środa, 27 października 2021

Skowyt kundli - Rozdział I

Otwieram oczy i już wiem, że nie ma opcji, abym zasnął, bo do głowy, przez jedno i drugie ucho, dobija się jakiś nieproszony gość. Ten gość dobija się też do mojego pokoju. Ktoś, albo coś stuka w drzwi z upartością pięciolatka. Po chwili łapię się na tym, że to nie stukot. To skrobanie. I wcale nie jest takie głośne. Wzdycham ciężko jak człowiek stary i znudzony życiem. Sięgam po telefon i patrzę w niego, ignorując tajfun powiadomień ze świata, który nic mnie nie obchodzi. Jest krótko po szóstej do cholery. Co niby takiego już zdążyło się wydarzyć, że muszę o tym wiedzieć?

Odrzucam na bok cienką kołdrę, wstaję i drapiąc się pod pępkiem, idę do drzwi. Na cichy dźwięk moich kroków coś za nimi przestaje hałasować. Wyczuwam to napięcie w powietrzu, niecierpliwe wyczekiwanie. Otwieram powoli. Za nimi witają mnie wielkie, smutne i czarne oczy jak tafla głębokiego jeziora. Ufne oczy zwierzęcia.

– Jam nie jest Pan twój – mówię do niej, a ona porusza się nagle, jakby kopnięta prądem, doładowana elektryczną energią.

Daję jej dłoń, a ona liże ją swoim mokrym jak podłogowy mop językiem. Jest w tym coś przyjemnego, pierwotna więź między psem a człowiekiem.

– Gdzie ten twój Pan Trin, co? Gdzie ten twój Pan?

Trinity, suka czarnego labradora, zaczyna piszczeć i merdać ogonem niczym śmigło helikoptera. A ja już wiem, gdzie jest jej Pan. Słyszę to doskonale, skrzypienie łóżka w sąsiednim pokoju. Więc to nie pies zbudził mnie nad ranem.

– Poczekaj mała – mówię do psa. – Tylko się odleję.

Wchodzę do łazienki i zapalam światło. "Więcej światła" powiedział ponoć Goethe, kiedy umierał. Z tym tylko, że jemu chodziło pewnie o coś zupełnie innego. Nieważne. Ważne jest teraz to, że na samym środku, na zimno-białych płytkach leżą damskie majtki. Różowe, koronkowe majtki zdecydowanie nie należące do któregoś z nas. Niezłą sobie Adam panienkę ogarnął, myślę i zostawiam te majty tak jak są, bo to obiekt czy teren równie skażony, co zakazany. Odlewam się, myję zęby z dokładnością harcerza i opłukuję moją spuchniętą po nocy twarz lodowatą wodą. Wyłażę w końcu z łazienki, a Trin czeka już na mnie grzecznie pod drzwiami. Głaszczę ją za uchem. Dobra dziewczynka. A niedobra dziewczynka natomiast rozkręca się i stęka całkiem głośno za ścianą. Biorę smycz i wychodzimy. Na pierwszym piętrze, pod jednymi, tymi samymi drzwiami, znów wali jak z miejskiego szaletu. Podobno mieszka tam wiekowa, schorowana kobieta, chodząca o kulach. Prawdopodobnie nie ma nikogo. Pierdolę. Starość jest najgłupszym z żartów Boga.

Kochane osiedle Retkina jeszcze na dobre się nie obudziło. Powietrze jest ospałe i mętne, jakby utkwiło pomiędzy klatką z betonowej szarości, nie mogąc znaleźć drogi ucieczki. Trinity rwie się do małego skrawka porośniętego wysokim trawskiem i chwastami. Robi swoje, kiedy ja oglądam na czarnym asfaltowym skrawku kolorowe obrazki podobne do tych z paleolitu. Są też klasy, ale ja nigdy nie grałem w klasy, może dlatego, że to gra dla dziewczyn, albo może dlatego, że większą część dzieciństwa przegrałem na kompie. Każdy ma własne wspomnienia, ani gorsze, ani lepsze. Trin wraca do mnie z uśmiechniętą mordą, chociaż wiem, że to nie radość. Myślę, o tym co wyprawia Adam ze swoją randką i postanawiam wziąć ją na spacer. Idziemy więc zdezelowanym jak po jakiejś wojnie chodnikiem, mijając kilkupiętrowe komunistyczne bloki przypudrowane delikatnie nowym tynkiem i odmalowane na jedną, nudną modłę. I tak już kilku samozwańczych cwaniaków zdążyło zaznaczyć na czarno, że rządzi tu ŁKS. Czasami rządził też Widzew. No i obie drużyny były często kurwami, albo chujami. Kroczymy leniwie przed siebie po starych chodnikowych płytach, a ludzie zaczynają powoli wyłazić ze swoich klitek, zmierzając do nie za drogich aut. Spoglądam w górę na dwunasto-piętrowca i przeraża mnie ilość małych, ściśniętych okienek. Chów klatkowy dla homo sapiens, a może dla homo sovieticus. Kto teraz o tym pamięta i jakie ma to cholera znaczenie.

Robię dwa kółka wokół osiedla i postanawiam, że już starczy tego łażenia. Wracam do naszego bloku z nadzieją, że mój znajomy Don Juan skończył już to, co zaczął. Jest poniedziałek, muszę iść do pracy jak każdy porządny obywatel, na szczęście dopiero na dziesiątą, ale nie uśmiecha mi się zmarnować tego chujowo rozpoczętego poranka. Wspinamy się z Trin po schodach na trzecie piętro, a ja zatykam nos, mijając śmierdzące niczym śmierć mieszkanie. Zanim wchodzę do siebie uderza mnie dziwna myśl, że może powinienem zapukać, zadzwonić, cokolwiek. Nie robię tego i po prostu wchodzę. Od progu na powitanie, wyrasta przede mną nieznajoma dziewczyna. Od razu spoglądam na jej długie, białe jak papier nogi i coś łechce mnie niespokojnie w brzuchu. Różowe majtki ma już na sobie, a w ustach szczoteczkę. Moją szczoteczkę.

– Możesz go zamknąć? – pyta mnie, pokazując palcem na Trinity.

– To jest ona – odpowiadam.

– Możesz? – ponagla pytanie piskliwym głosem, naciskając z siłą hydraulicznej prasy.

Otwieram drzwi do swojego pokoju i wpuszczam Trin do środka. Właściwie to powinienem otworzyć te Adamowe, ale mogę go zastać w nieciekawym stanie lub pozycji.

– Dzięki – mówi do mnie. – Nie lubię psów.

Ignoruję jej wyznanie z przyjemną obojętnością.

– Wiesz, że to moja szczoteczka, nie? – rzucam od niechcenia.

– Że co?

– Myjesz zęby moją szczoteczką.

Wyjmuje ją na sekundę i robi bardzo głupią minę. Jest nawet ładna, jej brązowe oczy sprawiają, że myślisz o drzemce nad jeziorem w ciepłym lecie. Ma słomiane, potargane włosy i rumianą twarz. Po chwili znów wkłada do ust moją szczoteczkę i oznajmia, że ściemniam.

– Mówię prawdę. Chyba ostatnio złapałem gdzieś opryszczkę, nie jestem pewien. Ale zobacz tutaj, widzisz? – oznajmiał bardzo poważnym tonem i zbliżam się, aby pokazać jej palcem miejsce, gdzie niby mam zimno.

Dziewczyna odwraca się i leci do łazienki, nie zamyka za sobą, więc widzę, że odkręca kran, nachyla się, potem bardzo długo płucze usta – tak zajadle i sumiennie że aż słyszę szuranie wody między jej zębami – i odkłada szczoteczkę do kubka. Mija mnie nie podnosząc oczu i znika w pokoju Adama. Biorę tę szczoteczkę i wywalam ją do kosza. Ja opryszczki nie mam. Ona – nie mam pojęcia. W każdym razie życzę jej jak najlepiej. Wracam do siebie i opadam na łóżko bezwładnie jak ścięte drzewo. Jest cicho, jest tak cicho, że mógłbym usłyszeć pracujące skrzydła muchy, gdyby jakaś latała. Potem to znika i słyszę dwa głosy. Męski i kobiecy. Rozmawiają o czymś, może nawet o mnie. Nie chcę słuchać, dlatego zrywam się i otwieram szeroko okno. Ulica ożywa nagle wszystkimi miejskimi dźwiękami – tłuczone w koszu szkło uderza irytująco w moje bębenki, a przebity w jakimś trupie tłumik ryczy boleśnie. Idzie się przyzwyczaić. Ponownie wracam do łóżka i zaczynam gapić się w sufit.

Opcji na przebrnięcie do dziesiątej mam niewiele. Większość może wzięłaby się za serial, albo coś takiego, ale mnie to od jakiegoś czasu nie ciągnie. Nie mam ochoty czytać, zresztą wszystko co ciekawe już dawno przełknąłem. Gry mnie nudzą, fejsbuki, instagramy i tik toki mam głęboko w dupie. Mógłbym pójść do Adama, pogadać, ale jest zajęty. Leżę więc bez sensu i celu. Trwa to jakiś czas.

– TY CHUJU JEDEN! – słyszę niespodziewanie zza ściany.

Podnoszę się do pozycji siedzącej. Trinity również unosi swój czarny łeb wraz z uszami. Jest równie zainteresowana co ja.

– TY GNOJU! – skrzeczy ponownie.

– ZOSTAW TEN PLAKAT!

– ROZPIERDOLĘ GO!

Coś wali głucho, Adam przeklina, a dziewczyna wyje jak wilczyca, aż przechodzą ciary. Trinity podnosi się i podbiega do moich drzwi. Zaczyna szczekać – strasznie, nerwowo, można się bać. Wstaję i wypuszczam ją. W tej samej chwili z sąsiedniego pokoju wyskakuje ta wciąż półnaga blondynka, a za nią Adam. Dziewczyna ma na sobie tylko za długą czarną koszulę do połowy ud. Poza tym na tyłku te różowe majtki, a odnotowuje to, kiedy schyla się po swoje buty.

– Uspokój się skarbie – oznajmia i stara się do niej zbliżyć.

– Weź spierdalaj. Posiedź sobie w tym swoim pokoju sam gnoju, jak tak ci dobrze!

Chłopak rzuca mi tylko przelotne spojrzenie i wiem, że są w nim przeprosiny. Za to, że muszę to wszystko oglądać. Nie pierwszy raz zresztą. Nic nie szkodzi.

– Chociaż ci podwózkę załatwię – mówi do niej głosem łagodnym jak baranek i próbuje ją dotknąć.

Odtrąca jego rękę niczym natrętnego robala z miną pełną pogardy, ale też żarliwej furii. Potem poprawia włosy i łapie za klamkę. Szarpie z determinacją, ale drzwi wciąż są zamknięte.

– OTWIERAJ MI TE PIERDOLONE DRZWI!

Trinity zaczyna na nią szczekać, ale uspokajam ją głaszcząc po głowie.

Adam otwiera górny zamek i patrzy na nią z politowaniem. Dziewczyna z obojętną twarzą manekina wychodzi na korytarz.

– No dobra skarbie, ale hej – rzuca w jej stronę, a ona odwraca się. W jej oczach widzę wątły płomyk nadziei. – Koszulę to mogłabyś mi jednak zostawić.

Dziewczyna obrzuca go mięchem i odchodzi w stronę windy. Po korytarzu niesie się melodia wściekłego kroku kobiety w szpilkach. Adam zamyka w końcu drzwi. Odwraca się do mnie i patrzy i milczy.

– Co to znowu było? – pytam, bo wiem, że na to czeka. Zwykle chce się tym pochwalić.

– Powiedziała mi, że ma dziś cały dzień wolny i że możemy spędzić go razem, nie koniecznie w łóżku. Zapytała czy nie chcę poznać matki z którą mieszka. Ma tylko ją, a matka jest schorowana i musi się nią zajmować przez całe dnie. Powiedziała też, że od dawna szuka kogoś takiego jak ja.

– Jak ty?

– Pomyliła się w swoim osądzie.

– No dobra, ale co ją tak wkurwiło?

– Przyznałem się, że w nocy nie włożyłem gumy. Jakoś tak wyszło, przez przypadek i alkohol. Bo wiesz, robiliśmy to dwa razy. W nocy i nad ranem.

– Wiem o tym. Słyszałem.

Adam wzdycha i idzie do swojego pokoju, drzwi zostawia uchylone. Na łóżku ma rozpierdol, a na ścianie tuż nad nim, jeden z plakatów zwisa na odwrót smutno niczym kutas starca, który chce, ale nie może.

– Na szczęście mi go nie podarła – mówi, kiedy orientuje się, że patrzę.

Poprawia go i po chwili znów wszystko jest cacy. To plakat z filmu Głód – głowa człowieka z profilu, właściwie jej połowa, rozdzielona jakby przy pomocy piły mechanicznej. Nie mam pojęcia co to za arcydzieło kina, poza tym, że dostało nagrodę w Cannes. Adam kiedyś przyznał, że też tego filmu nigdy nie widział. Ale plakat jest niezły, mocny. Trochę chory, ale mocny. Poza tym ma jeszcze dwa takie kinowe obrazki – z Elektrycznego mordercy i 8 1/2. W moim pokoju ściany są gołe, ale nie wesołe, a raczej smutne. Adam jest niespełnionym scenopisarskim talentem, ja – leniwym beztalenciem. Dlatego właśnie siedzimy razem, w pięknym mieście zwanym Łodzią.

– Ja serio zapomniałem z tego wszystkiego założyć, mówię szczerze, to żaden stealthing – powtarza o tamtym, nie wiem po co. Może chce się usprawiedliwić, albo naprawdę gryzie go sumienie.

– Kiedyś się doigrasz.

– Nie wierzysz mi, co?

– Stary, jakie to ma znaczenie?

Nie ma. Dlatego nic już nie mówi. Usta ma zamknięte, mina wyraża pewien grymas, który dobrze znam – jest zmartwiony i jednocześnie analizuje to co ma w głowie. Potem patrzy na mnie. Oczy ma ciemne, ale nie brązowe jak Trin, tylko całkiem czarne. Łeb też ma czarny, głębokie zakola, ale za to posiada bujny zarost. Ja mam więcej włosów, ale ciężko mi wyhodować męską brodę. Jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu, chociaż na mieście to on jest zwykle wyżej, bo nosi buty z grubą podeszwą. A może wtedy dopiero jesteśmy równi. Coś takiego.

– Nie mówiłem ci – zaczyna nagle, a potem wzdycha i siada na swoim łóżku. – Znowu nie wzięli mnie na testy do filmówki. Znowu. Trzeci rok z rzędu nie udało mi się zostać scenarzystą.

– Poprzednim razem przecież cię wzięli na rozmowę – przypominam mu, chcąc zrobić emocjonalnie dobrze.

– No i co z tego? W tym roku miałem się dostać na same studia, a wyszło tak, że nie przeszedłem nawet pierwszego etapu. Cofnąłem się w rozwoju. Miałem rozwijać, a zrobiłem krok w tył. A nie przepraszam. Nie krok, tylko sto kroków. Kończy mi się czas stary.

Siadam obok niego na płaczącym materacu i wzdycham ciężko. Teraz zaczynam myśleć o sobie. Pieprzone fałszywe obrazki z wymalowanymi marzeniami, które karmią nasze ego złudną nadzieją. Nie jestem wcale w lepszej sytuacji, ale nie mówię mu tego. Wciąż liczę, że ze mną jest inaczej, że ulepiono mnie z innej gliny. Podskórnie wiem, że tak nie jest. Adam przyjechał do Łodzi, bo chce zostać scenarzystą, a Filmówka jest mu do tego potrzebna – tak sobie wmawia, uzależnił od niej sukces, uzależnił całe swoje życie. Ja jestem samozwańczym pisarzem, mam w dorobku kilka opowiadań w drukowanych czasopismach, niestety już małoznaczących w XXI wieku. No i napisałem powieść – niecałe cztery miesiące temu – od tamtego czasu czekam na odpowiedź wydawnictwa, które weźmie mój wypocony syf, ale tak się nie dzieje. Co prawda odezwały się trzy, kłamliwie pakujące do mojej głowy obietnice sukcesu, kiedy tylko zainwestuje w przedsięwzięcie dwucyfrową sumkę. Niech się wszyscy pierdolą. A Adamowi mówię:

– Za rok stary się uda. Za rok na pewno się nam uda. Wciąż jesteśmy młodzi.

W jego spojrzeniu jest zwątpienie połączone z litością dla mojego skromnego optymizmu. Przejdzie jemu i przejdzie mi. Czas to kuracja na wszystko. Potem wstaję i uśmiecham się miałko. Od ckliwych gadek z samego rana mnie skręca, zbiera się mi na wymioty i zawsze tak jest, więc robię to co zwykle. Wychodzę.

W kuchennym aneksie czeka Triss – mała koczuje przy metalowej misce bez żarcia. Podchodzę do niej, schylam się i łapię za plastikowy worek z suchą karmą. Sypię obficie do zachłannej michy i jednocześnie głaszczę psa po lśniącej sierści. Merda ogonem i nie wiem czy to z powodu jedzenia czy mojego, więc czuję małe ukłucie, momentalny skok zazdrości. Dlaczego jest tak, że co by się nie działo, to człowiek zawsze musi być na pierwszym miejscu?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nowe opowiadanie w Suburbiach

Wrzucam poniżej link do opowiadania, które opublikowano mi w nowym numerze Suburbiów. Tytuł zachęcający, czyli Ja ją dymam, a ona nic . http...