Trzech
facetów, którzy menelami być nie chcieli, siedziało na zmurszałej
ławce w parku i kontemplowało; na ile oczywiście kontemplować
może trzech śmierdzących uryną i fekaliami mężczyzn – to
chyba za ładnie powiedziane, tak, na pewno za ładnie – długo i
głośno o problemach ich własnego popieprzonego świata. Siedzieli
gdzieś na uboczu, na zaniedbanej ścieżce prowadzącej właściwie
donikąd, gdzie tylko od czasu do czasu przebiegł bezpański kundel
albo zabłądził ktoś inny podobnego im pokroju i to byli zawsze
mile widziani goście, ci zbłąkani podróżnicy, bo tych trzech
facetów uważało się za gospodarzy tego zacisza i swojej obsranej
ławeczki. Ich honorem było zagubionego wędrowca więc ugościć,
uraczyć nektarem bogów, czyli często gęsto zwykłą, parszywą
dyktą, ale czasami trafiał się jakiś lepszy trunek, tani jabol
lub inny niezgorszy sikacz.
– Chyba,
kurwa, muszę iść do jakiegoś lekarza czy coś – odezwał
się ten wracający z krzaków rosnących nieopodal i pełniących
funkcję szaletu. Gość nazywał się Jacek Ptak i właśnie
wracając zapinał sobie rozpora – nie szło mu to za sprawnie,
ręce trzęsły mu się niemiłosiernie, a zamek w spodniach już od
dawna się popierdolił i cholernie go to wnerwiało, ale nie miał
jak, i przede wszystkim, za co coś z tym zrobić.
– Bo? – spytał
od niechcenia drugi, Roman miał na imię, nazwisko zaczynało się
jakoś na "K", ale jak dokładnie ono brzmiało, nie
wiedział chyba on sam, a raczej wiedział, ale wolał o nim nie
pamiętać. Nie brzmiało zbyt pięknie.
– Bo
szczam na fioletowo.
– Ja
też szczam na fioletowo. A ty Paulus? Też szczasz na fiolet?
– Nie.
– Jak
nie? Przecież wszyscy pijemy to samo. Musisz więc szczać tak samo
jak my.
– A
co pijemy? – Paulus był już z tych, którym alkohol
rozjebał łeb i pozostawił w środku czaszki tylko szarobrudną
breję, chociaż jego towarzysze zarzekali się, że Paulus zawsze
taki był i podejrzewali, że właśnie taki się urodził. Z gównem
zamiast mózgu oczywiście.
– Dyktę
pijemy od kilku dni, co ty, Paulus.
– Wszystko
mnie jedno.
Jacek
Ptak zapiął w końcu rozporek, nie przycinając sobie na całe jego
szczęście ptaka, i opadł na ławkę, puszczając przy tym
obrzydliwie śmierdzącego bąka. Ten bąk pachniał jak najgorsza i
najpodlejsza śmierć jaka może spotkać różne, te boże i te
nieboże, stworzenia.
– Wiecie
co wam powiem?
– No? – wtrącił
Paulus, właściwie powiedział to, zanim tamten skończył pytać.
– Że
siedzimy sobie tutaj, tak we trójkę i czas nam upływa jedynie na
dobrej zabawie.
– No.
– I
że sobie gadamy, pijemy, szczamy, sramy, trzepiemy i śpimy pod
gołym niebem do południa, a może i jeszcze później, bo nie mamy
cholera zegarków, bo szczęśliwi czasu nie liczą i jest nam lepiej
niż w prawdziwym życiu, co nie?
– Jak
w prawdziwym? A to nie jest prawdziwe życie?
– Jasne,
że nie.
– Jak
to cholera nie? Jak nie?
– Prawdziwe
życie, gościu kolorowy, jest gdzieś tam, za tymi wysokimi drzewami
i za tą małą, zasraną rzeczką. – Mieli też blisko
mały strumień, gdzie od czasu do czasu opłukali swoje zachlane
mordy i spocone jajka, ale robili to nie częściej niż raz w
tygodniu. – Albo też w tym, co trzyma ten koleś.
Popatrzcie na tego popaprańca! Co on?! Gdzie on lezie w ogóle?!
Faktycznie
po tej nieuczęszczanej drodze szedł jakiś młody szczyl, szedł z
nosem w telefonie i energicznie, wręcz nerwowo coś tam pstrykał i
ruszał palcem, palcami. W ogóle nie odrywał swoich dziewiczych
oczu – przytwierdzonych do gładkiej buźki – od tego urządzenia.
Przeszedł obok trójki śmierdzących meneli i poszedł dalej jak
gdyby nic. Tyle go widzieli i tyle go było.
– Ciekawe
co on tam takiego ma, co on tam cholera widzi?
– Może
gołe baby. Tylko goła baba mogła go tak wciągnąć do tego
telefonu.
– Dawno
nie widziałem gołej baby – wystrzelił Paulus. – A
wy?
– Widziałem
ostatnio.
– Kiedy
niby ty goliznę widziałeś? Chyba mojego wacka podejrzałeś jak
się brandzlowałem, ty popaprańcu zapijaczony.
– Nie
pierdol Jacek, no widziałem, mówię ci, że widziałem ostatnio to
widziałem.
– Gdzie?
– Jak
szedłem rano do sklepu. W oknie stała. Cycki gołe, dupa goła. No
wszystko gołe na wierzchu jak Boga kocham.
– A
cipka?
– Cipki
nie widziałem.
– Nie?
– No
nie.
– Aha – skwitował
Jacek.
Posiedzieli
chwilę przerywając gadkę-szmatkę. Każdy pociągnął solidnego
grzdyla z plastikowej butelki. Niebieski płyn w środku prawie
wyparował.
– Poruchałbym
co – rzekł Paulus i chwycił za butelkę. Wykończył
ją.
– Ta.
Ty byś poruchał.
– No.
– A
w sumie to ja też bym sobie poskakał. Kurna. No poskakałbym
sobie – przyznał Ptak.
– Co
wy pierdolicie w ogóle? Kogo? Za co? Gdzie?
– A
kobitę. Za pieniądze. U ciebie na mieszkaniu. Co ty na to stary?
– Jest
umowa przecież, że tam nie wracamy. Raz, że nie wracamy i dobrze
wiesz czemu. Dwa mogą czatować na nas gliny.
– Chuja
tam. Myślisz, że to twoje mieszkanie jest pod stałą obserwacją?
– Mieszkanie
mojej matki. I jest. Na bank jest.
– A
ja ci mówię, że nie jest.
– Mówisz?
– Pewnie.
– A
gówno tam.
– Dobra.
Posłuchaj. Tak naprawdę nikt się nami nie przejmuje. Żyjemy to
żyjemy, nie to nie, a nawet jeszcze lepiej. Zdechniesz to
społeczeństwo odetchnie świeższym powietrzem.
– Chcesz
mi powiedzieć, że chuja jestem wart? Ja? Z tym wszystkim co do tej
pory wycierpiałem, cierpię i cierpieć będę?
– Tego
nie powiedziałem. Powiedziałem, że gówno jesteśmy warci.
– No
poruchałbym, no! – wyrzucił Paulus i wstał z ławki.
Ledwo leząc – miał coś z nogami, ledwo nimi włóczył –
poszedł w krzaki. Trochę go nie było.
– Tylko
musielibyśmy skołować forsę. Na mieszkaniu są jeszcze jakieś
pieniądze, nie?
– Jakie
pieniądze, co ty mi tu prawisz? Przecież wszystko wybraliśmy i
sprzedaliśmy warte cokolwiek klamoty.
– Nie
wszystko chyba, co?
– O
czym ty, chujów sto, pierdolisz?
– A
pierścionek twojej matki?
– Ten
zaręczynowy?
Jacek
Ptak pokiwał twierdząco głową.
– Sądzisz,
że... no wiesz... zabrać i ot tak sprzedać?
– Nie
peniaj.
– Myślisz,
że dużo jest wart?
– Nie
wiem, ale pamiętam jak go widziałem na jej palcu to był złoty.
Chyba dużo.
– I
za tę kasę zamówimy sobie panienki?
– Jedną.
Weźmiemy ją po kolei. Ja pierwszy rzecz jasna, bo ja to wszystko
wymyśliłem. Nie będę po was ruchał brudasy.
– A
takiego wała kolego. Ja pierwszy. Moje mieszkanie.
– Twojej
matki.
– Ale
pierścionek i pieniądze moje!
– TWOJEJ
MATKI!
– NIE
MÓWMY JUŻ O MOJEJ MATCE!
Chwilę
posiedzieli cicho.
– Dobra.
Ty pierwszy. Ale pójdziemy na to mieszkanie, zgoda? Nic przecież
nie może się tam złego stać. To tylko mieszkanie. Ściany, sufit,
meble. Dywan stary i telewizor też stary. Wygodna kanapa. Okna.
Zwykłe mieszkanie jakich pełno. Dobrze gadam, czy nie?
– Dobrze
gadasz.
Znowu
zamknęli jadaczki. Z krzaków dochodziło ich znajome pojękiwanie
zmęczonego faceta.
– No
to na co czekamy kurwa jego w dupę? – spytał Jacek ze
zniecierpliwieniem, rozochocony i podniecony jak nigdy. Od dawna nie
był z kobietą. Właściwie to nigdy nie był z kobietą, ale o tym
wiedział tylko on.
– Na
Paulusa.
Paulus
wrócił i cała trójka powłóczyła się w kierunku miasta, na jedno z
takich najbrzydszych osiedli bez zieleni, bez placów zabaw,
sklepików, kiosków i kramów, a także bez parkingów dla aut czy
miejsca do srania dla piesków i kotków. Zajęło im to dobrą
godzinę. W końcu stanęli pod drzwiami. Na odrapanej klatce
schodowej byli sami.
– Klucz
masz?
Roman
K wyciągnął klucz i pokazał go dumnie, z pewnym rodzajem
wyższości. Otworzył drzwi i wszedł pierwszy, potem zaprosił
gestem dwójkę towarzyszy do środka – był gospodarzem, panem na
włościach, kimś. Tak się przynajmniej czuł. Przynajmniej przy
tych dwóch. I nie miało znaczenia, że to wszystko należało do
matki, a nie do niego.
Czuł
też coś znacznie mniej przyjemnego i podłego. Czuł zimny, obcy i
jednocześnie znajomy, złowrogi oddech na swoich plecach. Obejrzał
się za siebie z przestrachu.
– Jak
myślisz gdzie ten pierścionek, co? Gliny i te sprawy, i jakoś tak
nieprzyjemnie tutaj, nie?
– No.
– Tak
jakoś. Czujesz? Śmierdzi kurwa mać. Śmierdzi tutaj jak nic. Wiesz
czym śmierdzi, nie? Też to czujesz?
Czuli
to. Wszyscy trzej. W powietrzu wisiał odór końca ostatecznego.
– Ty
sam jebiesz nie lepiej. Nie pierdol tylko idź do pokoju matki. Musi
tam gdzieś być.
– Co?!
– No
powiedziałem ci. Jest w pokoju matki.
– Nie
pójdę do pokoju twojej matki! Sam idź!
– Idź
i nie smęć. Ja w tym czasie wyjrzę przez okno czy nas aby czasem
gliny nie obserwują.
– Nie
wejdę tam! Nie i chuj! Niech Paulus idzie!
– Paulus
idź do pokoju matki i poszukaj złotego pierścionka. Znajdziesz bez
problemu. Chyba.
Paulus
poszedł bez słowa i zniknął na dobrych kilka minut. Odważny był
z niego gość. A może głupi. Może jedno i drugie, a może to po
prostu to samo.
– Myślałeś,
żeby sprzedać to wszystko w pizdu?
– Myślałem.
– I
co?
– Jeszcze
nie wymyśliłem jak.
– Daj
znać jak na coś wpadniesz. Chętnie ci pomogę. W końcu jesteśmy
dobre kumple.
– Pewnie.
Do pieniędzy to wszyscy jesteście dobrzy kumple, cholera.
Wyglądali
przez okno w poszukiwaniu najmniejszych oznak tego, że są
obserwowani, ale nic na to nie wskazywało.
– Co
ten Paulus? Siedzi tam i siedzi.
– Kij
go wie.
Popatrzeli
na zbrylone drzwi – farba złaziła już długimi i grubymi pasami
– prowadzące do sypialni matki. Paulus wciąż nie wracał ze
zdobyczą. Z pokoju nie dochodziły żadne dźwięki.
– Może
by tak sprawdzić czy wszystko w porządku?
– Paulus
masz?! – krzyknął Roman K.
Nagle
odpowiedziało im tylko jakieś dzikie warknięcie i trzask mebli.
– O
cholera! O kurwa! O KURWA!
– Cicho!
– SPIERDALAJMY
STĄD!
– ZAMKNIJ
SIĘ!
Drzwi
otworzyły się ze skrzypnięciem, a w nich stanął Paulus. Tylko on
i aż on. Wyglądał tak samo jak kiedy tam wszedł. Twarz nieskalana
pomyślunkiem i równie czerwona jak zawsze. Może trochę bledsza i
tylko trochę. Zresztą. Może to co innego. Zimno tu było.
– Masz? – spytał
z nieukrywaną ulgą Roman K.
– No.
– Dawaj.
Oddał bez gadania i zamknął za sobą drzwi. Zrobił to tak jakoś
dziwnie delikatnie.
– Widziałeś
coś? – spytał Jacek, zesrany jak sto diabłów. Wciąż
go trzymało.
– No.
– Co
cholera?! CO TAM WIDZIAŁEŚ?! GADAJ CO WIDZIAŁEŚ!
– A
bo ja wiem. Nie wiem.
– JAK
NIE WIESZ?! JAK NIE WIESZ?! CO TAM KURWA WIDZIAŁEŚ?!
– Dobra!
Zamknąć parchy ryje! Nic tutaj nie ma cholera!
– Wynośmy
się stąd!
– Musimy
poczekać chwilę.
– Bo?!
– Bo
tak kurwa powiedziałem.
– Dobra
już nie denerwuj się ty.
Usadowili
się wszyscy trzej na wysłużonej kanapie. Odczekali kwadrans –
przecież gliny – i ani sekundy dłużej. Potem wyskoczyli z
mieszkania jak poparzeni.
Będąc
już na ulicy, poczłapali do najbliższego, zaznajomionego lombardu,
gdzie sprzedawał wysuszony na wiór facet, z oczami czarnymi i
martwymi jak te u obrzydliwych pająków i z twarzą, a właściwie
bez niej, bo jego twarz to była tylko sama skóra i same kości, nic
więcej, nic mniej. Facet był też bez serca, ale to raczej normalna
przypadłość u wszystkich lichwiarzy. Trzech meneli wlazło do
piwnicy, robiącej za tani lokal.
– O!
Proszę! Kogo ja widzę?! Co, jednak nie wszystko jeszcze
przechlaliśta? Co tam mi przyniosłeś tym razem? Papiery od
mieszkania nie czasem? Dawaj, dawaj. Za tysiaka chętnie wezmę ten
kurwidołek.
– Co
innego mam.
– Co
niby?
Roman
K położył na pilśniowym blacie złoty pierścionek.
Człowiek-pijawka-pająk wziął go do ręki i dokładnie obejrzał
tylko jednym okiem, okiem cyklopa.
– No,
no. Yhmh. W porządku. Biorę.
– Ile?
– Dwieście
pięćdziesiąt.
– Mało.
Więcej daj.
– Nie
dam.
– Dasz.
Trzysta pięćdziesiąt dasz.
– Nie
ma mowy.
– No
to chuj. Oddawaj fant. Gdzie indziej dostanę za niego więcej.
Menel
spróbował sięgnąć po swoją, jeszcze, własność, ale
człowiek-pijawka-pająk cofnął się na bezpieczną odległość i
przedstawił swoją ostateczną ofertę.
– Trzysta
i ani grosza więcej!
– Mało
kurwa!
– Możesz
zaraz nic nie dostać. Zawołać mojego psa?
Swoim
psem zwykł nazywać bardzo głupiego, ale wielkiego i silnego jak
olbrzym, gościa o imieniu Sambor. Sambor właściwie zachowywał się
dokładnie jak taki pies. Reagował na każdą komendę i wykonywał
polecenia bez szemrania, jak gdyby doskonale wiedział, że właśnie
do tego – a nie czegoś innego, może lepszego czy wyższego –
został powołany na ten świat; gość z tych na dobre pogodzonych
ze sobą i swoim marnym losem. Trzech facetów zdawało sobie sprawę,
że gdyby trzeba było, zjadłby spod siebie własne gówno. Taki był
skurwiel oddany i wierny. I zupełnie nie chcieli, żeby przychodził.
– Dobra,
kurwa, dawaj trzysta i się rozchodzimy.
Dał
mu trzysta i się rozeszli, znowu trafiając na ulicę.
– No
dobra, tylko co teraz? Jak zamówimy sobie panienkę?
– Trzeba
zadzwonić.
– Może
w lombardzie nam użyczy telefonu? Po znajomości.
– Po
znajomości?
– Tak.
Roman
K tylko popukał się w czoło.
– Mam
lepszy pomysł. Wracamy do mnie, do bloku. Tylko najpierw trzeba się
lepiej ubrać.
– Co?
– Mówię,
że musimy iść do lumpeksu. Bo popatrz na nas do chuja. Jak ty
chcesz się prezentować przed damą?
– Ale
że od razu do lumpeksu? Może w koszu coś znajdziemy.
– Nie
tam, kurwa w koszu. Idziemy na zakupy. Jak ludzie. Chociaż raz jak
ludzie.
No i
przeszli kilka przecznic i stanęli pod wielkim starym magazynem,
gdzie obecnie znajdował się sklep z tanią odzieżą używaną.
Jacek nie chadzał do takich miejsc. Paulus tym bardziej. Roman może
raz czy dwa. Nic jednak nigdy nie kupił.
Będąc
już w środku szperali wśród tych długich korowodach ubrań,
których specyficzny odór wypełniał halę magazynu po sufit, ale i
tak był dużo lepszy niż ten, jakim oni wonili. Stare baby w
płaszczykach i kurtkach z kożuchem przebierały w ciuchach z
niezwykłą wprawą, prawie jak zautomatyzowane roboty, co chwila
wyłapując co lepsze kąski. Trzech meneli strasznie się spociło,
zanim znaleźli coś wartego wydania niedużej sumy. Każdy zakupił
marynarkę i spodnie od garniaka. Roman K wziął sobie nawet krawat.
Chciał się wyróżniać. Chciał wyglądać na kogoś z klasą.
– Po
co ci ten krawat, jak ty nawet koszuli nie masz.
– Założę
sobie na szyję.
– Do
kurwa tego swetra?
– Tak.
Jacek
Ptak tylko machnął ręką na eleganckie zapędy swojego towarzysza
niedoli.
– Jak
chcesz.
Potem,
już pod blokiem, policzyli, że zostało im sto siedemdziesiąt
złotych.
– Trzeba
by jakie wino jeszcze kupić, co nie? – zaproponował
Roman.
– Co
ty taki, kurwa, rozrzutny jesteś?! Nie starczy nam na kurwę, jak
będziemy tak szastać na lewo i prawo, prawo i lewo, cholera!
– A
czym chcesz, chuju złoty, uraczyć drogą damę, naszego wyjątkowego
gościa, co?! Zresztą to moje pieniądze.
– Masz
rację. Masz rację.
– No.
To przeproś mnie teraz.
– Co?
Za co?
– Za
gówno. Powiedziałem, że masz mnie przeprosić do kurwy nędzy!
– Przepraszam.
– Przepraszam – powtórzył
również Paulus.
– A
ty, za co mnie przepraszasz, co?
– He?
– Pytam
za co mnie przepraszasz Paulus.
– No
przepraszam.
Roman
K obcinał go przez chwilę uważnie, ale dał spokój. Przecież to
tylko stary, głupi i poczciwy Paulus.
– Dobra.
Nie ważne. Kupmy to wino i wracamy do matki, znaczy się do mnie
wracamy. Wracamy do mnie.
Kupili
dwie butelki najtańszego czerwonego wina i wrócili do bloku, na
klatkę schodową, odpicowani jak na pierwszą komunię w tych swoich
nowych-starych garniakach. Wystarczyło teraz tylko zamówić
panienkę. Tylko i aż. Długo o tym prawili. W końcu wpadli na
pomysł, że zapukają do jedynego sąsiada jako tako przychylnego
Romanowi.
Stanęli
pod numerem sześćdziesiątym szóstym i zadzwonili. Po chwili
nacisnęli na dzwonek jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu w drzwiach
otworzył przekwitły, niski i gruby facet. Miał okrągłą dużą
głowę, ale wąską i małą twarz. Oczka miał również bardzo
małe i dziwnie chytre. Lustrował ich od jednego do drugiego.
– Dzień
dobry panie Rosiński.
– Dobry.
– To
ja, Roman. Nie poznaje mnie pan?
Facet
zatrzymał swoje świńskie oczka na nim i popatrzył tak kilka
sekund.
– Nie.
– To
ja Roman. Syn Janiny.
– Janiny?
– Dwa
mieszkania dalej.
– Aha.
No tak, tak. I co?
– Chciałbym
skorzystać z pańskiego telefonu.
– Po
co?
– Muszę
gdzieś zadzwonić.
– Gdzie?
– Do
kolegi.
– Kolegi?
– Ma
urodziny.
– No.
A nie możesz zadzwonić od siebie?
– Nie.
– Bo?
– Nie
mamy telefonu.
– Nie
macie telefonu?
– Wyłączyli
nam.
– Szkoda.
– To
jak? Będę mógł z niego skorzystać?
– Nie.
– Dlaczego?
– A
dlaczego tak, co? Dlaczego? Wpadasz tu do mnie, kimkolwiek jesteś, z
tą swoją bandą pajaców i chcesz, żebym użyczył ci mój
prywatny telefon, w moim prywatnym mieszkaniu, w prywatnym salonie?!
Nie, nie i jeszcze raz nie! Wynocha! Won! Nie ma cię! Nie ma was!
– Ale
panie Rosiński!
– No
co?!
– Proszę!
– Wypieprzać
mi, bo zadzwonię po policję!
– Chwila!
Niech pan poczeka z tą policją!
– Co
znowu?!
Roman
K wyciągnął z siatki jedną butelkę wina, starając się tak ją
wyjąć, żeby nie uderzyć w drugą. Jedną musieli sobie przecież
zostawić! No musieli mieć chociaż jedną!
– Dam
panu butelkę wina, co pan na to?
– Co
to za wino?
Stary
facet sięgnął po szkło i obejrzał je dokładnie. Obrócił ją
nawet i zaczął czytać etykietę.
– Kurwa!
– Coś
nie tak?
– Nic
nie widzę cholera w tym świetle. To jak jest? Dobre to wino czy
nie?
– Bardzo
dobre.
Rosiński
pokiwał nieznacznie głową i wsadził butelkę pod pachę.
– Możesz
wejść i zadzwonić. Ale tylko ty. Ci dwaj mają tutaj zostać.
Jasne?
– Oczywiście.
– I
nie gadaj za długo. Pięć minut. Będę stał z zegarkiem w ręce.
– W
porządku.
– No
to chodź.
Wszedł
za starym do środka, a ten zatrzymał go od razu w korytarzu.
– Buty!
Roman
K ściągnął posłusznie buty i w śmierdzących, dziurawych
skarpetach pokornie udał się za gospodarzem do salonu. Wysłużony,
brązowy telefon stacjonarny wisiał przytwierdzony do ściany. Menel
podniósł słuchawkę do ucha. Był sygnał.
– Dzwoń.
Będę siedział i odmierzał czas. Nie żartuję – oznajmił
i usiadł w fotelu, przez cały czas oglądając butelkę, którą
otrzymał.
Roman
K wyszperał z kieszeni spodni wizytówkę agencji i wybrał numer.
Długo czekał na połączenie. Stary cały czas zajęty był winem.
Gadał coś do siebie. Chyba czytał.
– Halo? – odezwał
się zdezelowany kobiecy głos nieposiadający wieku. Mogła być to
zarówna stara baba, jak i dziesięciolatka. Mógł być też młody
chłopak. Tak przynajmniej pomyślał Roman.
– Dzień
dobry i wszystkiego dobrego! – Facet odwrócił się i
spojrzał na Rosińskiego. Ten spojrzał na niego. – Wszystkiego
dobrego stary druhu!
– Halo?! – odezwała
się zaskoczona kobieta. To była jednak kobieta. Na bank kobieta.
– Życzę
panienki! Panienki życzę!
– Co?
Nie słyszę! Panienki, tak?
– Tak!
Właśnie tak!
– Prostytutkę
chce pan zamówić?
– Tak,
tak! O to, to!
– Jaką?
– Taką
ładną, nie byle jaką, wiesz? Ładnej takiej kobiety życzę!
Sąsiad
tylko pokiwał głową z dezaprobatą i zaczął czytać dalej.
– No
dobrze, słyszałam. Dziwnie pan mówi jakoś. Za godzinę ile?
– Słucham?
– Ile
ma kosztować prostytutka?! – rzuciła głośniej do
słuchawki. Ta rozmowa ją wyraźnie zaczynała denerwować.
– Sto
pięćdziesiąt lat.
Pan
tego mieszkania burknął.
– Co?
Ile?! Głośniej proszę!
– Sto
pięćdziesiąt!
– Aha.
W porządku – odparła ta pod drugiej stronie i mówiąc
do siebie powtórzyła – ...pięćdziesiąt.
Stary
oderwał się od butelki i zerknął na Romana dziwnym wzrokiem.
Potem wstał i powędrował do meblościanki modnej w tych innych,
dawnych, komunistycznych czasach. Otworzył jedne ze szklanych
drzwiczek.
– Tak,
tak. No pewnie. To super – powiedział dla
niepoznaki facet przy telefonie.
– Co? – usłyszał
w słuchawce.
– Tak.
Wszystko w porządku.
Facet
schował wino i postanowił podejść bliżej. Oparł się o ścianę
i złożył ręce na piersi. Słuchał i czekał.
– Dokąd
ma przyjechać?
– No
jak to gdzie?! Wolności dwanaście przez sześćdziesiąt cztery.
– Okej.
Na którą?
Roman
K spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Było kilka minut po
piątej.
– O
szóstej myślę.
– Dobrze.
Imię i nazwisko jeszcze poproszę.
– No
jak to kto?! Haha! Roman. No Roman!
– A
nazwisko?
– Na
K! Haha!
– Jak?
– Na
K-A!
– K-A
co?
– Po
prostu K.
– Proszę
podać nazwisko inaczej za chwilę się rozłączę.
– No
Kamiński cholera!
– Kamiński.
W porządku. Wszystko już mam i wiem. Do widzenia panu i zapraszamy
ponownie.
To
nie było jego prawdziwe nazwisko, ale prawdziwego nie mógł
przecież podać. Zapomniał zresztą jak ono szło. A ponadto zbyt
duże ryzyko. Gliny, te sprawy. Stary nie miał zegarka na ręce, ale
mimo to klepał palcem w miejsce, gdzie mógłby on być.
– No
to trzymaj się, wszystkiego dobrego jeszcze raz! Haha! Tak, tak! Do
zobaczenia! Narazie!
Menel
odłożył słuchawkę. Było po wszystkim. Udało się.
– To
musi być naprawdę dobry kolega skoro nawet nie wiedział kto
dzwoni – podsumował. Lustrował naszego menela i robił
to bardzo groźnie, z powagą.
– Co
też pan?
– Nie
wiem co tu wyrabiacie i gówno mnie to obchodzi, ale nie chcę mieć
z tym nic wspólnego! Wypad z mojego mieszkania! I to już! JUŻ!
– W
porządku szefie. Bez nerwów. Już wychodzę.
– RAZ!
Roman
K wyszedł z mieszkania jak ten podły pies z podkulonym ogonem.
– I
TO WINO JEST NIC NIEWARTE!
Zatrzasnął
za nim drzwi i na klatce rozniósł się głośny huk. Dwóch
czekających meneli aż podskoczyło z przestrachu. Odezwał się
Jacek Ptak.
– Udało
się?
– A
wyglądam na takiego, co mu się nie udało?! Pewnie, że tak!
– No
to elegancko kurna jego mać! Elegancko! Panowie kurna! KURNA!
– Co
ty się tak podniecasz?
– Cipki
nigdy nie widział – wtrącił Paulus.
– Ta.
Nie widziałem. Pierdolisz teraz Paulus.
– No – skwitował
i zajął się czymś innym. Zaczął grzebać w kieszeniach. Po
prostu. Nie. Niczego nie wygrzebał.
– To
co teraz? Na którą zamówiłeś naszą panienkę?
– Na
szóstą.
– Elegancko,
elegancko kurna. Idziemy na mieszkanie, tak?
– Idziemy.
Wrócili
pod numer sześćdziesiąty czwarty i spoczęli swoimi brudnymi
zadkami na wcale nie lepszej kanapie. Czekali i towarzyszył im ten
dziwny niepokój, który czuli już wcześniej, mimo to siedzieli
cicho w oczekiwaniu – trzymała ich tutaj tylko wizja współżycia
z kobietą. W końcu ktoś zapukał do drzwi.
Wszyscy
trzej zerwali się do nich, ale to Roman K je otworzył – był w
końcu gospodarzem. Złapał za klamkę i pociągnął. Za nimi stała
ona. Ich kobieta.
Kobieta
wyglądała dziwacznie i nie chodzi o to, że była brzydka czy coś,
nie, nie. Miała piękną i niespotykaną twarz. Łagodne, ciepłe
oczy o kolorze złotego piwa. Usta pełne i kształtne. Włosy
również robiły niesamowity efekt. Była urodziwa bez dwóch zdań.
Tylko reszta jej ciała zupełnie nie pasowała do tej wyjątkowej
głowy. Jej nogi, ręce, brzuch, piersi, plecy wszystko składało
się na pokraczną figurę. Miejscami za gruba, miejscami za chuda,
tu krzywa, tam za prosta. Postura pokraki i połamańca. Mimo
biustonosza wyraźnie było widać, że jeden cycek jest większy niż
drugi. Tyłek miała kościsty. Za to uda potężne. Ale ta twarz...
Twarz wybaczała wiele, mimo że to naprawdę wyglądało, jakby ktoś
wkleił ją w jakimś programie do obróbki zdjęć.
– No
cześć – odezwał się Paulus, przerywając niezręczną
ciszę.
Kobieta
tylko minęła ich bez słowa i usiadła na kanapie. Spoglądali na
nią zachłannie, starając się nie zwracać uwagi na nic poza
twarzą.
– Czy
napije się pani wina? – spytał Jacek Ptak, gotowy
spełnić każde jej życzenie.
Kiwnęła
głową na tak. Facet wyskoczył do kuchni, przyniósł szklankę i
nalał wina.
– Nie
ma kieliszków, przepraszam.
Kobieta
wypiła duszkiem całą szklankę. Nalał jej drugą. Wypiła połowę
i dopiero teraz się odezwała. Głos też był wyjątkowo wdzięczny.
Brzmiała jak nastoletnia dziewica, którą mogła być wieki, wieki
temu.
– Który
z panów jest tym szczęściarzem? – spytała, taksując
ich po kolei. Zatrzymała się na Romanie, który nie wiedząc czemu
się zaczerwienił.
– No...
– My
wszyscy! – wypalił Jacek Ptak.
Roześmiała
się.
– Pytam
poważnie. Który?
– Na
serio wszyscy. Po kolei. Chyba że nie przeszkadza ci na raz. Nam nie
przeszkadza. Racja?
Pozostała
dwójka ochoczo pokiwała głowami. Kobieta dopiła resztkę wina i
postawiła szklankę z hukiem na stoliczek.
– Nie
ma mowy. Jeden. Dogadajcie się który, bo mi wszystko jedno,
naprawdę. Tylko się sprężajcie. Przypominam, że jestem tutaj
godzinę, a wam zostało czterdzieści minut.
Faceci
popatrzeli po sobie. Nikt nie wiedział co teraz. Jasne było to, że
każdy z nich chciał i miał potrzebę. Zaczęli się kłócić.
Roman wyskoczył z tym, że to jego mieszkanie i mają wypieprzać.
Jacek Ptak zarzekał się na swój pomysł. A Paulus tylko w kółko
powtarzał, że mu się straszliwie chce. Nie było mowy o dogadaniu
się. Czas płynął, kobieta piła wino i uśmiechała się pod
nosem. Bawiła ją ta sytuacja, bawiła się nimi, bawiła władzą i
pozycją. Postanowiła zabawić się jeszcze bardziej.
– Cisza!
Trzech
meneli zamilkło.
– Wiem
co zrobimy. Weźmie mnie ten, który wyjdzie zwycięsko z bójki.
– Co?
– To
co słyszałeś. Rucha zwycięzca. Samiec alfa. Wódź plemienia. Jak
zwał tak zwał.
– Że
niby mamy się bić o ciebie?
– Tak.
Macie się o mnie bić. Ja w tym czasie sobie zapalę.
Wyciągnęła
z torebki paczkę fajek i wyjęła jednego cienkiego papierosa.
Włożyła go sobie do ust. Faceci patrzyli jak zahipnotyzowani na
to, jak jej wargi trzymają, ściskają, oplatają biały szlug i na
to, kiedy go zmysłowo podpalała. Zaciągnęła się i wypuściła
ostentacyjnie szary dym w ich kierunku. Upadła kobieta i trzech
meneli. Ona wiedziała i też oni wiedzieli, że mimo wszystko i tak
jest zwyczajnie od nich lepsza, w ogólnym rozrachunku po prostu
lepsza, wartościowsza jako człowiek. Uśmiechnęła się z
wyższością. A potem spytała pełna zdziwienia.
– Jesteście
nienormalni? Na co jeszcze czekacie?
I po
tym sygnale wystartowali jak dzicy. To była prawdziwa bijatyka,
która mogłaby spokojnie przejść do historii wszystkich potyczek
stoczonych wewnątrz menelskich kręgów. Niezwykłe widowisko.
Krwawe i brutalne. Walka na śmierć i życie. O bycie w lub nie
bycie w.
Pierwszy
ruszył Paulus z zadziwiająca jak na niego werwą. Jednym susem
doskoczył do Jacka i zacisnął dłonie na jego szyi, rycząc przy
tym jak wariat "zajebię cię, zajebię!". Faceci upadli na
podłogę i zaczęli się szamotać i turlać. Jacek Ptak okładał
apatycznie pięściami Paulusa, a ten cały czas trzymał gardło w
uścisku. Był na górze. Wygrywał.
Roman
K podszedł bliżej i zaczął tłuc gołymi łapami menela na
wierzchu, ale jego ciosy jakby po nim spływały. Spróbował go
odepchnąć. To też nie poskutkowało. Złapał go za marynarkę i
szarpnął z całych sił raz i drugi. Poszły tylko szwy – i
cholerne pieniądze w błoto. Na chwilę odpuścił, ale zaraz
znalazł coś użytecznego. Chwycił za taboret stojący w rogu i z
rozpędu zamachnął się. Pierdolnął nim z całych sił w Paulusa,
walnął w głowę, w jej tył, aż łupnęło. Menel osunął się
na podłogę. Jacek Ptak wyciągnął rękę.
– Dzięki
stary. Kurwa. Myślałem, że mnie udusi.
– Widziałem.
Mężczyzna
podał temu leżącemu dłoń i pomógł mu wstać. Potem zupełnie
niespodziewanie został uderzony w głowę. Zabolało. Roman
przewrócił się na podłogę i spadły na niego kolejne ciosy.
Kopniaki i pięści poszły w ruch. Skulił się i zaczął osłaniać
rękami.
– Rozjebie
cię chuju! Rozjebię! To ja będę dziś tym pieprzonym samcem! Ja!
Pierdol się Roman!
Łup,
łup, łup i jeb. Jeb, jeb, jeb i łup. Bez ustanku, bez przerwy. W
końcu leżący menel przestał w ogóle czuć cokolwiek. Zamknął
oczy i odpłynął ku krainie ciemności.
Obudził
go ryk. Otworzył oczy i zobaczył Jacka Ptaka z gołym ptakiem
walczącego z Paulusem. Paulus był w ubraniu.
– Wy
chuje! Ona jest moja, moja do kurwy nędzy!
W
dwóch rękach trzymał nogi od taboretu i okładał nimi Paulusa
zepchniętego do kąta. Drewniane pałki fruwały w powietrzu i
spadały z impetem na głowę, ręce i ramiona bezbronnego menela,
który po chwili przestał stawiać jakikolwiek opór. Teraz Jacek
Ptak trzaskał po głowie Paulusa. Raz za razem. Trzask łamanego
drewna. Trzask łamanych kości. I krew. Krew lała się strumieniem
z głowy tamtego faceta. I nagle atakujący przestał. Zatrzymał
się. Oddychał ciężko i głęboko. Potem otarł nerwowo ramieniem
swoją twarz, cały czas patrząc na skulonego Paulusa, na jego
zmasakrowaną twarz podobną teraz do niczego. Może jedynie do
kawałka porwanego mięsa.
– Paulus? – spytał
z przestrachem.
Facet
nie odpowiedział. Jasne było to, że nie żyje. Jacek zatłukł go
na śmierć.
I
wtedy w Romanie wezbrała jakaś dziwna siła. Podniósł się z
kolan i złapał za metalowy pręt, który leżał beztrosko na
podłodze – cholera wie po co tutaj leżał i dlaczego. Poczłapał
do mężczyzny stojącego tyłem. Tamten się odwrócił, ich wzrok
sparował. Morderca stał sparaliżowany, niezdolny do dalszej walki,
mówienia, czy nawet myślenia. Był już, właśnie już, teraz,
wyłącznie martwym ciałem.
– Zabiłeś
Paulusa, więc teraz ja zabiję ciebie. Dobranoc Jacek.
I
mocnym uderzeniem przywalił tuż nad prawym uchem. Jacek Ptak i jego
nagi ptak dziś, ani nigdy potem, już więcej nie zagruchali.
Potem
o sobie przypomniała ona.
– Łał.
Nie spodziewałam się tego. Kompletnie. Jestem w szoku. – Wstała
z kanapy i zaczęła iść w kierunku drzwi. – Popierdoleniec
z siebie niezły. Co za cyrk! Muszę to wszystko opowiedzieć mojemu
alfowi! Trzeba będzie zadzwonić na psy!
– Nie!
Roman
K rzucił się w jej kierunku i dopadł ją. Chwycił mocno w pasie i
zakrył dłonią usta. Wierzgała, ale nie miała z nim szans. On był
mordercą, silnym samcem, urodzonym zwycięzcą. A ona była tylko i
wyłącznie jego nagrodą.
– Myślisz,
że po tym wszystkim tak po prostu pozwolę ci wyjść?! O nie ty
pieprzona kurwo, nie, nie, nie! Przez ciebie zabiłem swoich jedynych
kumpli! Oni nie żyją! NIE ŻYJĄ! PRZEZ CIEBIE ONI NIE ŻYJĄ! Ty
nas podpuściłaś, podpuściłaś jak dzieci, zabawiłaś naszym
kosztem! Twoja cipka zrobiła nam wodę z mózgu, a potem ją
zwyczajnie zagotowała! Nie pozwolę ci wyjść, póki nie dostanę
tego, za co cholera zapłaciłem! Jesteś moja! Moja ty nędzna,
sprzedajna kurwo!
I
zaciągnął ją siłą do sypialni, do pokoju matki, tam gdzie bał
się wchodzić oo dłuższego czasu. Teraz miał to gdzieś. Liczyło
się tu i teraz, bo przyszłość nie miała żadnego znaczenia.
Pieprzona przyszłość nie oferowała mu zupełnie nic.
Rzucił
ją na łóżko i po chwili przygwoździł ciężko padając. Było
ciemno, przez okno wpadało tylko miejskie światło, więc widział
jedynie zarys jej ciała. Zaczął ją całować, zachłannie i
pożądliwie. Gryzł i pieścił jej szyję, jej uszy, jej usta i
twarz, tę piękną twarz, którą musiał sobie wyobrażać.
Wiedział, że tam była, musiała być cholera, musiała! W końcu
ściągnął spodnie, zerwał z niej majtki i brutalnie wszedł.
Zaczął się w niej ruszać. Było mu dobrze, było świetnie, bo
też było to dobre i świetne i cudowne, a także prawdziwe i
jedyne. Doskonale wiedział, że właśnie o to tylko chodzi. Nic
innego się tak naprawdę nie liczy.
I
nagle do pomieszczenia wpadło więcej światła. Całe tony światła.
Roman K musiał zamknąć oczy. Potem je otworzył. I umarł. Umarł,
bo nic więcej mu nie pozostało.
– Ja
pierdolę! Ja jebię!
– O
kurwa, kurwa, kurwa! Ja cię pieprzę! JA PIERDOLĘ!
Roman
K leżał na łożu swojej zmarłej matki, dokładnie na swojej
zmarłej matce, a właściwie w swojej zmarłej matce. Jej zgniła
twarz, jej trupie oczy i skisłe usta to wszystko było tuż przed
jego twarzą, jego oczami i ustami. Martwe i nieruchome ciało
bezwładnie poddawało się jego bluźnierstwu, jego profanacji
podczas trwania tego chorego rytuału. Z krzykiem ostatecznie
potępionego Roman K wywinął kozła w tył i uderzył się w głowę,
padając plackiem na śmierdzący dywan. Potem zwymiotował. Raz,
drugi i trzeci. Leżał, wsparł się na trzęsących ramionach i
rzygał dalej pod siebie. Wymiotował, starając się nie patrzeć na
nią, na jej wysuszone ciało i na dłoń bez jednego palca i starał
nie myśleć o tym, co przed chwilą zrobił. CO ON PRZED CHWILĄ
ZROBIŁ!
– Ja
pierdolę! Wywinęłam mu się po ciemaku, a on zaczął pieprzyć
tego trupa, sądząc, że to ja! Ja cię pierdolę! CO ZA JAZDA!
– Trzeba
zadzwonić na psy. Tych martwych dwóch i ten tutaj. Cholera. Musimy
wyciągnąć jeszcze z niego kasę, bo jebany wisi nam trzysta
pięćdziesiąt – Wysoki facet – najpewniej alfons –
podszedł bliżej, ale wycofał się i ostatecznie zrezygnował po
kolejnej fali wymiocin. – Dobra. Chuj z tym. Dzwonimy na
psy i zmywamy się stąd.
– CO
ZA JAZDA!
Roman
K rzygał aż do samego przyjazdu policji. W radiowozie też rzygał
i na przesłuchaniu również. Będąc już w areszcie, tuż nad
ranem w końcu przestał. Policjant z rannej zmiany znalazł go
martwego w kałuży własnych wymiocin.
A
później, kilka dni po tym całym zajściu, pochowali Romana K na
katolickim cmentarzu, tuż obok jego matki i razem z nią, a cały
pogrzeb odbył się wyjątkowo ładnego i ciepłego poranka.