej klasie. Nie. Z całą pewnością ta kobieta ma klasę. Pewnie ma też pieniądze i może jakiś rodzaj władzy. Czuję się przy niej skrępowany, roztacza wokół siebie szczególną aurę. Tygrysica gotowa z łatwością rozszarpać swoją ofiarę i mogąca zrobić to równie dobrze dla zabawy. To jest właśnie ten typ któremu nie chciałbyś zaleźć za skórę. Kiedykolwiek.

Otwiera książkę i przegląda ją przez chwilę, ale ja przenoszę wzrok na jej odsłonięte piersi. Opalenizna aż błyszczy, a wypukłe wdzięki promieniują rakotwórczo na mój mózg, robiąc z niego papkę. Pomiędzy obnażoną skórą spoczywa złoty łańcuszek. Detal podkreślający całe to bogactwo.

A ona łapie mnie na gorącym uczynku, sprawiając, że wbijam gały w glebę.

– Przepraszam – wypalam szybko i nie wiem właściwie po co się przyznaje do tej zbrodni.

Nie komentuje tego, uśmiecha się nieznacznie, ale to reakcja pogardliwa. Nic już nie mówię. Wracam do swojej małej robótki, kawałka dobrej, nikomu niepotrzebnej pracy. Kobieta mija mnie po chwili, przechodzi tuż obok, więc uderza mnie zapach drogich perfum, których nie potrafię zidentyfikować przez moje umysłowe braki. Kieruje się w stronę kasy. Patrzę za nią i słyszę z jej ust oszczędne "dziękuję", jakby wiedziała, że będę przecież oglądał ją całą. Łechce to przyjemnie moje ego, jestem psem, zwykłym kundlem, a ona podrapała mnie za uchem. Chłonę widok jej chodu, pracujących cudownie pośladków pod cienką sukienką, a w tle Pan Janusz już nie może doczekać się spotkania z naszą nieznajomą. Pewnie i on, tak samo jak ja, zastanawia się zajadle, gdzie do cholery produkują takie kobiety.

I kiedy zjawiskowa klientka wychodzi, pozostawia po sobie wyrwę, otwartą ranę, a poczucie pustki jest prawie namacalne. Znów zdaję sobie sprawę z tego, że kolejne godziny miną mi bezpowrotnie na siedzeniu głęboko pod ziemią. Cisza wypełnia sale, a na horyzoncie perspektyw brak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z wizytką na dołku

Moje nowe opowiadanie znalazło się w majowym numerze e-eleWatora. Takie z humorem. https://e-elewator.org/e-e-8-marcin-waldemar-mielcarek/