niedziela, 31 października 2021

Dziś Halloween...

Dziś globalne święto Halloween i nie żeby u nas to ktoś mocno obchodził, ale jest coś przyjemnego - mimo strasznej otoczki - w tym święcie. Chodzi mi o to, że jest w tym radość, wspólne celebrowanie czegoś. Takie dni zbliżają, są czymś ciekawym, dla dzieciaków głównie. U nas takim odpowiednikiem może być Śmigus-Dyngus, ale ostatnio jakoś nie widzę, żeby hucznie to ktoś obchodził - może to pogoda, dawno nie było ciepłego kwietnia. Chodzi mi o to, że lepiej jest się uśmiechać niż smucić na ogół. A to święto takie jest. U nas takich brakuje.

Wrzuciłem dziś tekst, link tutaj:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/10/co-stao-sie-miedzy-pierwsza-dziewiec.html

A tutaj link do kanału na YouTube Krystiana Kiesia. O 20 będzie prowadzony live i jeżeli ktoś lubi się bać to może sobie posłuchać. Będzie właśnie to opowiadanie, które dziś wrzuciłem do czytania,

https://www.youtube.com/channel/UCUcWR3eoJkE3vaJ1dfiPNDQ/community?lb=UgkxBikwJpgYueAMkU57COmqXX-xsRzZK9jN



Co stało się między pierwszą dziewięć, a pierwszą dwadzieścia osiem

Patrol policji z Kalisza podjechał o godzinie 1:02 do miejscowości Poroże w związku ze zgłoszeniem pochodzącym od jednego z lokalnych rolników. Dzwoniący pod numer 997 mężczyzna oznajmił, że w lesie niecały kilometr od jego domostwa zauważył dziwne, jasne światło, które emanowało swoją łuną od dobrych kilku minut. Zgłaszający zaprzeczył jakoby był to pożar oraz poprosił o jak najszybszy podjazd policyjnego patrolu, który miałby sprawdzić czy nie dochodzi tam do ewentualnego procederu kradzieży drewna. Dyżurny zgłoszenie przyjął i oznajmił, że wyśle patrol policji. Służbę w okolicy pełnił wtedy młodszy aspirant Krzysztof Kowalski oraz starszy sierżant Jacek Kaczmarek. Dwóch policjantów zaczęło od podjazdu pod adres dzwoniącego, by ten wskazał dokładne miejsce rzekomego przestępstwa, gdyż światło mające pochodzić z lasu zniknęło. Starszy mężczyzna wsiadł do policyjnego radiowozu i pokazał gdzie widział niezidentyfikowane światło. Radiowóz podjechał w kierunku pobliskiego lasu i z relacji świadka wynika, że owe światło zapaliło się na nowo, kiedy zbliżyli się na odległość około stu metrów. Policjanci zatrzymali radiowóz, po czym nie gasząc go, starszy sierżant Kaczmarek wyszedł w kierunku światła, pozostając w łączności ze swoim przełożonym. Zegar pokazywał godzinę 1:09, kiedy policjant zniknął w lesie. Od tamtego momentu nie było z nim kontaktu zwrotnego, mimo że aspirant Kowalski wywoływał go kilkakrotnie przez krótkofalówkę nasobną. Po dziesięciu minutach młodszy aspirant Kowalski zgłosił sytuację do dyżurnego w dyspozytorni, po czym zostawił świadka w radiowozie i samemu udał się w kierunku niezidentyfikowanego światła. Po nim ślad również zaginął. Mieszkaniec Poroża, identyfikujący się jako Józef B. – obecnie zatrzymany na 48 godzin – pozostał w radiowozie przez kolejnych kilka minut. Następnie wysiadł z auta i biegiem udał się do swojego domu, by stamtąd ponownie zadzwonić pod 997. Była pierwsza 1:28. Zgłoszenie, tak jak za pierwszym razem, odebrał starszy aspirant Hofman. Kolejny patrol policji pojawił się na miejscu dopiero o godzinie 1:57. Dwóch funkcjonariuszy znalazło porzucony na środku polnej drogi radiowóz, po czym przystąpiło do poszukiwań młodszego aspiranta Kowalskiego oraz starszego sierżanta Kaczmarka. Wstępne poszukiwania zaginionych policjantów zakończyły się fiaskiem, ale ponowiono je po pół godzinie wraz z grupą Ochotniczej Straży Pożarnej oraz wysłanych dodatkowo dwóch patroli policji. Następnego dnia do akcji poszukiwawczej włączyły się oddziały Wojska Polskiego, a także ochotnicy z rodzin zaginionych. Po dwóch dniach Józef B. został wypuszczony z aresztu i nie postawiono mu zarzutów w sprawie. Od zaginięcia policjantów minęły dwa dni. Poszukiwania wciąż trwają.

***

Dziennikarz miejscowej gazety zainteresował się szczególnie sprawą zaginięcia policjantów i robiąc wywiad środowiskowy wśród mieszkańców Poroża i okolicznych wsi, zebrał wystarczająco dużo informacji, aby napisać własny dziesięciostronnicowy artykuł. Zawarł w nim wydarzenia felernej nocy z perspektywy ludzi, mających coś do powiedzenia na ten temat. Kilka osób z sąsiednich domostw, którzy mieli widok na owe miejsce zaginięcia policjantów, zgodnie przyznało, że również dostrzegli oni dziwne światło, które – według wielu – biło jasno z lasu niczym lampa, tak, że noc zamieniła się niemal w dzień.

– W pierwszej chwili myślałam, że co się pali – powiedziała jedna ze starszych mieszkanek Poroża, która tamtej nocy nie mogła zmrużyć oka. – Ale potem stary podszedł bliżej i powiedzioł, że to się światła jakieś palą i wrócił. Potem jeszcze to się świeciło jakiś czas i w końcu znikło. Całą noc prawie nie mogłam spać i nie wiem dlaczego. Może przez to światło, nie wiem.

Inny mieszkaniec Poroża podejrzewa po prostu złodziei drewna, ale nie potrafi wytłumaczyć co stało się z samymi policjantami.

– Może jeden i drugi dostał w łeb i zakopali, skurwysyny. Kto to wie? – skomentował Pan Stanisław, rencista i rolnik, posiadacz kilkunastu hektarów ziemi w okolicy.

Chodzą również głosy jakoby Józef B. miał bezpośredni związek z zaginięciem policjantów, ale nikt oficjalnie nie rzuca oskarżeń. Wszyscy sąsiedzi zgodnie jednak stwierdzają, że mężczyzna ten od dawna ma problem z alkoholem, a po śmierci żony – od tego czasu mieszka całkiem sam – unika kontaktu z ludźmi. W policyjnych aktach można też znaleźć dwie notatki służbowe dotyczące Józefa B., a bliżej jego rzekomego znęcania się nad zwierzętami domowymi. Nic mu jednak nigdy nie udowodniono. Zachodzi proste pytanie czy ten człowiek był zdolny do jakiejkolwiek zbrodni? Tego nikt jasno określić nie potrafi lub nie chce.

Ciekawym jest również to, że młody uczeń liceum mieszkający we wsi oddalonej zaledwie o cztery kilometry – wolał pozostać anonimowy – zajmujący się hobbystycznie oglądaniem nocnego nieba przez lunetę, zauważył osobliwe światła nad okolicznymi lasami. To zjawisko wydało mu się niezwykle dziwne i tajemnicze, tym bardziej, że owe światła jak to określił “wisiały bez ruchu” przez kilka minut tuż nad linią lasu. Potem po prostu zgasły, wyparowały. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział.

Sam dziennikarz ma wiele hipotez dotyczących tego, co stało się z funkcjonariuszami Komendy Miejskiej Policji w Kaliszu. Żadna z nich jednak nie okazała się prawdziwa.

***

Fragment z policyjnego systemu łączności, nagranie pochodzące z kaliskiego sztabu:

16 lipca 2021 roku, godzina 1:11. Rozmowa na paśmie wewnętrznym pomiędzy młodszym aspirantem Krzysztofem Kowalskim, a starszym sierżantem Jackiem Kaczmarkiem.

– Słuchać mnie Krzychu?

– Słychać dobrze.

– No to idę.

– Idź, idź. Daj znać kiedy coś zobaczysz.

Na wspólnej częstotliwości trwa cisza około jednej minuty.

Następnie z krótkofalówki starszego sierżanta Kaczmarka odzywa się pierwszy szum. Trwa niecałe dwie sekundy. Dokładnie minutę później znowu słychać szum, tym razem dłuższy, trwający dokładnie dziewięć sekund.

– Wszystko okej Jacek?

Brak odpowiedzi. Cisza.

Ostatnie połączenie z krótkofalówki starszego sierżanta Kaczmarka zostaje wykonane o godzinie 1:15, po nim nie ma już od niego żadnego kontaktu. Pada tylko jedno pojedyncze słowo pomiędzy kilkunastosekundowym morzem szumu:

– Światło…

***

Kamil pedałował ile sił w nogach, wracając rowerem przez krętą leśną ścieżkę. Był u swojej dziewczyny i dziś po raz pierwszy posunęli się dalej. Zanim wyjechał z domu obiecał swojej matce, że wróci przed północą. Zegar w jego smartfonie pokazywał za dwie pierwszą. Słaby snop elektrycznego światła z latarki doczepionej do ramy roweru odkrywał niewiele przestrzeni przed nim, chociaż to nie miało znaczenia - wracał tędy nie raz i dobrze znał drogę. Chłód nocy szczypał go po odsłoniętych łydkach i ramionach, ale prawie w ogóle tego nie czuł. Głowę miał w chmurach, myślami wciąż był przy swojej Emilii. W pewnej chwili jednak nocne niebo zrobiło się jaśniejsze i sekundę później jego uwagę przykuło dziwne światło, które rozpostarło się nad wysoko nad jego głową. Las zrobił się zupełnie widoczny, noc w jednej chwili ustąpiła dniu. Kamil zatrzymał się, zszedł z rowera. Błysnęło i trwało to moment, nieznane światło zniknęło tak szybko jak się pojawiło. Nie miał pojęcia co mogło to być i nie zastanawiał się nad tym. Pojechał dalej. Kiedy z piaszczystej drogi, skierował się na asfalt, nadjeżdżające auto, okazało się być radiowozem. Kamil nie miał na sobie odblaskowej kamizelki i na moment serce podskoczyło mu do gardła. Policja minęła go jednak obojętnie i skręciła na drogę prowadzącą do domostwa stojącego w samym szczerym polu. Jechali do Pana Józefa, pomyślał Kamil. Pewnie znowu się upił i ktoś zgłosił go na policje. Kiedy ruszył już asfaltem i ujechał kilka dobrych metrów z oddali ujrzał dziwne światło w środku lasu. Od razu pomyślał o tamtym, które minęło go wcześniej. Zobaczył też później, że radiowóz jedzie w kierunku tych świateł z włączonym sygnalizatorem, tym migającym na niebiesko. Chłopak odwrócił głowę i pojechał przed siebie, do domu. W nocy, już w łóżku, śniło mu się to dziwne światło, śniło mu się, że rażące słońce zagląda do jego okna. Kiedy się obudził w pokoju było ciemno. Nie zasnął już jednak do samego rana.

***

    W ogólnopolskich mediach wrze. Postęp w sprawie dwójki zaginionych funkcjonariuszy. Czwartego dnia poszukiwań, tuż nad ranem, znaleziono pod jednym z drzew poukładane w kostkę mundury dwóch policjantów pełniących służbę owej nocy 16 lipca. Ich ubrania, wraz z osobistymi dokumentami, znaleziono sto metrów od porzuconego radiowozu. Odpowiednie służby zajęły się całą sprawą, zabezpieczając znalezisko jako materiał dowodowy. Hipotez jest wiele, ale wybija się jedna, główna: pełniący wtedy służbę funkcjonariusze musieli wpaść na grupę kłusowników. Los policjantów nadal nie jest znany, ale przewiduje się najgorsze. Odnalezione rzeczy zaginionych wysłano już do laboratorium w Poznaniu, gdzie przejdą szczegółowe badanie. Jest duża szansa, że pomogą one wprowadzić sprawę na właściwie tory i rozwiązać zagadkę zaginionych policjantów. Tajemnicą pozostaje dlaczego na ślad ten natrafiono dopiero po tak długim czasie.

***

Minęły cztery miesiące, sprawa przycichła, umarła śmiercią naturalną. Dwóch policjantów zostało honorowo pochowanych jako ci, którzy zginęli za ojczyznę na służbie. Mnożą się teorie, napisano i wydano nawet reportaż o całej tej sprawie pod tytułem: Co stało się między pierwszą dziewięć, a pierwszą dwadzieścia osiem? Wspomnienia Kamila też się tam znalazły. Chłopak opisał wszystko, wszystko dokładnie jak pamiętał. Nie wspomniał jednak o tym, że od tamtego czasu, noc w noc, śni mu się to jasne, dziwne światło. Ten sen wciąż jest taki sam, powraca jak bumerang. Dysk niczym słońce za oknem, potężna jasność w pokoju, a potem tylko mrok. Noc za nocą, jest tylko światło, światło, światło...

sobota, 30 października 2021

Długo nic nie pisałem

Trochę się nie odzywałem, ale tydzień był pracowity i wolałem pisać, niż bez sensu ględzić na blogu. Mam trochę do roboty, dlatego też nie wrzucam nowego tekstu. Dostałem zlecenie na kilka płatnych tekstów, nic wielkiego, ale zawsze coś grosza wpadnie i to miłe. No i poza tym nic nowego, stara bieda. Czekam na publikacje i się doczekać nie mogę, ale jak coś będzie to dam znać. Nowy tekst poleciał do wydawnictw i zobaczymy.

Jutro na jednym z kanałów na Youtube będzie live leciał, a na nim jeden mój tekst krótki. Wszystko się będzie kręcić wokół Halloween, także jak ktoś lubi się bać to spoko. Pewnie jutro zapodam linka.

A tutaj daję do jednego z opowiadań na blogu:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/09/scena-pierwsza-ujecie-pierwsze-akcja

Dobra, lecę dalej robić swoje.



środa, 27 października 2021

Dobra, wrzucę pierwszy rozdział

Wrzucę pierwszy, krótki rozdział powieści, którą zacząłem niedawno pisać. W sumie możecie komentować co o tym sądzicie, będzie miło. Dzielę się tym z wami i jestem nagi i bezbronny, niczym bohater epopei czy jakiejś biblijnej przypowieści. Plan na całą powieść jest taki, że będzie ona czymś na kształt Lolity, odwróconej Lolity, bo narrator będzie tym młodszym w tej relacji, ale oczywiście nie aż tak młodym. 

Ogólnie powieść ta to będzie zapis ze związku czy też romansu Marcela Poniatowskiego ze starszą od siebie o dwadzieścia lat kobietą. On jest początkującym pisarzem, ona mecenasem sztuki. Nie mam ułożonego konspektu tej powieści i mieć nie będę. Historia będzie opowiadała się sama, zarys po prostu mam w głowie, a to co będzie się działo, wypływać ma strona po stronie. W każdym razie wrzucam niżej link do pierwszego rozdziału. Tytuł roboczy powieści do Skowyt kundli, ale pewnie to się jeszcze zmieni. A może nie. Się zobaczy.

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/10/skowyt-kundli-rozdzia-i.html

Oczywiście to co jest teraz, może ulec dużym zmianom. Pierwszy rozdział to tylko pierwszy rozdział, nic wielkiego. Zaczyna się nim, ale potem wraca i zmienia względem zakończenia. Tak to wyglądało kiedy pisałem swoją pierwszą książkę.

Skowyt kundli - Rozdział I

Otwieram oczy i już wiem, że nie ma opcji, abym zasnął, bo do głowy, przez jedno i drugie ucho, dobija się jakiś nieproszony gość. Ten gość dobija się też do mojego pokoju. Ktoś, albo coś stuka w drzwi z upartością pięciolatka. Po chwili łapię się na tym, że to nie stukot. To skrobanie. I wcale nie jest takie głośne. Wzdycham ciężko jak człowiek stary i znudzony życiem. Sięgam po telefon i patrzę w niego, ignorując tajfun powiadomień ze świata, który nic mnie nie obchodzi. Jest krótko po szóstej do cholery. Co niby takiego już zdążyło się wydarzyć, że muszę o tym wiedzieć?

Odrzucam na bok cienką kołdrę, wstaję i drapiąc się pod pępkiem, idę do drzwi. Na cichy dźwięk moich kroków coś za nimi przestaje hałasować. Wyczuwam to napięcie w powietrzu, niecierpliwe wyczekiwanie. Otwieram powoli. Za nimi witają mnie wielkie, smutne i czarne oczy jak tafla głębokiego jeziora. Ufne oczy zwierzęcia.

– Jam nie jest Pan twój – mówię do niej, a ona porusza się nagle, jakby kopnięta prądem, doładowana elektryczną energią.

Daję jej dłoń, a ona liże ją swoim mokrym jak podłogowy mop językiem. Jest w tym coś przyjemnego, pierwotna więź między psem a człowiekiem.

– Gdzie ten twój Pan Trin, co? Gdzie ten twój Pan?

Trinity, suka czarnego labradora, zaczyna piszczeć i merdać ogonem niczym śmigło helikoptera. A ja już wiem, gdzie jest jej Pan. Słyszę to doskonale, skrzypienie łóżka w sąsiednim pokoju. Więc to nie pies zbudził mnie nad ranem.

– Poczekaj mała – mówię do psa. – Tylko się odleję.

Wchodzę do łazienki i zapalam światło. "Więcej światła" powiedział ponoć Goethe, kiedy umierał. Z tym tylko, że jemu chodziło pewnie o coś zupełnie innego. Nieważne. Ważne jest teraz to, że na samym środku, na zimno-białych płytkach leżą damskie majtki. Różowe, koronkowe majtki zdecydowanie nie należące do któregoś z nas. Niezłą sobie Adam panienkę ogarnął, myślę i zostawiam te majty tak jak są, bo to obiekt czy teren równie skażony, co zakazany. Odlewam się, myję zęby z dokładnością harcerza i opłukuję moją spuchniętą po nocy twarz lodowatą wodą. Wyłażę w końcu z łazienki, a Trin czeka już na mnie grzecznie pod drzwiami. Głaszczę ją za uchem. Dobra dziewczynka. A niedobra dziewczynka natomiast rozkręca się i stęka całkiem głośno za ścianą. Biorę smycz i wychodzimy. Na pierwszym piętrze, pod jednymi, tymi samymi drzwiami, znów wali jak z miejskiego szaletu. Podobno mieszka tam wiekowa, schorowana kobieta, chodząca o kulach. Prawdopodobnie nie ma nikogo. Pierdolę. Starość jest najgłupszym z żartów Boga.

Kochane osiedle Retkina jeszcze na dobre się nie obudziło. Powietrze jest ospałe i mętne, jakby utkwiło pomiędzy klatką z betonowej szarości, nie mogąc znaleźć drogi ucieczki. Trinity rwie się do małego skrawka porośniętego wysokim trawskiem i chwastami. Robi swoje, kiedy ja oglądam na czarnym asfaltowym skrawku kolorowe obrazki podobne do tych z paleolitu. Są też klasy, ale ja nigdy nie grałem w klasy, może dlatego, że to gra dla dziewczyn, albo może dlatego, że większą część dzieciństwa przegrałem na kompie. Każdy ma własne wspomnienia, ani gorsze, ani lepsze. Trin wraca do mnie z uśmiechniętą mordą, chociaż wiem, że to nie radość. Myślę, o tym co wyprawia Adam ze swoją randką i postanawiam wziąć ją na spacer. Idziemy więc zdezelowanym jak po jakiejś wojnie chodnikiem, mijając kilkupiętrowe komunistyczne bloki przypudrowane delikatnie nowym tynkiem i odmalowane na jedną, nudną modłę. I tak już kilku samozwańczych cwaniaków zdążyło zaznaczyć na czarno, że rządzi tu ŁKS. Czasami rządził też Widzew. No i obie drużyny były często kurwami, albo chujami. Kroczymy leniwie przed siebie po starych chodnikowych płytach, a ludzie zaczynają powoli wyłazić ze swoich klitek, zmierzając do nie za drogich aut. Spoglądam w górę na dwunasto-piętrowca i przeraża mnie ilość małych, ściśniętych okienek. Chów klatkowy dla homo sapiens, a może dla homo sovieticus. Kto teraz o tym pamięta i jakie ma to cholera znaczenie.

Robię dwa kółka wokół osiedla i postanawiam, że już starczy tego łażenia. Wracam do naszego bloku z nadzieją, że mój znajomy Don Juan skończył już to, co zaczął. Jest poniedziałek, muszę iść do pracy jak każdy porządny obywatel, na szczęście dopiero na dziesiątą, ale nie uśmiecha mi się zmarnować tego chujowo rozpoczętego poranka. Wspinamy się z Trin po schodach na trzecie piętro, a ja zatykam nos, mijając śmierdzące niczym śmierć mieszkanie. Zanim wchodzę do siebie uderza mnie dziwna myśl, że może powinienem zapukać, zadzwonić, cokolwiek. Nie robię tego i po prostu wchodzę. Od progu na powitanie, wyrasta przede mną nieznajoma dziewczyna. Od razu spoglądam na jej długie, białe jak papier nogi i coś łechce mnie niespokojnie w brzuchu. Różowe majtki ma już na sobie, a w ustach szczoteczkę. Moją szczoteczkę.

– Możesz go zamknąć? – pyta mnie, pokazując palcem na Trinity.

– To jest ona – odpowiadam.

– Możesz? – ponagla pytanie piskliwym głosem, naciskając z siłą hydraulicznej prasy.

Otwieram drzwi do swojego pokoju i wpuszczam Trin do środka. Właściwie to powinienem otworzyć te Adamowe, ale mogę go zastać w nieciekawym stanie lub pozycji.

– Dzięki – mówi do mnie. – Nie lubię psów.

Ignoruję jej wyznanie z przyjemną obojętnością.

– Wiesz, że to moja szczoteczka, nie? – rzucam od niechcenia.

– Że co?

– Myjesz zęby moją szczoteczką.

Wyjmuje ją na sekundę i robi bardzo głupią minę. Jest nawet ładna, jej brązowe oczy sprawiają, że myślisz o drzemce nad jeziorem w ciepłym lecie. Ma słomiane, potargane włosy i rumianą twarz. Po chwili znów wkłada do ust moją szczoteczkę i oznajmia, że ściemniam.

– Mówię prawdę. Chyba ostatnio złapałem gdzieś opryszczkę, nie jestem pewien. Ale zobacz tutaj, widzisz? – oznajmiał bardzo poważnym tonem i zbliżam się, aby pokazać jej palcem miejsce, gdzie niby mam zimno.

Dziewczyna odwraca się i leci do łazienki, nie zamyka za sobą, więc widzę, że odkręca kran, nachyla się, potem bardzo długo płucze usta – tak zajadle i sumiennie że aż słyszę szuranie wody między jej zębami – i odkłada szczoteczkę do kubka. Mija mnie nie podnosząc oczu i znika w pokoju Adama. Biorę tę szczoteczkę i wywalam ją do kosza. Ja opryszczki nie mam. Ona – nie mam pojęcia. W każdym razie życzę jej jak najlepiej. Wracam do siebie i opadam na łóżko bezwładnie jak ścięte drzewo. Jest cicho, jest tak cicho, że mógłbym usłyszeć pracujące skrzydła muchy, gdyby jakaś latała. Potem to znika i słyszę dwa głosy. Męski i kobiecy. Rozmawiają o czymś, może nawet o mnie. Nie chcę słuchać, dlatego zrywam się i otwieram szeroko okno. Ulica ożywa nagle wszystkimi miejskimi dźwiękami – tłuczone w koszu szkło uderza irytująco w moje bębenki, a przebity w jakimś trupie tłumik ryczy boleśnie. Idzie się przyzwyczaić. Ponownie wracam do łóżka i zaczynam gapić się w sufit.

Opcji na przebrnięcie do dziesiątej mam niewiele. Większość może wzięłaby się za serial, albo coś takiego, ale mnie to od jakiegoś czasu nie ciągnie. Nie mam ochoty czytać, zresztą wszystko co ciekawe już dawno przełknąłem. Gry mnie nudzą, fejsbuki, instagramy i tik toki mam głęboko w dupie. Mógłbym pójść do Adama, pogadać, ale jest zajęty. Leżę więc bez sensu i celu. Trwa to jakiś czas.

– TY CHUJU JEDEN! – słyszę niespodziewanie zza ściany.

Podnoszę się do pozycji siedzącej. Trinity również unosi swój czarny łeb wraz z uszami. Jest równie zainteresowana co ja.

– TY GNOJU! – skrzeczy ponownie.

– ZOSTAW TEN PLAKAT!

– ROZPIERDOLĘ GO!

Coś wali głucho, Adam przeklina, a dziewczyna wyje jak wilczyca, aż przechodzą ciary. Trinity podnosi się i podbiega do moich drzwi. Zaczyna szczekać – strasznie, nerwowo, można się bać. Wstaję i wypuszczam ją. W tej samej chwili z sąsiedniego pokoju wyskakuje ta wciąż półnaga blondynka, a za nią Adam. Dziewczyna ma na sobie tylko za długą czarną koszulę do połowy ud. Poza tym na tyłku te różowe majtki, a odnotowuje to, kiedy schyla się po swoje buty.

– Uspokój się skarbie – oznajmia i stara się do niej zbliżyć.

– Weź spierdalaj. Posiedź sobie w tym swoim pokoju sam gnoju, jak tak ci dobrze!

Chłopak rzuca mi tylko przelotne spojrzenie i wiem, że są w nim przeprosiny. Za to, że muszę to wszystko oglądać. Nie pierwszy raz zresztą. Nic nie szkodzi.

– Chociaż ci podwózkę załatwię – mówi do niej głosem łagodnym jak baranek i próbuje ją dotknąć.

Odtrąca jego rękę niczym natrętnego robala z miną pełną pogardy, ale też żarliwej furii. Potem poprawia włosy i łapie za klamkę. Szarpie z determinacją, ale drzwi wciąż są zamknięte.

– OTWIERAJ MI TE PIERDOLONE DRZWI!

Trinity zaczyna na nią szczekać, ale uspokajam ją głaszcząc po głowie.

Adam otwiera górny zamek i patrzy na nią z politowaniem. Dziewczyna z obojętną twarzą manekina wychodzi na korytarz.

– No dobra skarbie, ale hej – rzuca w jej stronę, a ona odwraca się. W jej oczach widzę wątły płomyk nadziei. – Koszulę to mogłabyś mi jednak zostawić.

Dziewczyna obrzuca go mięchem i odchodzi w stronę windy. Po korytarzu niesie się melodia wściekłego kroku kobiety w szpilkach. Adam zamyka w końcu drzwi. Odwraca się do mnie i patrzy i milczy.

– Co to znowu było? – pytam, bo wiem, że na to czeka. Zwykle chce się tym pochwalić.

– Powiedziała mi, że ma dziś cały dzień wolny i że możemy spędzić go razem, nie koniecznie w łóżku. Zapytała czy nie chcę poznać matki z którą mieszka. Ma tylko ją, a matka jest schorowana i musi się nią zajmować przez całe dnie. Powiedziała też, że od dawna szuka kogoś takiego jak ja.

– Jak ty?

– Pomyliła się w swoim osądzie.

– No dobra, ale co ją tak wkurwiło?

– Przyznałem się, że w nocy nie włożyłem gumy. Jakoś tak wyszło, przez przypadek i alkohol. Bo wiesz, robiliśmy to dwa razy. W nocy i nad ranem.

– Wiem o tym. Słyszałem.

Adam wzdycha i idzie do swojego pokoju, drzwi zostawia uchylone. Na łóżku ma rozpierdol, a na ścianie tuż nad nim, jeden z plakatów zwisa na odwrót smutno niczym kutas starca, który chce, ale nie może.

– Na szczęście mi go nie podarła – mówi, kiedy orientuje się, że patrzę.

Poprawia go i po chwili znów wszystko jest cacy. To plakat z filmu Głód – głowa człowieka z profilu, właściwie jej połowa, rozdzielona jakby przy pomocy piły mechanicznej. Nie mam pojęcia co to za arcydzieło kina, poza tym, że dostało nagrodę w Cannes. Adam kiedyś przyznał, że też tego filmu nigdy nie widział. Ale plakat jest niezły, mocny. Trochę chory, ale mocny. Poza tym ma jeszcze dwa takie kinowe obrazki – z Elektrycznego mordercy i 8 1/2. W moim pokoju ściany są gołe, ale nie wesołe, a raczej smutne. Adam jest niespełnionym scenopisarskim talentem, ja – leniwym beztalenciem. Dlatego właśnie siedzimy razem, w pięknym mieście zwanym Łodzią.

– Ja serio zapomniałem z tego wszystkiego założyć, mówię szczerze, to żaden stealthing – powtarza o tamtym, nie wiem po co. Może chce się usprawiedliwić, albo naprawdę gryzie go sumienie.

– Kiedyś się doigrasz.

– Nie wierzysz mi, co?

– Stary, jakie to ma znaczenie?

Nie ma. Dlatego nic już nie mówi. Usta ma zamknięte, mina wyraża pewien grymas, który dobrze znam – jest zmartwiony i jednocześnie analizuje to co ma w głowie. Potem patrzy na mnie. Oczy ma ciemne, ale nie brązowe jak Trin, tylko całkiem czarne. Łeb też ma czarny, głębokie zakola, ale za to posiada bujny zarost. Ja mam więcej włosów, ale ciężko mi wyhodować męską brodę. Jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu, chociaż na mieście to on jest zwykle wyżej, bo nosi buty z grubą podeszwą. A może wtedy dopiero jesteśmy równi. Coś takiego.

– Nie mówiłem ci – zaczyna nagle, a potem wzdycha i siada na swoim łóżku. – Znowu nie wzięli mnie na testy do filmówki. Znowu. Trzeci rok z rzędu nie udało mi się zostać scenarzystą.

– Poprzednim razem przecież cię wzięli na rozmowę – przypominam mu, chcąc zrobić emocjonalnie dobrze.

– No i co z tego? W tym roku miałem się dostać na same studia, a wyszło tak, że nie przeszedłem nawet pierwszego etapu. Cofnąłem się w rozwoju. Miałem rozwijać, a zrobiłem krok w tył. A nie przepraszam. Nie krok, tylko sto kroków. Kończy mi się czas stary.

Siadam obok niego na płaczącym materacu i wzdycham ciężko. Teraz zaczynam myśleć o sobie. Pieprzone fałszywe obrazki z wymalowanymi marzeniami, które karmią nasze ego złudną nadzieją. Nie jestem wcale w lepszej sytuacji, ale nie mówię mu tego. Wciąż liczę, że ze mną jest inaczej, że ulepiono mnie z innej gliny. Podskórnie wiem, że tak nie jest. Adam przyjechał do Łodzi, bo chce zostać scenarzystą, a Filmówka jest mu do tego potrzebna – tak sobie wmawia, uzależnił od niej sukces, uzależnił całe swoje życie. Ja jestem samozwańczym pisarzem, mam w dorobku kilka opowiadań w drukowanych czasopismach, niestety już małoznaczących w XXI wieku. No i napisałem powieść – niecałe cztery miesiące temu – od tamtego czasu czekam na odpowiedź wydawnictwa, które weźmie mój wypocony syf, ale tak się nie dzieje. Co prawda odezwały się trzy, kłamliwie pakujące do mojej głowy obietnice sukcesu, kiedy tylko zainwestuje w przedsięwzięcie dwucyfrową sumkę. Niech się wszyscy pierdolą. A Adamowi mówię:

– Za rok stary się uda. Za rok na pewno się nam uda. Wciąż jesteśmy młodzi.

W jego spojrzeniu jest zwątpienie połączone z litością dla mojego skromnego optymizmu. Przejdzie jemu i przejdzie mi. Czas to kuracja na wszystko. Potem wstaję i uśmiecham się miałko. Od ckliwych gadek z samego rana mnie skręca, zbiera się mi na wymioty i zawsze tak jest, więc robię to co zwykle. Wychodzę.

W kuchennym aneksie czeka Triss – mała koczuje przy metalowej misce bez żarcia. Podchodzę do niej, schylam się i łapię za plastikowy worek z suchą karmą. Sypię obficie do zachłannej michy i jednocześnie głaszczę psa po lśniącej sierści. Merda ogonem i nie wiem czy to z powodu jedzenia czy mojego, więc czuję małe ukłucie, momentalny skok zazdrości. Dlaczego jest tak, że co by się nie działo, to człowiek zawsze musi być na pierwszym miejscu?


poniedziałek, 25 października 2021

Czas wziąć się do roboty

Od kilku dni mówi się o śmierci Kiersznowskiego (dla mnie głównie Wąski z Killerów) i to smutne, że nawet ci lepsi z nas w końcu odchodzą. Znaczy większości i tak nie obchodzi śmierć innych, a już tym bardziej jakiś tam gwiazd show-biznesu, bo są to nam ludzie obcy, obojętni i to w sumie normalne, bo liczą się dla nas najbliżsi, liczymy się my sami, ale...

Ja na przykład mam listę kilku osób (głównie muzyków) i ich śmierć na pewno mnie obejdzie. Świat, w którym obecnie żyjemy, nie będzie już taki sam, kiedy zabraknie tego gościa, czy tamtej babki. Każdy chyba ma swoją listę. Celebrujmy, kiedy to co dla nas ważne, wciąż trwa.

Oczywiście taki jest krąg życia, to oczywiste banały, nie ma co się nad tym rozwodzić, robili to już wielcy eseiści, poeci, pisarze, muzycy, a nie mam zamiaru nawet konkurować w wylewaniu żalu, chodzi mi tylko o to, że powinniśmy szanować swój czas jaki mamy. Za dużo czasu po prostu marnujemy, wiem to po sobie. Tylko trudne jest to, żeby tego czasu jednak nie marnować. Naprawdę wymaga to silnej woli, bardzo silnej woli. Czasami wymaga to pomocy.

Dlatego zacząłem ostatnio pisać drugą powieść (pierwsza jest dopiero w planach na wydanie, no ale w przyszłym roku chyba się ukarze, tak myślę) i mam nadzieję, że się po drodze nie poddam, albo nie zabierze mi to kilku lat. Chronicznie brakuje mi czasu na wszystko, ale z każdym dniem tracimy coś co nie wraca, nie jesteśmy przecież coraz młodsi. Chyba trzeba zacząć myśleć o tym, co tak naprawdę jest ważne i to robić. Tak, niczym Laska, z Chłopaki nie płaczą. Jest w tym prawda po prostu.

Nie wiem czy jakieś fragmenty, postępy będę publikował - jeszcze zobaczę. Zależy czy kogoś to będzie interesować.

Dobra, trzeba się wziąć za pisanie, bo na 10 trzeba iść do pracy. Do potem.

niedziela, 24 października 2021

Co tam u mnie, mało ważne

Wczoraj skończyłem pisać nowe opowiadanie - wysyłam je za chwilę do różnych czasopism literackich, rano to najlepsza pora - i mam nadzieję, że ktoś to weźmie i wydrukuje. Kolejny mały krok postawiony, zobaczymy co z tego będzie. Tekstu na razie na bloga wrzucić nie mogę, bo jest takie prawo, że jeżeli chcą coś drukować, to muszę mieć prawo do publikacji jako pierwsi. Dotyczy też to neta, także kiepsko. Ale przynajmniej będzie później co wrzucać. Tekst - oczywiście - niepoprawnie romantyczny, traktujący chyba o miłości, a właściwie jej braku. Brzmi mdle, ale sądzę, że wyszło inaczej. No i tytuł to: Miłość to brzydkie słowo...

A poza tym co tam...

Ceny w górę, płaca stoi, na dodatek pogoda też nas nienawidzi i zsyła wichury, które mają nas jeszcze dobić, a ci na górze tylko plują nam w twarz i każą mówić, że pada deszcz. Wyszedł nowy sezon Egzorcysty na Netflixie - będzie chwila to trzeba zajrzeć. Ponadto głupi FB zablokował mi po części konto, bo ich system po weryfikacji mojej osoby nie potrafi stwierdzić, że ja to jednak ja. W sumie to jest myśl na jakiś kolejny tekst. Czy my to naprawdę my, czy ktoś inny. Co stanowi o "JA"? Nasz wygląd, czyny, nasza praca, to co mówimy? Co to jest tak naprawdę "JA"? Trochę naiwnego filozofowania od rana, przepraszam. Czekam też jeszcze na nagranie przez Krystiana Kiesia kilku moich tekstów na YouTube. Chyba jakoś niedługo zawitają, dam linka na pewno. Na Halloween ma być coś krótkiego, chyba na live'ie. 

I to tyle, starczy.

   

czwartek, 21 października 2021

Wracam do jednego z opowiadań na blogu

Kurde widzę, że ten tekst - Mizeria w misce z IKEI - nie cieszy się na blogu taką popularnością jakbym chciał, dlatego załączam poniżej do niego link. Warto się zapoznać, bo uderza w emocje, a także - tak mi się przynajmniej wydaje - mówi coś o wypalonych relacjach.

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/09/mizeria-w-misce-z-ikei.html

Sądzę, że jest to jedno z trzech najlepszych opowiadań jakie w ogóle napisałem i naprawdę jestem dumny, że coś takiego wyszło. Czasami jest tak, że napiszę coś i wydaje mi się, że nic nowego, lepszego już nie napiszę, że to koniec. A potem znowu to przychodzi, przychodzi samo. Tak było z tym tekstem.

Wydrukowali mi to na mojej Alma Mater i w sumie trochę żałuję, że nie poszło to gdzieś wyżej. No ale mówi się trudno, nie ma co narzekać. 

Okładka za to wygląda świetnie.

środa, 20 października 2021

Trochę od siebie

Chyba oszalałem, bo zamiast skupiać się tylko na pisaniu, to martwię się tym, co dzieje się na blogu i fejsie. Za dużo się raczej nie dzieje i to totalny bezsens, że o tym myślę. A to męczy, myślenie o sprzedawaniu siebie męczy. Powinienem robić po prostu swoje, tak jak zwykle pisać, pisać, pisać... No i żyć, żeby mieć o czym pisać. Nawet jeżeli świat ma to w dupie i większość ludzi ma to w dupie. Robienie pod kogoś nie ma sensu, czegokolwiek. Powinniśmy stawiać JA na pierwszym miejscu i nie są to żadne pierdoły, chociaż pani w przedszkolu wpajała nam, chciała zakodować, że jest inaczej. To przejaw mądrości, a w każdym razie tak mi się wydaję. Będę pisał i wrzucał, bo taką mam potrzebę, a jeżeli dodatkowo kogoś to zainteresuje w tych mało literackich czasach to nieźle. Takich pisarzy-amatorów są setki i nie czuję się bardziej wyjątkowy od któregokolwiek z nich. Właściwie onieśmiela mnie fakt, że są tacy, którzy mają tysiące obserwujących, mają kilka książek na koncie albo zwyczajnie potrafią zrobić z pisania hajs. 
No bo jeśli sami nie piszecie to warto czytać. Mnie osobiście boli już łeb od pędzących ekranów, kręci mi się od tego w głowie, mózg zaczyna rzygać. Czytanie wydaje się być dobrą odskocznią, niekoniecznie tego co ja piszę. Cokolwiek. Można sięgnąć do klasyki, mimo że często jest nudna i przeterminowana. Z całą pewnością są dobrzy polscy autorzy z którymi warto się zapoznać. Wróćmy do korzeni. To w pewnym sensie ubogaca, uczłowiecza jeżeli wiecie o co mi chodzi.
Tak czy inaczej kończę kolejne opowiadanie o miłości, a właściwie jej braku. Może jakiś wydawca nabierze się i je wydrukuje.  To tyle.

niedziela, 17 października 2021

Poniedziałek rano

Poniedziałek rano to chyba nie najlepsza pora na cokolwiek. Zaczyna się tydzień i jeszcze w łóżku, kiedy za oknem jest czarno, w głowie jak dzwon bije "pieprzyć tę robotę". Ale potem i tak trzeba wstać, bo jest to zło konieczne. Nieliczni mogą sobie pozwolić na komfort spania do późna  chyba, że wracasz z nocki, ale wtedy masz jeszcze bardziej przesrane. Wciąż pamiętam jak czekałem na busa, który miał przyjechać po mnie do roboty na budowie. Musiałem wychodzić wcześniej, żeby się nie spóźnić i nie było nic gorszego niż stanie w tym porannym chłodzie i oczekiwanie na nieuniknione.

Zmieniam nazwę bloga na Zapiski nudziarza z za wysokim ego, bo to najczystsza prawda o mnie i chyba nic w tym złego. Niektórzy podróżują, latają, wychodzą pięknie na zdjęciach, a jestem po prostu nudnym gościem, który ma za wysokie mniemanie o sobie i najchętniej siedziałby ciągle w domu przy spuszczonych roletach, pisząc kolejną porcję bzdur przy akompaniamencie muzyki i butelki piwa. Gombrowicz miał swój Dziennik, Tyrmand miał swój Dziennik 1954, a że ja nie aspiruje do bycia ani jednym, ani drugim mam swoje nudne zapiski. Poza tym to jest blog. Więc na razie po staremu, paliwo po sześć złotych, alkohol mocno w górę, gaz i prąd tak samo i pewnie to wszystko niedługo rypnie nam na łeb.

Daję linka do tekstu, który już trochę wisi na blogu, a który jest jednym z pierwszych, które pisałem na poważnie i nadal uważam za niezłe:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/09/zwisajac-kolejnego-dnia.html


sobota, 16 października 2021

Coś o menelach

Kurde menele nigdy nie nie obchodzili - pewnie jak większości z was, bo i po co o nich myśleć - i nadal nie obchodzą. Ale dziś idąc rano wyrzucić śmieci wpadłem na dwóch takich z epickimi wózkami, załadowanymi po brzegi. Nic ode mnie nie  chcieli i ja od nich niczego nie chciałem, pomyślałem sobie tylko o tym, że tacy menele i męty buszujący przy śmietnikowych altanach i koszach pełnią w naszym społeczeństwie funkcje bakterii, są takimi destruentami w ludzkiej cywilizacji, a właściwie ludzkich odpadów. Chodzi mi o to, że swoim stylem - dużo powiedziane - sposobem na życie, tym przeszukiwaniem i opróżnianiem śmietników, dbają nieświadomie o czystość, ekologie. Są właśnie jak te bakterie czy inne robale odpowiadające za rozkład. Potrzebują tych metalowych puszek, butelek czy plastików do życia i przeszukują odpady, często rozrywając nawet worki, babrając w zmieszanych śmieciach. Konkluzja jest taka, że nie segregując swojego syfu jest duża szansa, że zrobi to za was jakiś menel. Ale odpady i tak trzeba segregować, nie zrozumcie mnie źle - to jest jasne jak słońce.

No i z tej okazji przypomniało mi się, że kiedyś bardzo dawno, popełniłem jedno opowiadanie o menelach - nie jest może najlepsze, ale ma w sobie trochę humoru, są elementy erotyki i może być w głównej mierze niesmaczne i kontrowersyjne. Wrzucam poniżej link:

https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/10/trzech-meneli.html

Samo opowiadanie pochodzi ze zbioru, o którym najlepiej bym zapomniał. Nic ciekawego i do tego bez profesjonalnej korekty. Totalna klapa to była.

No i jeszcze zachęcam do obserwowania czy też polubienia mojego profilu na FB - w sumie to jedno kliknięcie, czasami ciężko to zrobić, sam wiem po sobie. Będzie spoko, jak kogoś zainteresuje to, co staram się pisać.

https://www.facebook.com/Marcin-Mielcarek-101149229026143/?ref=pages_you_manage

Trzech meneli

Trzech facetów, którzy menelami być nie chcieli, siedziało na zmurszałej ławce w parku i kontemplowało; na ile oczywiście kontemplować może trzech śmierdzących uryną i fekaliami mężczyzn – to chyba za ładnie powiedziane, tak, na pewno za ładnie – długo i głośno o problemach ich własnego popieprzonego świata. Siedzieli gdzieś na uboczu, na zaniedbanej ścieżce prowadzącej właściwie donikąd, gdzie tylko od czasu do czasu przebiegł bezpański kundel albo zabłądził ktoś inny podobnego im pokroju i to byli zawsze mile widziani goście, ci zbłąkani podróżnicy, bo tych trzech facetów uważało się za gospodarzy tego zacisza i swojej obsranej ławeczki. Ich honorem było zagubionego wędrowca więc ugościć, uraczyć nektarem bogów, czyli często gęsto zwykłą, parszywą dyktą, ale czasami trafiał się jakiś lepszy trunek, tani jabol lub inny niezgorszy sikacz.

– Chyba, kurwa, muszę iść do jakiegoś lekarza czy coś – odezwał się ten wracający z krzaków rosnących nieopodal i pełniących funkcję szaletu. Gość nazywał się Jacek Ptak i właśnie wracając zapinał sobie rozpora – nie szło mu to za sprawnie, ręce trzęsły mu się niemiłosiernie, a zamek w spodniach już od dawna się popierdolił i cholernie go to wnerwiało, ale nie miał jak, i przede wszystkim, za co coś z tym zrobić.

– Bo? – spytał od niechcenia drugi, Roman miał na imię, nazwisko zaczynało się jakoś na "K", ale jak dokładnie ono brzmiało, nie wiedział chyba on sam, a raczej wiedział, ale wolał o nim nie pamiętać. Nie brzmiało zbyt pięknie.

– Bo szczam na fioletowo.

– Ja też szczam na fioletowo. A ty Paulus? Też szczasz na fiolet?

– Nie.

– Jak nie? Przecież wszyscy pijemy to samo. Musisz więc szczać tak samo jak my.

– A co pijemy? – Paulus był już z tych, którym alkohol rozjebał łeb i pozostawił w środku czaszki tylko szarobrudną breję, chociaż jego towarzysze zarzekali się, że Paulus zawsze taki był i podejrzewali, że właśnie taki się urodził. Z gównem zamiast mózgu oczywiście.

– Dyktę pijemy od kilku dni, co ty, Paulus.

– Wszystko mnie jedno.

Jacek Ptak zapiął w końcu rozporek, nie przycinając sobie na całe jego szczęście ptaka, i opadł na ławkę, puszczając przy tym obrzydliwie śmierdzącego bąka. Ten bąk pachniał jak najgorsza i najpodlejsza śmierć jaka może spotkać różne, te boże i te nieboże, stworzenia.

– Wiecie co wam powiem?

– No? – wtrącił Paulus, właściwie powiedział to, zanim tamten skończył pytać.

– Że siedzimy sobie tutaj, tak we trójkę i czas nam upływa jedynie na dobrej zabawie.

– No.

– I że sobie gadamy, pijemy, szczamy, sramy, trzepiemy i śpimy pod gołym niebem do południa, a może i jeszcze później, bo nie mamy cholera zegarków, bo szczęśliwi czasu nie liczą i jest nam lepiej niż w prawdziwym życiu, co nie?

– Jak w prawdziwym? A to nie jest prawdziwe życie?

– Jasne, że nie.

– Jak to cholera nie? Jak nie?

– Prawdziwe życie, gościu kolorowy, jest gdzieś tam, za tymi wysokimi drzewami i za tą małą, zasraną rzeczką. – Mieli też blisko mały strumień, gdzie od czasu do czasu opłukali swoje zachlane mordy i spocone jajka, ale robili to nie częściej niż raz w tygodniu. – Albo też w tym, co trzyma ten koleś. Popatrzcie na tego popaprańca! Co on?! Gdzie on lezie w ogóle?!

Faktycznie po tej nieuczęszczanej drodze szedł jakiś młody szczyl, szedł z nosem w telefonie i energicznie, wręcz nerwowo coś tam pstrykał i ruszał palcem, palcami. W ogóle nie odrywał swoich dziewiczych oczu – przytwierdzonych do gładkiej buźki – od tego urządzenia. Przeszedł obok trójki śmierdzących meneli i poszedł dalej jak gdyby nic. Tyle go widzieli i tyle go było.

– Ciekawe co on tam takiego ma, co on tam cholera widzi?

– Może gołe baby. Tylko goła baba mogła go tak wciągnąć do tego telefonu.

– Dawno nie widziałem gołej baby – wystrzelił Paulus. – A wy?

– Widziałem ostatnio.

– Kiedy niby ty goliznę widziałeś? Chyba mojego wacka podejrzałeś jak się brandzlowałem, ty popaprańcu zapijaczony.

– Nie pierdol Jacek, no widziałem, mówię ci, że widziałem ostatnio to widziałem.

– Gdzie?

– Jak szedłem rano do sklepu. W oknie stała. Cycki gołe, dupa goła. No wszystko gołe na wierzchu jak Boga kocham.

– A cipka?

– Cipki nie widziałem.

– Nie?

– No nie.

– Aha – skwitował Jacek.

Posiedzieli chwilę przerywając gadkę-szmatkę. Każdy pociągnął solidnego grzdyla z plastikowej butelki. Niebieski płyn w środku prawie wyparował.

– Poruchałbym co – rzekł Paulus i chwycił za butelkę. Wykończył ją.

– Ta. Ty byś poruchał.

– No.

– A w sumie to ja też bym sobie poskakał. Kurna. No poskakałbym sobie – przyznał Ptak.

– Co wy pierdolicie w ogóle? Kogo? Za co? Gdzie?

– A kobitę. Za pieniądze. U ciebie na mieszkaniu. Co ty na to stary?

– Jest umowa przecież, że tam nie wracamy. Raz, że nie wracamy i dobrze wiesz czemu. Dwa mogą czatować na nas gliny.

– Chuja tam. Myślisz, że to twoje mieszkanie jest pod stałą obserwacją?

– Mieszkanie mojej matki. I jest. Na bank jest.

– A ja ci mówię, że nie jest.

– Mówisz?

– Pewnie.

– A gówno tam.

– Dobra. Posłuchaj. Tak naprawdę nikt się nami nie przejmuje. Żyjemy to żyjemy, nie to nie, a nawet jeszcze lepiej. Zdechniesz to społeczeństwo odetchnie świeższym powietrzem.

– Chcesz mi powiedzieć, że chuja jestem wart? Ja? Z tym wszystkim co do tej pory wycierpiałem, cierpię i cierpieć będę?

– Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że gówno jesteśmy warci.

– No poruchałbym, no! – wyrzucił Paulus i wstał z ławki. Ledwo leząc – miał coś z nogami, ledwo nimi włóczył – poszedł w krzaki. Trochę go nie było.

– Tylko musielibyśmy skołować forsę. Na mieszkaniu są jeszcze jakieś pieniądze, nie?

– Jakie pieniądze, co ty mi tu prawisz? Przecież wszystko wybraliśmy i sprzedaliśmy warte cokolwiek klamoty.

– Nie wszystko chyba, co?

– O czym ty, chujów sto, pierdolisz?

– A pierścionek twojej matki?

– Ten zaręczynowy?

Jacek Ptak pokiwał twierdząco głową.

– Sądzisz, że... no wiesz... zabrać i ot tak sprzedać?

– Nie peniaj.

– Myślisz, że dużo jest wart?

– Nie wiem, ale pamiętam jak go widziałem na jej palcu to był złoty. Chyba dużo.

– I za tę kasę zamówimy sobie panienki?

– Jedną. Weźmiemy ją po kolei. Ja pierwszy rzecz jasna, bo ja to wszystko wymyśliłem. Nie będę po was ruchał brudasy.

– A takiego wała kolego. Ja pierwszy. Moje mieszkanie.

– Twojej matki.

– Ale pierścionek i pieniądze moje!

– TWOJEJ MATKI!

– NIE MÓWMY JUŻ O MOJEJ MATCE!

Chwilę posiedzieli cicho.

– Dobra. Ty pierwszy. Ale pójdziemy na to mieszkanie, zgoda? Nic przecież nie może się tam złego stać. To tylko mieszkanie. Ściany, sufit, meble. Dywan stary i telewizor też stary. Wygodna kanapa. Okna. Zwykłe mieszkanie jakich pełno. Dobrze gadam, czy nie?

– Dobrze gadasz.

Znowu zamknęli jadaczki. Z krzaków dochodziło ich znajome pojękiwanie zmęczonego faceta.

– No to na co czekamy kurwa jego w dupę? – spytał Jacek ze zniecierpliwieniem, rozochocony i podniecony jak nigdy. Od dawna nie był z kobietą. Właściwie to nigdy nie był z kobietą, ale o tym wiedział tylko on.

– Na Paulusa.

Paulus wrócił i cała trójka powłóczyła się w kierunku miasta, na jedno z takich najbrzydszych osiedli bez zieleni, bez placów zabaw, sklepików, kiosków i kramów, a także bez parkingów dla aut czy miejsca do srania dla piesków i kotków. Zajęło im to dobrą godzinę. W końcu stanęli pod drzwiami. Na odrapanej klatce schodowej byli sami.

– Klucz masz?

Roman K wyciągnął klucz i pokazał go dumnie, z pewnym rodzajem wyższości. Otworzył drzwi i wszedł pierwszy, potem zaprosił gestem dwójkę towarzyszy do środka – był gospodarzem, panem na włościach, kimś. Tak się przynajmniej czuł. Przynajmniej przy tych dwóch. I nie miało znaczenia, że to wszystko należało do matki, a nie do niego.

Czuł też coś znacznie mniej przyjemnego i podłego. Czuł zimny, obcy i jednocześnie znajomy, złowrogi oddech na swoich plecach. Obejrzał się za siebie z przestrachu.

– Jak myślisz gdzie ten pierścionek, co? Gliny i te sprawy, i jakoś tak nieprzyjemnie tutaj, nie?

– No.

– Tak jakoś. Czujesz? Śmierdzi kurwa mać. Śmierdzi tutaj jak nic. Wiesz czym śmierdzi, nie? Też to czujesz?

Czuli to. Wszyscy trzej. W powietrzu wisiał odór końca ostatecznego.

– Ty sam jebiesz nie lepiej. Nie pierdol tylko idź do pokoju matki. Musi tam gdzieś być.

– Co?!

– No powiedziałem ci. Jest w pokoju matki.

– Nie pójdę do pokoju twojej matki! Sam idź!

– Idź i nie smęć. Ja w tym czasie wyjrzę przez okno czy nas aby czasem gliny nie obserwują.

– Nie wejdę tam! Nie i chuj! Niech Paulus idzie!

– Paulus idź do pokoju matki i poszukaj złotego pierścionka. Znajdziesz bez problemu. Chyba.

Paulus poszedł bez słowa i zniknął na dobrych kilka minut. Odważny był z niego gość. A może głupi. Może jedno i drugie, a może to po prostu to samo.

– Myślałeś, żeby sprzedać to wszystko w pizdu?

– Myślałem.

– I co?

– Jeszcze nie wymyśliłem jak.

– Daj znać jak na coś wpadniesz. Chętnie ci pomogę. W końcu jesteśmy dobre kumple.

– Pewnie. Do pieniędzy to wszyscy jesteście dobrzy kumple, cholera.

Wyglądali przez okno w poszukiwaniu najmniejszych oznak tego, że są obserwowani, ale nic na to nie wskazywało.

– Co ten Paulus? Siedzi tam i siedzi.

– Kij go wie.

Popatrzeli na zbrylone drzwi – farba złaziła już długimi i grubymi pasami – prowadzące do sypialni matki. Paulus wciąż nie wracał ze zdobyczą. Z pokoju nie dochodziły żadne dźwięki.

– Może by tak sprawdzić czy wszystko w porządku?

– Paulus masz?! – krzyknął Roman K.

Nagle odpowiedziało im tylko jakieś dzikie warknięcie i trzask mebli.

– O cholera! O kurwa! O KURWA!

– Cicho!

– SPIERDALAJMY STĄD!

– ZAMKNIJ SIĘ!

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, a w nich stanął Paulus. Tylko on i aż on. Wyglądał tak samo jak kiedy tam wszedł. Twarz nieskalana pomyślunkiem i równie czerwona jak zawsze. Może trochę bledsza i tylko trochę. Zresztą. Może to co innego. Zimno tu było.

– Masz? – spytał z nieukrywaną ulgą Roman K.

– No.

– Dawaj.

Oddał bez gadania i zamknął za sobą drzwi. Zrobił to tak jakoś dziwnie delikatnie.

– Widziałeś coś? – spytał Jacek, zesrany jak sto diabłów. Wciąż go trzymało.

– No.

– Co cholera?! CO TAM WIDZIAŁEŚ?! GADAJ CO WIDZIAŁEŚ!

– A bo ja wiem. Nie wiem.

– JAK NIE WIESZ?! JAK NIE WIESZ?! CO TAM KURWA WIDZIAŁEŚ?!

– Dobra! Zamknąć parchy ryje! Nic tutaj nie ma cholera!

– Wynośmy się stąd!

– Musimy poczekać chwilę.

– Bo?!

– Bo tak kurwa powiedziałem.

– Dobra już nie denerwuj się ty.

Usadowili się wszyscy trzej na wysłużonej kanapie. Odczekali kwadrans – przecież gliny – i ani sekundy dłużej. Potem wyskoczyli z mieszkania jak poparzeni.

Będąc już na ulicy, poczłapali do najbliższego, zaznajomionego lombardu, gdzie sprzedawał wysuszony na wiór facet, z oczami czarnymi i martwymi jak te u obrzydliwych pająków i z twarzą, a właściwie bez niej, bo jego twarz to była tylko sama skóra i same kości, nic więcej, nic mniej. Facet był też bez serca, ale to raczej normalna przypadłość u wszystkich lichwiarzy. Trzech meneli wlazło do piwnicy, robiącej za tani lokal.

– O! Proszę! Kogo ja widzę?! Co, jednak nie wszystko jeszcze przechlaliśta? Co tam mi przyniosłeś tym razem? Papiery od mieszkania nie czasem? Dawaj, dawaj. Za tysiaka chętnie wezmę ten kurwidołek.

– Co innego mam.

– Co niby?

Roman K położył na pilśniowym blacie złoty pierścionek. Człowiek-pijawka-pająk wziął go do ręki i dokładnie obejrzał tylko jednym okiem, okiem cyklopa.

– No, no. Yhmh. W porządku. Biorę.

– Ile?

– Dwieście pięćdziesiąt.

– Mało. Więcej daj.

– Nie dam.

– Dasz. Trzysta pięćdziesiąt dasz.

– Nie ma mowy.

– No to chuj. Oddawaj fant. Gdzie indziej dostanę za niego więcej.

Menel spróbował sięgnąć po swoją, jeszcze, własność, ale człowiek-pijawka-pająk cofnął się na bezpieczną odległość i przedstawił swoją ostateczną ofertę.

– Trzysta i ani grosza więcej!

– Mało kurwa!

– Możesz zaraz nic nie dostać. Zawołać mojego psa?

Swoim psem zwykł nazywać bardzo głupiego, ale wielkiego i silnego jak olbrzym, gościa o imieniu Sambor. Sambor właściwie zachowywał się dokładnie jak taki pies. Reagował na każdą komendę i wykonywał polecenia bez szemrania, jak gdyby doskonale wiedział, że właśnie do tego – a nie czegoś innego, może lepszego czy wyższego – został powołany na ten świat; gość z tych na dobre pogodzonych ze sobą i swoim marnym losem. Trzech facetów zdawało sobie sprawę, że gdyby trzeba było, zjadłby spod siebie własne gówno. Taki był skurwiel oddany i wierny. I zupełnie nie chcieli, żeby przychodził.

– Dobra, kurwa, dawaj trzysta i się rozchodzimy.

Dał mu trzysta i się rozeszli, znowu trafiając na ulicę.

– No dobra, tylko co teraz? Jak zamówimy sobie panienkę?

– Trzeba zadzwonić.

– Może w lombardzie nam użyczy telefonu? Po znajomości.

– Po znajomości?

– Tak.

Roman K tylko popukał się w czoło.

– Mam lepszy pomysł. Wracamy do mnie, do bloku. Tylko najpierw trzeba się lepiej ubrać.

– Co?

– Mówię, że musimy iść do lumpeksu. Bo popatrz na nas do chuja. Jak ty chcesz się prezentować przed damą?

– Ale że od razu do lumpeksu? Może w koszu coś znajdziemy.

– Nie tam, kurwa w koszu. Idziemy na zakupy. Jak ludzie. Chociaż raz jak ludzie.

No i przeszli kilka przecznic i stanęli pod wielkim starym magazynem, gdzie obecnie znajdował się sklep z tanią odzieżą używaną. Jacek nie chadzał do takich miejsc. Paulus tym bardziej. Roman może raz czy dwa. Nic jednak nigdy nie kupił.

Będąc już w środku szperali wśród tych długich korowodach ubrań, których specyficzny odór wypełniał halę magazynu po sufit, ale i tak był dużo lepszy niż ten, jakim oni wonili. Stare baby w płaszczykach i kurtkach z kożuchem przebierały w ciuchach z niezwykłą wprawą, prawie jak zautomatyzowane roboty, co chwila wyłapując co lepsze kąski. Trzech meneli strasznie się spociło, zanim znaleźli coś wartego wydania niedużej sumy. Każdy zakupił marynarkę i spodnie od garniaka. Roman K wziął sobie nawet krawat. Chciał się wyróżniać. Chciał wyglądać na kogoś z klasą.

– Po co ci ten krawat, jak ty nawet koszuli nie masz.

– Założę sobie na szyję.

– Do kurwa tego swetra?

– Tak.

Jacek Ptak tylko machnął ręką na eleganckie zapędy swojego towarzysza niedoli.

– Jak chcesz.

Potem, już pod blokiem, policzyli, że zostało im sto siedemdziesiąt złotych.

– Trzeba by jakie wino jeszcze kupić, co nie? – zaproponował Roman.

– Co ty taki, kurwa, rozrzutny jesteś?! Nie starczy nam na kurwę, jak będziemy tak szastać na lewo i prawo, prawo i lewo, cholera!

– A czym chcesz, chuju złoty, uraczyć drogą damę, naszego wyjątkowego gościa, co?! Zresztą to moje pieniądze.

– Masz rację. Masz rację.

– No. To przeproś mnie teraz.

– Co? Za co?

– Za gówno. Powiedziałem, że masz mnie przeprosić do kurwy nędzy!

– Przepraszam.

– Przepraszam – powtórzył również Paulus.

– A ty, za co mnie przepraszasz, co?

– He?

– Pytam za co mnie przepraszasz Paulus.

– No przepraszam.

Roman K obcinał go przez chwilę uważnie, ale dał spokój. Przecież to tylko stary, głupi i poczciwy Paulus.

– Dobra. Nie ważne. Kupmy to wino i wracamy do matki, znaczy się do mnie wracamy. Wracamy do mnie.

Kupili dwie butelki najtańszego czerwonego wina i wrócili do bloku, na klatkę schodową, odpicowani jak na pierwszą komunię w tych swoich nowych-starych garniakach. Wystarczyło teraz tylko zamówić panienkę. Tylko i aż. Długo o tym prawili. W końcu wpadli na pomysł, że zapukają do jedynego sąsiada jako tako przychylnego Romanowi.

Stanęli pod numerem sześćdziesiątym szóstym i zadzwonili. Po chwili nacisnęli na dzwonek jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu w drzwiach otworzył przekwitły, niski i gruby facet. Miał okrągłą dużą głowę, ale wąską i małą twarz. Oczka miał również bardzo małe i dziwnie chytre. Lustrował ich od jednego do drugiego.

– Dzień dobry panie Rosiński.

– Dobry.

– To ja, Roman. Nie poznaje mnie pan?

Facet zatrzymał swoje świńskie oczka na nim i popatrzył tak kilka sekund.

– Nie.

– To ja Roman. Syn Janiny.

– Janiny?

– Dwa mieszkania dalej.

– Aha. No tak, tak. I co?

– Chciałbym skorzystać z pańskiego telefonu.

– Po co?

– Muszę gdzieś zadzwonić.

– Gdzie?

– Do kolegi.

– Kolegi?

– Ma urodziny.

– No. A nie możesz zadzwonić od siebie?

– Nie.

– Bo?

– Nie mamy telefonu.

– Nie macie telefonu?

– Wyłączyli nam.

– Szkoda.

– To jak? Będę mógł z niego skorzystać?

– Nie.

– Dlaczego?

– A dlaczego tak, co? Dlaczego? Wpadasz tu do mnie, kimkolwiek jesteś, z tą swoją bandą pajaców i chcesz, żebym użyczył ci mój prywatny telefon, w moim prywatnym mieszkaniu, w prywatnym salonie?! Nie, nie i jeszcze raz nie! Wynocha! Won! Nie ma cię! Nie ma was!

– Ale panie Rosiński!

– No co?!

– Proszę!

– Wypieprzać mi, bo zadzwonię po policję!

– Chwila! Niech pan poczeka z tą policją!

– Co znowu?!

Roman K wyciągnął z siatki jedną butelkę wina, starając się tak ją wyjąć, żeby nie uderzyć w drugą. Jedną musieli sobie przecież zostawić! No musieli mieć chociaż jedną!

– Dam panu butelkę wina, co pan na to?

– Co to za wino?

Stary facet sięgnął po szkło i obejrzał je dokładnie. Obrócił ją nawet i zaczął czytać etykietę.

– Kurwa!

– Coś nie tak?

– Nic nie widzę cholera w tym świetle. To jak jest? Dobre to wino czy nie?

– Bardzo dobre.

Rosiński pokiwał nieznacznie głową i wsadził butelkę pod pachę.

– Możesz wejść i zadzwonić. Ale tylko ty. Ci dwaj mają tutaj zostać. Jasne?

– Oczywiście.

– I nie gadaj za długo. Pięć minut. Będę stał z zegarkiem w ręce.

– W porządku.

– No to chodź.

Wszedł za starym do środka, a ten zatrzymał go od razu w korytarzu.

– Buty!

Roman K ściągnął posłusznie buty i w śmierdzących, dziurawych skarpetach pokornie udał się za gospodarzem do salonu. Wysłużony, brązowy telefon stacjonarny wisiał przytwierdzony do ściany. Menel podniósł słuchawkę do ucha. Był sygnał.

– Dzwoń. Będę siedział i odmierzał czas. Nie żartuję – oznajmił i usiadł w fotelu, przez cały czas oglądając butelkę, którą otrzymał.

Roman K wyszperał z kieszeni spodni wizytówkę agencji i wybrał numer. Długo czekał na połączenie. Stary cały czas zajęty był winem. Gadał coś do siebie. Chyba czytał.

– Halo? – odezwał się zdezelowany kobiecy głos nieposiadający wieku. Mogła być to zarówna stara baba, jak i dziesięciolatka. Mógł być też młody chłopak. Tak przynajmniej pomyślał Roman.

– Dzień dobry i wszystkiego dobrego! – Facet odwrócił się i spojrzał na Rosińskiego. Ten spojrzał na niego. – Wszystkiego dobrego stary druhu!

– Halo?! – odezwała się zaskoczona kobieta. To była jednak kobieta. Na bank kobieta.

– Życzę panienki! Panienki życzę!

– Co? Nie słyszę! Panienki, tak?

– Tak! Właśnie tak!

– Prostytutkę chce pan zamówić?

– Tak, tak! O to, to!

– Jaką?

– Taką ładną, nie byle jaką, wiesz? Ładnej takiej kobiety życzę!

Sąsiad tylko pokiwał głową z dezaprobatą i zaczął czytać dalej.

– No dobrze, słyszałam. Dziwnie pan mówi jakoś. Za godzinę ile?

– Słucham?

– Ile ma kosztować prostytutka?! – rzuciła głośniej do słuchawki. Ta rozmowa ją wyraźnie zaczynała denerwować.

– Sto pięćdziesiąt lat.

Pan tego mieszkania burknął.

– Co? Ile?! Głośniej proszę!

– Sto pięćdziesiąt!

– Aha. W porządku – odparła ta pod drugiej stronie i mówiąc do siebie powtórzyła – ...pięćdziesiąt.

Stary oderwał się od butelki i zerknął na Romana dziwnym wzrokiem. Potem wstał i powędrował do meblościanki modnej w tych innych, dawnych, komunistycznych czasach. Otworzył jedne ze szklanych drzwiczek.

– Tak, tak. No pewnie. To super – powiedział dla niepoznaki facet przy telefonie.

– Co? – usłyszał w słuchawce.

– Tak. Wszystko w porządku.

Facet schował wino i postanowił podejść bliżej. Oparł się o ścianę i złożył ręce na piersi. Słuchał i czekał.

– Dokąd ma przyjechać?

– No jak to gdzie?! Wolności dwanaście przez sześćdziesiąt cztery.

– Okej. Na którą?

Roman K spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Było kilka minut po piątej.

– O szóstej myślę.

– Dobrze. Imię i nazwisko jeszcze poproszę.

– No jak to kto?! Haha! Roman. No Roman!

– A nazwisko?

– Na K! Haha!

– Jak?

– Na K-A!

– K-A co?

– Po prostu K.

– Proszę podać nazwisko inaczej za chwilę się rozłączę.

– No Kamiński cholera!

– Kamiński. W porządku. Wszystko już mam i wiem. Do widzenia panu i zapraszamy ponownie.

To nie było jego prawdziwe nazwisko, ale prawdziwego nie mógł przecież podać. Zapomniał zresztą jak ono szło. A ponadto zbyt duże ryzyko. Gliny, te sprawy. Stary nie miał zegarka na ręce, ale mimo to klepał palcem w miejsce, gdzie mógłby on być.

– No to trzymaj się, wszystkiego dobrego jeszcze raz! Haha! Tak, tak! Do zobaczenia! Narazie!

Menel odłożył słuchawkę. Było po wszystkim. Udało się.

– To musi być naprawdę dobry kolega skoro nawet nie wiedział kto dzwoni – podsumował. Lustrował naszego menela i robił to bardzo groźnie, z powagą.

– Co też pan?

– Nie wiem co tu wyrabiacie i gówno mnie to obchodzi, ale nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Wypad z mojego mieszkania! I to już! JUŻ!

– W porządku szefie. Bez nerwów. Już wychodzę.

– RAZ!

Roman K wyszedł z mieszkania jak ten podły pies z podkulonym ogonem.

– I TO WINO JEST NIC NIEWARTE!

Zatrzasnął za nim drzwi i na klatce rozniósł się głośny huk. Dwóch czekających meneli aż podskoczyło z przestrachu. Odezwał się Jacek Ptak.

– Udało się?

– A wyglądam na takiego, co mu się nie udało?! Pewnie, że tak!

– No to elegancko kurna jego mać! Elegancko! Panowie kurna! KURNA!

– Co ty się tak podniecasz?

– Cipki nigdy nie widział – wtrącił Paulus.

– Ta. Nie widziałem. Pierdolisz teraz Paulus.

– No – skwitował i zajął się czymś innym. Zaczął grzebać w kieszeniach. Po prostu. Nie. Niczego nie wygrzebał.

– To co teraz? Na którą zamówiłeś naszą panienkę?

– Na szóstą.

– Elegancko, elegancko kurna. Idziemy na mieszkanie, tak?

– Idziemy.

Wrócili pod numer sześćdziesiąty czwarty i spoczęli swoimi brudnymi zadkami na wcale nie lepszej kanapie. Czekali i towarzyszył im ten dziwny niepokój, który czuli już wcześniej, mimo to siedzieli cicho w oczekiwaniu – trzymała ich tutaj tylko wizja współżycia z kobietą. W końcu ktoś zapukał do drzwi.

Wszyscy trzej zerwali się do nich, ale to Roman K je otworzył – był w końcu gospodarzem. Złapał za klamkę i pociągnął. Za nimi stała ona. Ich kobieta.

Kobieta wyglądała dziwacznie i nie chodzi o to, że była brzydka czy coś, nie, nie. Miała piękną i niespotykaną twarz. Łagodne, ciepłe oczy o kolorze złotego piwa. Usta pełne i kształtne. Włosy również robiły niesamowity efekt. Była urodziwa bez dwóch zdań. Tylko reszta jej ciała zupełnie nie pasowała do tej wyjątkowej głowy. Jej nogi, ręce, brzuch, piersi, plecy wszystko składało się na pokraczną figurę. Miejscami za gruba, miejscami za chuda, tu krzywa, tam za prosta. Postura pokraki i połamańca. Mimo biustonosza wyraźnie było widać, że jeden cycek jest większy niż drugi. Tyłek miała kościsty. Za to uda potężne. Ale ta twarz... Twarz wybaczała wiele, mimo że to naprawdę wyglądało, jakby ktoś wkleił ją w jakimś programie do obróbki zdjęć.

– No cześć – odezwał się Paulus, przerywając niezręczną ciszę.

Kobieta tylko minęła ich bez słowa i usiadła na kanapie. Spoglądali na nią zachłannie, starając się nie zwracać uwagi na nic poza twarzą.

– Czy napije się pani wina? – spytał Jacek Ptak, gotowy spełnić każde jej życzenie.

Kiwnęła głową na tak. Facet wyskoczył do kuchni, przyniósł szklankę i nalał wina.

– Nie ma kieliszków, przepraszam.

Kobieta wypiła duszkiem całą szklankę. Nalał jej drugą. Wypiła połowę i dopiero teraz się odezwała. Głos też był wyjątkowo wdzięczny. Brzmiała jak nastoletnia dziewica, którą mogła być wieki, wieki temu.

– Który z panów jest tym szczęściarzem? – spytała, taksując ich po kolei. Zatrzymała się na Romanie, który nie wiedząc czemu się zaczerwienił.

– No...

– My wszyscy! – wypalił Jacek Ptak.

Roześmiała się.

– Pytam poważnie. Który?

– Na serio wszyscy. Po kolei. Chyba że nie przeszkadza ci na raz. Nam nie przeszkadza. Racja?

Pozostała dwójka ochoczo pokiwała głowami. Kobieta dopiła resztkę wina i postawiła szklankę z hukiem na stoliczek.

– Nie ma mowy. Jeden. Dogadajcie się który, bo mi wszystko jedno, naprawdę. Tylko się sprężajcie. Przypominam, że jestem tutaj godzinę, a wam zostało czterdzieści minut.

Faceci popatrzeli po sobie. Nikt nie wiedział co teraz. Jasne było to, że każdy z nich chciał i miał potrzebę. Zaczęli się kłócić. Roman wyskoczył z tym, że to jego mieszkanie i mają wypieprzać. Jacek Ptak zarzekał się na swój pomysł. A Paulus tylko w kółko powtarzał, że mu się straszliwie chce. Nie było mowy o dogadaniu się. Czas płynął, kobieta piła wino i uśmiechała się pod nosem. Bawiła ją ta sytuacja, bawiła się nimi, bawiła władzą i pozycją. Postanowiła zabawić się jeszcze bardziej.

– Cisza!

Trzech meneli zamilkło.

– Wiem co zrobimy. Weźmie mnie ten, który wyjdzie zwycięsko z bójki.

– Co?

– To co słyszałeś. Rucha zwycięzca. Samiec alfa. Wódź plemienia. Jak zwał tak zwał.

– Że niby mamy się bić o ciebie?

– Tak. Macie się o mnie bić. Ja w tym czasie sobie zapalę.

Wyciągnęła z torebki paczkę fajek i wyjęła jednego cienkiego papierosa. Włożyła go sobie do ust. Faceci patrzyli jak zahipnotyzowani na to, jak jej wargi trzymają, ściskają, oplatają biały szlug i na to, kiedy go zmysłowo podpalała. Zaciągnęła się i wypuściła ostentacyjnie szary dym w ich kierunku. Upadła kobieta i trzech meneli. Ona wiedziała i też oni wiedzieli, że mimo wszystko i tak jest zwyczajnie od nich lepsza, w ogólnym rozrachunku po prostu lepsza, wartościowsza jako człowiek. Uśmiechnęła się z wyższością. A potem spytała pełna zdziwienia.

– Jesteście nienormalni? Na co jeszcze czekacie?

I po tym sygnale wystartowali jak dzicy. To była prawdziwa bijatyka, która mogłaby spokojnie przejść do historii wszystkich potyczek stoczonych wewnątrz menelskich kręgów. Niezwykłe widowisko. Krwawe i brutalne. Walka na śmierć i życie. O bycie w lub nie bycie w.

Pierwszy ruszył Paulus z zadziwiająca jak na niego werwą. Jednym susem doskoczył do Jacka i zacisnął dłonie na jego szyi, rycząc przy tym jak wariat "zajebię cię, zajebię!". Faceci upadli na podłogę i zaczęli się szamotać i turlać. Jacek Ptak okładał apatycznie pięściami Paulusa, a ten cały czas trzymał gardło w uścisku. Był na górze. Wygrywał.

Roman K podszedł bliżej i zaczął tłuc gołymi łapami menela na wierzchu, ale jego ciosy jakby po nim spływały. Spróbował go odepchnąć. To też nie poskutkowało. Złapał go za marynarkę i szarpnął z całych sił raz i drugi. Poszły tylko szwy – i cholerne pieniądze w błoto. Na chwilę odpuścił, ale zaraz znalazł coś użytecznego. Chwycił za taboret stojący w rogu i z rozpędu zamachnął się. Pierdolnął nim z całych sił w Paulusa, walnął w głowę, w jej tył, aż łupnęło. Menel osunął się na podłogę. Jacek Ptak wyciągnął rękę.

– Dzięki stary. Kurwa. Myślałem, że mnie udusi.

– Widziałem.

Mężczyzna podał temu leżącemu dłoń i pomógł mu wstać. Potem zupełnie niespodziewanie został uderzony w głowę. Zabolało. Roman przewrócił się na podłogę i spadły na niego kolejne ciosy. Kopniaki i pięści poszły w ruch. Skulił się i zaczął osłaniać rękami.

– Rozjebie cię chuju! Rozjebię! To ja będę dziś tym pieprzonym samcem! Ja! Pierdol się Roman!

Łup, łup, łup i jeb. Jeb, jeb, jeb i łup. Bez ustanku, bez przerwy. W końcu leżący menel przestał w ogóle czuć cokolwiek. Zamknął oczy i odpłynął ku krainie ciemności.

Obudził go ryk. Otworzył oczy i zobaczył Jacka Ptaka z gołym ptakiem walczącego z Paulusem. Paulus był w ubraniu.

– Wy chuje! Ona jest moja, moja do kurwy nędzy!

W dwóch rękach trzymał nogi od taboretu i okładał nimi Paulusa zepchniętego do kąta. Drewniane pałki fruwały w powietrzu i spadały z impetem na głowę, ręce i ramiona bezbronnego menela, który po chwili przestał stawiać jakikolwiek opór. Teraz Jacek Ptak trzaskał po głowie Paulusa. Raz za razem. Trzask łamanego drewna. Trzask łamanych kości. I krew. Krew lała się strumieniem z głowy tamtego faceta. I nagle atakujący przestał. Zatrzymał się. Oddychał ciężko i głęboko. Potem otarł nerwowo ramieniem swoją twarz, cały czas patrząc na skulonego Paulusa, na jego zmasakrowaną twarz podobną teraz do niczego. Może jedynie do kawałka porwanego mięsa.

– Paulus? – spytał z przestrachem.

Facet nie odpowiedział. Jasne było to, że nie żyje. Jacek zatłukł go na śmierć.

I wtedy w Romanie wezbrała jakaś dziwna siła. Podniósł się z kolan i złapał za metalowy pręt, który leżał beztrosko na podłodze – cholera wie po co tutaj leżał i dlaczego. Poczłapał do mężczyzny stojącego tyłem. Tamten się odwrócił, ich wzrok sparował. Morderca stał sparaliżowany, niezdolny do dalszej walki, mówienia, czy nawet myślenia. Był już, właśnie już, teraz, wyłącznie martwym ciałem.

– Zabiłeś Paulusa, więc teraz ja zabiję ciebie. Dobranoc Jacek.

I mocnym uderzeniem przywalił tuż nad prawym uchem. Jacek Ptak i jego nagi ptak dziś, ani nigdy potem, już więcej nie zagruchali.

Potem o sobie przypomniała ona.

– Łał. Nie spodziewałam się tego. Kompletnie. Jestem w szoku. – Wstała z kanapy i zaczęła iść w kierunku drzwi. – Popierdoleniec z siebie niezły. Co za cyrk! Muszę to wszystko opowiedzieć mojemu alfowi! Trzeba będzie zadzwonić na psy!

– Nie!

Roman K rzucił się w jej kierunku i dopadł ją. Chwycił mocno w pasie i zakrył dłonią usta. Wierzgała, ale nie miała z nim szans. On był mordercą, silnym samcem, urodzonym zwycięzcą. A ona była tylko i wyłącznie jego nagrodą.

– Myślisz, że po tym wszystkim tak po prostu pozwolę ci wyjść?! O nie ty pieprzona kurwo, nie, nie, nie! Przez ciebie zabiłem swoich jedynych kumpli! Oni nie żyją! NIE ŻYJĄ! PRZEZ CIEBIE ONI NIE ŻYJĄ! Ty nas podpuściłaś, podpuściłaś jak dzieci, zabawiłaś naszym kosztem! Twoja cipka zrobiła nam wodę z mózgu, a potem ją zwyczajnie zagotowała! Nie pozwolę ci wyjść, póki nie dostanę tego, za co cholera zapłaciłem! Jesteś moja! Moja ty nędzna, sprzedajna kurwo!

I zaciągnął ją siłą do sypialni, do pokoju matki, tam gdzie bał się wchodzić oo dłuższego czasu. Teraz miał to gdzieś. Liczyło się tu i teraz, bo przyszłość nie miała żadnego znaczenia. Pieprzona przyszłość nie oferowała mu zupełnie nic.

Rzucił ją na łóżko i po chwili przygwoździł ciężko padając. Było ciemno, przez okno wpadało tylko miejskie światło, więc widział jedynie zarys jej ciała. Zaczął ją całować, zachłannie i pożądliwie. Gryzł i pieścił jej szyję, jej uszy, jej usta i twarz, tę piękną twarz, którą musiał sobie wyobrażać. Wiedział, że tam była, musiała być cholera, musiała! W końcu ściągnął spodnie, zerwał z niej majtki i brutalnie wszedł. Zaczął się w niej ruszać. Było mu dobrze, było świetnie, bo też było to dobre i świetne i cudowne, a także prawdziwe i jedyne. Doskonale wiedział, że właśnie o to tylko chodzi. Nic innego się tak naprawdę nie liczy.

I nagle do pomieszczenia wpadło więcej światła. Całe tony światła. Roman K musiał zamknąć oczy. Potem je otworzył. I umarł. Umarł, bo nic więcej mu nie pozostało.

– Ja pierdolę! Ja jebię!

– O kurwa, kurwa, kurwa! Ja cię pieprzę! JA PIERDOLĘ!

Roman K leżał na łożu swojej zmarłej matki, dokładnie na swojej zmarłej matce, a właściwie w swojej zmarłej matce. Jej zgniła twarz, jej trupie oczy i skisłe usta to wszystko było tuż przed jego twarzą, jego oczami i ustami. Martwe i nieruchome ciało bezwładnie poddawało się jego bluźnierstwu, jego profanacji podczas trwania tego chorego rytuału. Z krzykiem ostatecznie potępionego Roman K wywinął kozła w tył i uderzył się w głowę, padając plackiem na śmierdzący dywan. Potem zwymiotował. Raz, drugi i trzeci. Leżał, wsparł się na trzęsących ramionach i rzygał dalej pod siebie. Wymiotował, starając się nie patrzeć na nią, na jej wysuszone ciało i na dłoń bez jednego palca i starał nie myśleć o tym, co przed chwilą zrobił. CO ON PRZED CHWILĄ ZROBIŁ!

– Ja pierdolę! Wywinęłam mu się po ciemaku, a on zaczął pieprzyć tego trupa, sądząc, że to ja! Ja cię pierdolę! CO ZA JAZDA!

– Trzeba zadzwonić na psy. Tych martwych dwóch i ten tutaj. Cholera. Musimy wyciągnąć jeszcze z niego kasę, bo jebany wisi nam trzysta pięćdziesiąt – Wysoki facet – najpewniej alfons – podszedł bliżej, ale wycofał się i ostatecznie zrezygnował po kolejnej fali wymiocin. – Dobra. Chuj z tym. Dzwonimy na psy i zmywamy się stąd.

– CO ZA JAZDA!

Roman K rzygał aż do samego przyjazdu policji. W radiowozie też rzygał i na przesłuchaniu również. Będąc już w areszcie, tuż nad ranem w końcu przestał. Policjant z rannej zmiany znalazł go martwego w kałuży własnych wymiocin.

A później, kilka dni po tym całym zajściu, pochowali Romana K na katolickim cmentarzu, tuż obok jego matki i razem z nią, a cały pogrzeb odbył się wyjątkowo ładnego i ciepłego poranka.


Z wizytką na dołku

Moje nowe opowiadanie znalazło się w majowym numerze e-eleWatora. Takie z humorem. https://e-elewator.org/e-e-8-marcin-waldemar-mielcarek/