wtorek, 28 września 2021

Także tego...

Wczoraj obroniłem magisterkę z literatury na 5, pisałem o Charlesie Bukowskim, także tego...
Dziś nic nie wrzucam, ale odsyłam do kanału na YouTube, który znalazłem kilka lat temu. Gość wymiatał nagrywając czytanie opowiadań Buka i szkoda, że już przestał. Często sobie do tych nagrań wracam i słucham. Polecam także coś Bukowskiego jeżeli nie znacie, spokojnie traficie na coś w necie - facet po prostu umiał pisać i warto.

sobota, 25 września 2021

Okej, dobra...

Okej, dobra, nie wrzucałem nic parę dni, ale kto ma cholera tyle czasu na czytanie i to jeszcze czegoś mojego, kiedy w TV leci Netflix, na kompie porno, a w realu można przyssać się do randomowej butelki. W każdym razie - ja sobie dalej robię swoje, a tutaj wrzucam kolejne opowiadanie, tym razem mocniejsze, coś jakby erotyk. Nawet się uśmiałem przy pisaniu, bo miała być to trochę komedia. Wisi jako post poniżej. 

Link tutaj:


Dwa duże zera

Dwa duże zera

Pracowałem od jakiegoś czasu w sklepie z artykułami do malowania, znajdującym się na samym rogu niczego, i mój szef, Pan Robert, oczekiwał ode mnie tylko jednej rzeczy. Żebym tam po prostu był. Oczywiście nie stosowałem się do tego jedynego polecenia i otwierałem przeważnie spóźniony. Raz otworzyłem sklep dopiero po godzinie. Kiedy przyszedłem – czułem się okropnie, bo to był poniedziałek, a ja dałem poprzedniego dnia srogo w palnik – facet stał przed drzwiami i kopcił papierosa jednego za drugim. Pod jego stopami leżało kilkanaście martwych petów. Spostrzegł mnie, przez chwilę nic nie mówił, bo kończył faję i odezwał się dopiero po tym, jak zdeptał tlący odpad podeszwą.

– Czy ja aż tyle od ciebie wymagam Poniatowski? – zapytał bardziej znudzony niż wściekły. – Aż tyle? Być na czas?

– Przepraszam, Panie Robercie – wyznałem z udawaną skruchą i wcisnąłem mu pierwszy, lepszy kit. – Mój brat miał wczoraj urodziny i trochę wypiliśmy. Trochę tylko.

– Jaki brat?

– Mój brat. Starszy. Dawno się nie widzieliśmy. Wrócił na przepustkę.

– Z wojska?

– Z więzienia.

Mężczyzna pokiwał tylko głową i zapowiedział, że to moje ostatnie spóźnienie. Zgodziłem się z nim, ale na drugi dzień znowu przyszedłem wstawiony i pół godziny po czasie. Tym razem nie powiedział nic. Na początku następnego tygodnia po prostu wparował do sklepu z jakimś chłopakiem.

– To jest Emil – wyznał jakby dumny z siebie. – Od dziś będziecie pracować we dwóch.

– To nieźle... – zacząłem, ale przerwał mi, mówiąc dalej, czy też to ja chciałem się mu wciąć.

– I będzie z tobą pracował, aż wszystkiego się nauczy. Masz koledze wszystko pokazać, gdzie co leży, jak się kasę liczy. Mam nadzieję, że szybko to opanuje.

Posłał Emilowi uśmiech niczym kochanek, ale tamten się nie zarumienił.

– A jak już wszystkiego się nauczy? – zapytałem naiwnie, dobrze znając odpowiedź.

– Wylecisz stąd Poniatowski. Wylecisz.

Pan Robert wziął jeszcze Emila na zaplecze – nie wiem, może się tam całowali – po czym wrócili razem uhahani od ucha do ucha. Gościu śmiał się, jakby zaraz miał zakrztusić. Kiedy szef zostawił nas samych, obejrzałem sobie tego nowego. Zdawał mi się być beznadziejnym typem. Szeroka, ulana twarz, małe oczka i tłuste włosy. Uszy odstające, które z chęcią odfrunęłyby do nieba. I ta jego postawa – zgarbiony i niski, z balonową oponką na brzuchu i chudymi jak patyki rękami. Pomyślałem, że w całym swoim życiu nie zrobił pewnie ani jednej pompki. Kiedy się do mnie odezwał, zniechęcił mnie jeszcze bardziej.

– To co mam robić, kolego?

Pierwsze co kazałem mu zrobić, to dokładnie wyszorować kibel – nad którym ja nie pochyliłem się ani razu przez dwa miesiące pracy, więc możecie sobie wyobrazić jak to musiało wyglądać i śmierdzieć. Kiedy skończył – zajęło mu tragicznie dużo czasu – powiedziałem, że ma przelecieć podłogi.

– Wymyć cały sklep? – zapytał z miną przerażonego buldoga.

– Cały sklep – potwierdziłem i wróciłem na swoje miejsce, czyli na obrotowe krzesło, będące miejscem mojego wielogodzinnego spoczynku.

Zaczął myć te podłogi antycznym mopem z drewnianym kijem i zauważyłem po pół godziny, że ani razu nie wymienił wody. Wyszedłem na środek i spojrzałem na zwykle szare kafelki. Były teraz czarne.

– Ty, Emil! – zawołałem.

Wychynął zza jednego z regałów.

– Myłeś już kiedyś podłogę?

– Ani razu. To jest mój pierwszy raz.

Mogłem go o to, kurwa, podejrzewać.

Ponownie poinstruowałem go co i jak – pokazałem nawet, robiąc w kilka sekund więcej niż on przez pół godziny – i ponownie wróciłem na swój wygodny tron. Nadrabiałem zaległości w lekturach, czytałem sobie Buszującego w zbożu Salinger'a. Pod koniec dnia, jeszcze przed zamknięciem, obejrzałem krytycznym okiem jego dzieło. Kiepsko mu poszło.

– Na którą jutro mam być? – zapytał, kiedy wyszliśmy przed sklep.

– Na dziewiątą – oznajmiłem. – Możesz być na dziewiątą. Ja się pewne trochę spóźnię.

Nie zrobiłem nawet trzech kroków, kiedy zawołał za mną:

– To jak wejdę do sklepu?

Wzruszyłem ramionami i wróciłem do siebie, na pokój w akademiku. Cały wieczór przegrałem w karty z moim współlokatorem, nie rozmawiając przy tym zbytnio. Może dlatego, że Matas był Litwinem i nie za bardzo mówił po polsku. Ja co prawda umiałem po angielsku, ale on nie. Po litewsku nie rozmawiałem. Dlatego siedzieliśmy cicho i karty były uniwersalnym językiem. Tak samo jak wódka. No więc głównie graliśmy w wojnę. Nie wiem czy Matas umiał grać w coś innego, bo nie miałem jak zapytać. Zresztą, nie było to aż tak ważne.

Następnego dnia przyszedłem wyjątkowo w czas. Emil już czekał pod wejściem jak potulny piesek i tak samo radośnie przywitał mnie u drzwi – może merdałby przy tym ogonem, gdyby taki miał. Podał mi rękę, ale go zignorowałem. Weszliśmy do środka i pomyślałem, że chyba nie powinienem być dla niego taki surowy, mimo że koleś ewidentnie przyszedł ukraść mi robotę – końcu nie był nic winien. Ale kiedy zobaczyłem jego damski chód, jego ślimacze ruchy przy każdej prostej czynności i kiedy wyskakiwał ponownie z głupim pytaniem, zmieniłem zdanie ostatecznie. Nie mogłem go polubić. Nie dało się, cholera.

Przez cały tydzień kazałem mu robić najróżniejsze, kompletnie bezsensowne rzeczy. Kiedy przychodził do kasy i opierał się o blat, zapuszczając żurawia na to co robię, wysyłałem go do magazynu, do pobliskiego sklepu czy coś takiego. Irytował mnie swoim zachowaniem, swoim jestestwem. Był jak taki ludzki rzep, przylepa. Przyklejał się do człowieka i to wnerwiało cię niesamowicie, bo emanowała od niego aura przegrywu i przykrego potu. Opowiadał mi pierdoły ze swojego życia, starał się opowiadać – przeplatane żartami po których tylko on się śmiał – bo w ogóle nie słuchałem. Często gadał o jakiejś Ewie, która miała być niby jego dziewczyną. Z historii wynikało, że jest nieziemską laską, więc mu nie wierzyłem.

Drugiego tygodnia w poniedziałek tak jak zwykle czekał na mnie grzecznie pod drzwiami. Zapomniałem się i podałem mu rękę. Uścisnął ją tak mocno, że prawie poczułem ból. Miałem ochotę pieprznąć go w ten głupi łeb, bo widziałem, że włożył w ten uścisk potężny wysiłek – zdradziła to jego krzywa twarz. Zrobił to celowo albo był po prostu idiotą. Podejrzewałem to drugie.

Ruch w sklepie był – zawsze – niewielki. Zwykle kilku stałych bywalców, którzy oglądali codziennie te same zakurzone półki, licząc chyba, że ujrzą na nich pewnego dnia samego Chrystusa. Ale w ten poniedziałek do sklepu weszła obca dziewczyna. Zanim ją zobaczyłem, usłyszałem w wiatrołapie stukot jej obcasów. Pojawiła się nagle, wyłoniła z mroku i zaczęła kroczyć po sklepie z wyrafinowaniem damy z lat minionych. Miała ciemne włosy, a biały kapelusz wisiał jej z tyłu głowy. Nie była wysoka, obfite piersi ściśnięte zostały pod szarą koszulką, a różowa plisowana spódnica, którą miała na sobie, nie zdołała ukryć jej dorodnych bioder i pośladków. Gapiłem się na jej ciało z przyjemnością. Dziewczyna nie spojrzała na mnie od razu. Przeszła pomieszczenie kilka razy zanim się odezwała.

– Czy jest Emil?

Nie załapałem od razu o kogo jej chodzi – tyle mnie interesował.

– Jestem ja – odpowiedziałem. – Może być?

– Przyniosłam mu śniadanie. – Zignorowała moją zaczepkę z chłodem zimy.

Emil wyczłapał się nagle z jakiegoś kąta i takim dziwnym półbiegiem – wyglądało to komicznie – zbliżył się do dziewczyny. Wyciągnął ręce jakby chciał ją uściskać, ale ona cofnęła się.

– Cześć Ewo – powiedział, śmiejąc przy tym nerwowo.

Zerknął na mnie niepewnie.

– Trzymaj – oznajmiła, podając mu aluminiowe zawiniątko.

Emil wziął od niej kanapki i dalej stał jak wryty.

– Co się mówi Emil? – pomogłem mu.

– Dzięki – wydukał.

Ewa nie dała po sobie poznać niczego. Odwróciła się zaraz i pewnym krokiem udała do wyjścia. Opuściła sklep bez słowa.

– To moja dziewczyna – zaczął Emil.

– Mówisz? – rzuciłem od niechcenia. – A kibel dziś szorowałeś?

– Ale jak? Dziś kibel? Znowu?

Pokiwałem głową jak znudzony mędrzec, który potwierdza prawdę oczywistą. Chłopak spuścił łeb i poszedł w stronę zaplecza. To podła zagrywka, ale nie było mi go szkoda za grosz. No może trochę.

Ewa nie pojawiła się w sklepie do końca tygodnia, ale w sumie zapomniałem o niej następnego dnia, więc nie robiło mi to różnicy. Nasz szef, Pan Robert, wpadł któregoś dnia zapytać jak idzie postęp w nauce nowego padawana. Powiedziałem mu, że Emil jest bystry jak woda w klozecie i szybko się uczy. Facet był wyraźnie zadowolony. Ja znacznie mniej.

No i pewnego ranka Emil nie stawił się do pracy punktualnie. Przyszedł prawie po godzinie z nietęgą miną i jeszcze bardziej zgnębioną postawą. Zatrzymał się przy mnie i wiedziałem, że coś leży mu na sercu. Gówno mnie to obchodziło, ale otworzył się bez pytania.

– Stary, jak ja ją kocham – wyrzucił desperacko.

– Kogo? – zapytałem, autentycznie nie wiedząc, o kogo mu chodzi.

– No Ewę. Kocham ją na zabój.

– Aha.

– Nie mogę przestać o niej myśleć, w dzień czuję się źle, nie mogę spać w nocy. W głowie mam tylko jej obrazek. Jest dla mnie wszystkim. Ale coś się zmieniło. Jest jakaś inna, obca. Zrobiła się zimna, niemiła. Nie była taka. Naprawdę coś się zmieniło stary. Nie wiem o co chodzi. Boję się, że kogoś ma.

– Kiepska sprawa.

– Wychodzi gdzieś dzień i w nocy, w ogóle się nie widzimy. Drzwi do pokoju ma zawsze zamknięte. Kiedy pukam i wiem, że na pewno jest w środku, odpowiada mi cisza. Piszę do niej, ale ona nie odpisuje. Kiedy dzwonię, zawsze ma wyłączony telefon. Myślę, że naprawdę kogoś ma, poznała jakiegoś faceta. To doprowadza mnie do szału. Próbowałem się z tego powodu nawet zabić.

– I co? Udało się?

Popatrzył na mnie załzawionymi oczyma. Pomyślałem, że sprawa naprawdę jest poważna.

– Od jak dawna tak się zachowuje? – spytałem.

– Od jakiegoś tygodnia – oznajmił i wyryczał. – Nie wiem co robić, Marcel! Pomóż mi!

Poradziłem mu, żeby jeszcze to przeczekał, że kobiety czasami tak mają. Potem odpuściłem mu prace, łaskawie pozwoliłem, żeby sobie posiedział na zapleczu. Oczywiście nie powiedziałem o tym szefowi. Nie byłem konfidentem. Każdy ma prawo mieć gorszy dzień. Mnie zdarzały się one trzydzieści razy w miesiącu.

No ale następnego dnia ta łamaga w ogóle nie przyszła. Po cichu liczyłem na to, że Pan Robert wparuje z niezapowiedzianą wizytą i zrzednie mu ten wąsaty ryj, kiedy spostrzeże brak swojego kochasia. Nie on jednak odwiedził sklep. Przyszła do mnie Ewa. Wkroczyła z gracją, ubrana bardzo podobnie jak ostatnio, tym razem jednak jej spódniczka kończyła się znacznie wyżej, a koszulka miała głęboki dekolt.

– Macie tu może pędzle? – zapytała niewinnie, obrzucając mnie nieznacznym spojrzeniem, kiedy ja patrzyłem na jej odsłonięte cycki.

Pewnie, że pokazałem jej gdzie mamy pędzle. To była ciasna alejka, bardzo zagracona, więc staliśmy blisko siebie. Czułem bijące ciepło z jej ciała, rodzaj grawitacji działający na mnie hipnotycznie. Niby przypadkiem trąciła mnie swoim biustem – było to przyjemne. A potem na dokładkę odwróciła się do mnie tyłem i nachyliła, wypinając swój ładny tyłeczek. Trwała w tej pozycji dłuższą chwilę, trochę nim kręcąc. Rajcowny obrazek. Miałem ochotę coś z tym zrobić, ale wychowano mnie na dżentelmena. Pozwoliłem sobie jedynie podziwiać widoki.

– Myślałam, że będzie tutaj coś ciekawszego – stwierdziła w końcu, prostując się.

Wróciliśmy na główną salę. Szedłem za nią,wciąż gapiąc się na jej krągłą dupcię, pracującą pod tym kusym materiałem. Naprawdę potrafiła poruszać się na tych obcasach. Większość kobiet chodzących w wysokich butach sprawia wrażenie paralityczek. Jest w tym coś smutnego.

– Gapisz mi się na tyłek? – zapytała nagle bez ogródek.

– Emil to twój chłopak? – odbiłem piłeczkę.

– Nie.

– On uważa co innego.

Westchnęła ciężko, a odsłonięte miło piersi uniosły się i opadły słodko.

– Wynajmuję pokój na tym samym mieszkaniu co on – powiedziała. – To wszystko.

– Przyniosłaś mu przecież śniadanie.

– Zostawił je w kuchni i dzwonił do mnie potem, żebym mu je przyniosła. Wydaje mi się, że zrobił to specjalnie.

– Gość ma na twoim punkcie obsesję. Powinnaś być dla niego milsza.

Nie odpowiedziała na to. Przysunęła się do mnie i ponowiła wcześniejsze pytanie, które celowo pominąłem. W jej jasnych oczach czaiło się coś niedobrego.

– To gapiłeś mi się na tyłek?

– Może.

– A chciałeś za niego złapać?

– Nie wiem.

Ujęła moją dłoń i położyła ją sobie na prawym pośladku, przyciskając ją do niego. Był strasznie miękki, prawie rozlewał się pod moimi palcami. Cofnąłem się po chwili, ale nie dlatego, że mi się to nie podobało. Usłyszałem dzwonek – znaczyło, że ktoś wszedł do sklepu. Jakaś stara baba, jedna z tych, które przesiadują tutaj po godzinie i niczego nie biorą. Zachowanie Ewy również momentalnie się zmieniło. Odsunęła się ode mnie i powiedziała, że musi już lecieć, bo ma coś ważnego do załatwienia. Nie zatrzymałem jej. Jedynie Bóg wie co siedziało w głowie tej dziewczyny. Nie miałem zamiaru tego roztrząsać.

Pracowaliśmy z Emilem dalej i powoli wdrażałem go w tajniki dobrego sprzedawcy. Mój koniec zbliżał się wielkimi krokami. Chłopak był jednak ciągle rozkojarzony, wolno się uczył i Pan Robert wyrażał już oznaki poirytowania – denerwowało go to, że wciąż byłem potrzebny. Ale jak na wszystko nadszedł i czas na mnie. To miał być mój ostatni dzień, ostatni piątek. Sklep był już otwarty i wszedłem do środka. Za ladą siedział Emil. Wyglądał na przybitego, oczy miał zaczerwienione i podkrążone. Nie zapytałem go co się stało. Kazałem mu zjeżdżać z mojego miejsca. Zrobił to i zaczął temat.

– Pamiętasz Ewę, moją dziewczynę?

– No.

– Rozstaliśmy się.

– Przykro mi.

– Powiedziała mi, że nie jestem odpowiednim dla niej facetem, że w ogóle nie jestem według niej facetem. Powiedziała, że znalazła sobie kogoś lepszego, prawdziwego mężczyznę. Tylko co to znaczy być prawdziwym mężczyzną stary, co? Co to kurde znaczy? Przecież byłem dla niej dobry i miły. Wyręczałem ją we wszystkim, kupowałem prezenty, a teraz co? Znalazła sobie jakiegoś frajera.

Wytłumaczyłem mu w końcu, że takie rzeczy się zdarzają i że nie ma co się tym przejmować. Poradziłem mu, że jeżeli naprawdę ją kocha, to powinien spróbować z nią porozmawiać, otworzyć się. Stwierdził, że to świetny pomysł i że do niej zadzwoni. Nie dał sobie przetłumaczyć, że to za wcześnie. Wyszedł na zaplecze i nie było go jakieś pięć minut. Wrócił z zadowoloną miną.

– Ewa powiedziała, że może ze mną pogadać za pół godziny, u nas na mieszkaniu – oznajmił podbudowany.

– Jesteś w robocie przecież – przypomniałem mu.

– Wyskoczę na godzinę, dobra? Nie powiesz nic szefowi, okej?

Byłem równym gościem. Obiecałem, że nic nie powiem. Poleciał jak na skrzydłach. Znów zrobiło mi się go trochę żal.

I wcale nie byłem zaskoczony tym, że kilka chwil po jego wyjściu w sklepie pojawiła się Ewa. Teraz wyglądała niczym zwykła ulicznica – wystrojona w skąpe mini, które ledwo zakrywało jej tyłek. Brzuch miała odsłonięty, a na twarzy ostry makijaż. Zatrzymała się przed moim stanowiskiem i uśmiechnęła się.

– Minęłaś się ze swoim chłopakiem – powiedziałem obojętnie.

– On nie jest moim chłopakiem, mówiłam ci już. Wynajmuję tylko pokój w jego mieszkaniu. Dostał je podobno w spadku po zmarłym dziadku. Siedzę na nim, bo prawie nic mu nie płacę – wyjaśniła.

– Czyli go wykorzystujesz.

– Skoro się daje.

Westchnąłem ciężko.

– Słuchaj skarbie, chyba wiem w co tu się gra. Nie bardzo mam ochotę w tym uczestniczyć – wyjaśniłem sucho.

– A w co się gra? – zapytała, udając głupią.

– Z jakiegoś powodu się na nim odgrywasz, bawisz się nim, jego uczuciami. I jestem ci do tego potrzebny. Chcesz mu zrobić krzywdę. Tylko dlaczego?

– Lubię chaos. Lubię być w centrum. To wszystko.

– Skoro tak to w porządku.

Wstałem zza lady i poszedłem do drzwi. Odwróciłem kartkę "otwarte" na drugą stronę i zamknąłem drzwi do sklepu. Nie zależało mi już w ogóle na tej robocie, przecież dziś wylatywałem. Pan Robert mógł wparować w każdej chwili, ale to też mnie mało obchodziło. Wróciłem do niej. Stała oparta o drewniany blat. Nachyliłem się i pocałowałem jej pomalowane bordową kredką usta, łapiąc ją jednocześnie za tyłek.

– Świnia – rzuciła do mnie, kiedy oderwałem się od niej.

– Słuchaj, na zapleczu jest nieduża kanapa – zacząłem. – Myślę, że powinna się nadać.

– Ty gnoju jeden – odpowiedziała ostro.

Mimo to poszła ze mną na tyły sklepu.

Usiadła na tej wysłużonej, pachnącej kurzem kanapie. Odrzuciła włosy do tyłu i wbiła we mnie swoje niebieskie oczy. Dopadłem do niej, nie mogąc dłużej wytrzymać. Zacząłem ją całować, jej szyję, twarz, usta. Odpowiadała mi zdawkowo, jakby obojętnie i chłodno. Pomogłem jej zdjąć skąpą koszulkę na ramiączka i wprawnym ruchem pozbawiłem ją stanika. Jej piersi były naprawdę ładne – jędrne, z niewielkimi, różowymi brodawkami. Zacząłem łapczywie ssać jeden sutek.

– Ty pieprzona świnio – obraziła mnie znowu.

Pomyślałem, że to element jakiejś gierki, albo mówiąc takie rzeczy, czuła się lepiej ze samą sobą. Nie myślałem jednak o tym za dużo. Miałem tu coś lepszego niż rozmyślanie.

Moja lewa dłoń powędrowała między jej rozchylone nogi. Okazało się, że nie miała na sobie majtek. Chwilkę bawiłem się jej łechtaczką, a potem wsadziłem jej palec do środka. Było tam bardzo ciasno, bardzo mokro i gorąco. Zaczęła cicho pojękiwać. Przerwałem zabawę i wstałem, potem zdjąłem swoją koszulkę i odpiąłem pasek od jeansów. Zsunąłem je razem z bokserkami.

– Chyba nie myślisz, że wezmę go do buzi ty skurwielu – powiedziała oburzona.

Nie zdążyłem się nawet odezwać, a już ssała go, trzymając tuż przy jajach. Bordowa główka mojego penisa znikała i pojawiała się, pojawiała się i znowu znikała w jej ustach. Nagle przerwała i z ogromnym wyrzutem oznajmiła:

– Nawet nie myśl o tym, że mi go wsadzisz!

No i właśnie to zrobiłem. Przewróciłem ją na plecy i zadarłem jej mini. Rozchyliła szeroko nogi i wszedłem w nią głęboko. Zawyła, przyjmując mnie po raz pierwszy. Potem już jęczała i dyszała, biorąc to co dla niej miałem. Wsadziłem jej język w usta i całowaliśmy się i pieprzyliśmy jak króliki. Minęło trochę czasu i teraz to ona była na górze. Ujeżdżała mnie z pasją i zaangażowaniem. Co chwila powtarzała:

– Ty gnoju! Ty pieprzony gnoju!

Nie spodziewałem się tego, co po chwili zrobiła. Otwartą dłonią, z całej siły, walnęła mnie w twarz. Zapiekło. Potem spróbowała po raz drugi, ale się uchyliłem.

– Co ty wyrabiasz? – zapytałem, a ona ani na chwilę nie przestawała po mnie skakać.

– Jesteś wrednym skurwielem, zacząłeś pieprzyć mnie bez pytania.

Zacząłem zastanawiać się kto tu kogo tak naprawdę pieprzy.

Kiedy po raz kolejny spróbowała mnie uderzyć, złapałem ją za rękę, wywinąłem i obróciłem całą na brzuch, przygniatając swoim ciężarem. Miałem ją teraz. Zacząłem poważnie dojeżdżać ją od tyłu.

– Nienawidzę cię! Nienawidzę!

Nie przestawałem jednak ani na moment, bo czułem, że jestem tuż, tuż. Naprawdę była niezła w te klocki. No i chwilę później skończyłem w środku. Odezwała się dopiero, kiedy z niej zszedłem.

– Było w porządku – oznajmiła cicho.

– Tak – przyznałem. – Było w porządku.

– Muszę już lecieć – wyznała i zaczęła się ubierać.

Otworzyłem sklep i wróciłem na swoje miejsce za kasą. Ewa wyszła, nie żegnając się ze mną. A Emil już dzisiaj nie wrócił.

Weekend minął mi za szybko i tylko trochę myślałem podczas niego o tym, co zdarzyło się na tyłach sklepu. W poniedziałek rano obudził mnie telefon. Dzwonił Pan Robert.

– Poniatowski musisz przyjść dziś do pracy – odezwał się na powitanie.

– A co z Emilem? – zapytałem.

– Nie ma go. I nie będzie.

– W takim razie chcę podwyżkę.

– Nie przesadzaj Poniatowski.

– W takim razie dowidzenia Panie Robercie.

Rozłączyłem się. Nie minęła sekunda jak znowu zadzwonił.

– Dobra. Dam ci podwyżkę. Ale zaczniesz przychodzić do pracy punktualnie, jasne?

– W porządku.

Skończyliśmy rozmawiać. Było przed dziewiątą, więc wstałem z łóżka i zacząłem wsuwać na siebie spodnie. Za oknem świeciło słońce. Dzień wydawał się ciepły. Matas przekręcił się w łóżku, gadając coś pod nosem w obcym języku. Wszystko zostało po staremu.


poniedziałek, 20 września 2021

Siedzę od rana...

Siedzę od rana i powoli pracuję sobie nad kolejnym tekstem z kanwy horroru. Zawsze myślałem, że mógłbym pisać coś takiego, gdybym nie utknął w świecie fotografowania codzienności. No ale nic... Jedno opowiadanie udało mi się już skończyć i trafiło na YouTube:

https://www.youtube.com/watch?v=gph9zbR8MLo&ab_channel=StraszneOpowie%C5%9Bci

Kanał polecam i mam nadzieję, że te nowe, które właśnie piszę, też trafi do odsłuchania. A opowiadanie można sobie przeczytać na moim blogu. "Zimna Woda". Wrzucam je w ty samym czasie. Inspirowane hobby ojca - zawsze zastanawiałem się czy on nie boi się łazić w środku nocy po lesie. Ja bym pewnie się bał.

Zimna Woda

Zimna Woda

Śnieg głośno chrupał pod jego butami. Mężczyzna szedł w kierunku wysokiej konstrukcji, stojącej na skraju lasu i sięgającej niemalże koron drzew. Jej zarys z każdym krokiem stawał się coraz bardziej wyraźny. To była mroźna noc, z suchym, ostrym powietrzem, przez które oddychało się wyjątkowo ciężko. Księżyc wisiał wysoko, okrągły i blady, tuż nad linią odcinającą las od nieba. Bladym światłem brukał wszystko wokół na wyjątkowo ponure kolory. Mężczyzna pociągnął nosem i poprawił chustę zakrywającą twarz. Odkaszlnął po chwili. Czuł jak chłód przenika jego ubrania, wnika w mięśnie i mrozi kości. Jeszcze kawałek, pomyślał. Spuścił głowę i parł naprzód. Patrzył na swoje nogi brodzące po kolana w białym puchu. W końcu dotarł pod ambonę. Kilka sekund później mężczyzna siedział już na górze, obserwując przez lornetkę gołe połacie bieli. Na chwilę obecną nic ciekawego. Wyciągnął telefon i sprawdził godzinę. Było dziesięć minut po drugiej.

Polował na dzika, dużego, prawie stukilogramowego odyńca – wywnioskował to po śladach, na które zdążył w przeciągu miesiąca kilkakrotnie natrafić. Zasadzał się na niego już od tego okrągłego miesiąca, ale zwierz był nieuchwytny. Cwana bestia, naprawdę cwana, myślał sobie. Na takie jak on mówiło się "Profesor", bo był jak na dzika stary i miał "profesurę" ze skutecznego unikania kuli. Do czasu jednak. Mężczyzna czuł, że to jest ten moment, ta noc. Wiatr był sprzyjający, księżyc w pełni. Poświęcił wystarczająco dużo godzin, studiując zachowanie Profesora. W końcu był on tylko głupim, dzikim zwierzęciem z lasu. Myśliwym natomiast człowiek.

Mężczyzna opuścił lornetkę na pierś i wyciągnął z futerału sztucer. Stal lufy, którą dotknął odsłoniętymi z rękawiczek palcami, oparzyła go nieprzyjemnym zimnem. Zdjął klapkę z lunety i ponownie rozejrzał się po okolicy. Panujące warunki sprawiały, że noc miała się jak szary dzień, przynajmniej tutaj, na odsłoniętej łące. Las był natomiast czarną, groźną masą okalającą wszystko dookoła. Dalej, paręnaście metrów w głąb, rozciągały się kilkukilometrowe bagna – jego ambona znajdowała się na obrzeżach. Ludzie z okolicy wołali na nie Zimna Woda, bo przez całą ich długość płynął strumień zwany Zimną. Bagna usiane były małymi, głębokimi stawami, mogącymi spokojnie połknąć dorosłego w całości. Zdarzało się, że ludzie znikali bez śladu, wkraczając zbyt daleko w Zimną Wodę – prawdopodobnie topiąc się w jednym z setki tych niepozornych bajorek. Ale on był myśliwym, te tereny były jego łowiskiem i znał je przecież od dobrych kilkunastu lat. Nie raz dochodził tutaj postrzelonego zwierza. Wijące się zdradliwie konary, gałęzie wierzb czy wysokie sitowie nie stanowiły większego problemu. Nawet teraz, w tym wyjątkowo mroźnym styczniu.

Bywało jednak tak, że myśliwy idący w las, już nigdy z niego nie wychodził. Wiele razy słyszał podobne historie i takie rzeczy działy się w całej Polsce. Czytał gdzieś, że to w dziewięćdziesięciu procentach sprawka kłusowników – kula w łeb i zakopanie ciała głęboko w środku głuszy. Pozostałe dziesięć procent to zagadka, nieszczęście, błąd człowieka albo zdradliwy alkohol. Odepchnął w końcu te nieprzyjemne myśli od siebie i ponownie otaksował wzrokiem granicę bieli i czerni.

Nagle coś zauważył – nieznaczny ruch jaśniejszej plamki. Skupił się na tym punkcie. Tak. Zdecydowanie coś poruszyło się na linii drzew. Znacznie większe niż dzik, wyższe. Stało schowane między drzewami, zastygło jakby w oczekiwaniu. Po chwili zrobiło krok, może dwa do przodu, dzięki czemu mężczyzna mógł się temu lepiej przyjrzeć. Zobaczył dwie długie i szerokie tyki, ozdobione mniejszymi, odchodzącymi na boki bolcami. Było to poroże jelenia. Naprawdę wielkiego, silnego jelenia. Zwierzę wciąż jednak stało w tym samym miejscu, jakby nieufnie obserwując, więc mężczyzna nie widział reszty jego ciała. No dobra, to tylko jeleń, pomyślał sobie. Ja poluję dziś na dzika.

Myśliwy oderwał oko od lunety i w tym momencie ponownie coś dostrzegł. Tym razem po przeciwnej stronie. Coś czarnego i znacznie niższego sunęło w kierunku nęciska. Tak. To był on. Pan Profesor. Mężczyzna odbezpieczył z wyuczonym spokojem broń i złożył się do niczego nieświadomego zwierzęcia. Oglądał go jakiś czas, oceniał, myślał. Tak, to z pewnością był on. Samotny odyniec, doświadczony pojedynek, którego w końcu rozpracował. Dzik poruszał się powoli po ciemniejszej połaci ziemi – buchtował w glebie, wyszukując ziaren kukurydzy. Myśliwy czekał teraz tylko, aż zwierz ułoży się pod strzał. Chciał mu dać szybką, sprawiedliwą – według prawa łowcy – śmierć. W końcu przyszedł ten moment. Przyłożył palec do spustu, czując pod nim chłód metalu. Wystarczyło tylko pociągnąć. Zawahał się jednak na sekundę.

Po okolicy rozniósł się dziwny, niski dźwięk, bardzo piskliwy, ani trochę nie podobny do ryku byka. Stojący do tej pory spokojnie Profesor uniósł wyżej łeb. Mężczyzna strzelił, musiał już strzelać. O tę sekundę za późno.

Doskonale wiedział, że spieprzył koncertowo. W lunecie zobaczył jak czarna plamka, będąca dzikiem, znika wśród leśnych ostępów. Kiedy po chwili adrenalina zeszła z mężczyzny, zaczął zastanawiać się, co to do cholery był za dźwięk. Czy to był ten jeleń? Szybko, więc przeniósł swój wzrok w miejsce gdzie wcześniej stał tamten byk. Jeżeli to był on, to nieźle mi się wpierdolił, pomyślał. W miejscu, w którym go widział, nie było niczego. Coś natomiast znajdowało się znacznie bliżej, już na łące. Coś czarnego na tle białego śniegu. Posiadało ogromne, powyginane we wszystkie strony poroże. To musiał być ten przeklęty jeleń. Jednak nie wyglądał on normalnie. O ile wieniec – chociaż naprawdę niespotykanych rozmiarów – mógł się zgadzać, o tyle reszta ciała tego stworzenia zupełnie nie. Istota co prawda na wspierała się na czterech kończynach – było to słowo zupełnie odpowiednie – bo nie można było nazwać tego inaczej. Nie przypomniało to zwierzęcych nóg, nie przypominało też niczego innego. Bliżej im było do czegoś z człowieka. Myśliwy wycelował w kierunku tego stwora, skupiając się na łbie. Ten był nieruchomy, nienaturalnie podłużny i zwrócony – tak mu się zdawało – w jego kierunku. Jakby to coś bacznie go obserwowało i pomimo panującego wokół półmroku, doskonale wiedziało, że on tam siedzi. No i po drugie, najważniejsze. To coś nie uciekło po huku od strzału jak normalne zwierzę. Mężczyznę przeszedł po plecach dreszcz i przestał przyglądać się temu czemuś w przybliżeniu. Co to kurwa jest, rozbrzmiało pytanie w głowie mężczyzny. Co to do kurwy jest? Co to za nieśmieszny żart?

Nagle zdał sobie sprawę z tego, że istota ruszyła się. Ruszyła w jego kierunku, z początku powoli, ale zaraz przechodząc w bieg. I nie robiła tego na czterech kończynach. Biegła na dwóch, pochylona czy też zgarbiona. Biegła w kierunku ambony. Zmierzała prosto do niego.

Myśliwy przeraził się w pierwszej chwili, ale lata spędzone samotnie w głuszy, to doświadczenie, które posiadał, pozwoliło mu otrzeźwieć. Szybko złożył się do strzału. Nie był pewien czy powinien strzelać, raczej w ostateczności, bo nie miał pojęcia przecież co to takiego było. Jakiś człowiek w przebraniu robił mu chore żarty? Ale tutaj? Pośrodku niczego, o trzeciej w nocy? Mimo wszystko było to bardziej sensowne wytłumaczenie niż... Niż co właściwie? Co to takiego do cholery było? Musiał zachowywać się racjonalnie. Do samego końca.

– Hej ty! – zawołał mężczyzna, chcąc zakończyć całą tę farsę. – Co ty odpierdalasz, co?! Chcesz żebym cię zastrzelił?!

Odpowiedziała mu głucha cisza.

– Koniec żartów kurwa! Mam przecież broń!

Nadal nikt ani nic się nie odezwało.

– Zastrzelę cię kurwa!

Teraz uzyskał odpowiedź. Do jego uszu dobiegł ten sam zasłyszany co wcześniej dźwięk. Jednak mocniejszy, bardziej zimny... bardziej ludzki. Przeraźliwy jęk, gardłowy, płaski skowyt. To nie był odgłos zwierzęcia. Na pewno nie. Człowieka tym bardziej.

Istota była już tuż, tuż. Blisko, bardzo blisko, za blisko. Mężczyzna wychylił się – i mimo że nie chciał tego robić – strzelił. Głośny huk rozległ się w eterze. Istota zniknęła pod nogami ambony. Trafił to coś, zadał sobie pytanie. Trafił do cholery?

Sięgnął do znajdującej się na jego czole latarki i włączył ją. Ciepłe, jasne światło rozproszyło mrok, sprawiając, że tam gdzie padało, wszystko wydawało się już mniej szare i ponure. Bardzo szybko jednak zdał sobie sprawę z tego, że po dziwnej istocie nie było śladu.

Nagle usłyszał delikatne skrzypnięcie, tam na dole, pod amboną. Potem następne i kolejne. To drewniane szczebelki drabiny tak skrzypiały. Coś wspinało się po niego. Mężczyzna sięgnął do pasa i drżącymi dłońmi sięgnął po kule. Obrócił sztucer, odciągnął mechanizm i kiedy już miał włożyć nabój do komory, ten wypadł mu z dłoni. Nie miał nawet odwagi przekląć. Czuł, że od spotkania z tą istotą dzielą jedynie sekundy. Znów sięgnął po kulę i tym razem udało mu się. Przeładował i wymierzył przed siebie, czekając. Światło z zapalonej latarki zaczęło mrugać i w końcu zmieniło barwę na czerwień. Serce podeszło myśliwemu do gardła.

A zza zamkniętych mizernych drzwiczek zaczął wyłaniać się czarny wieniec śmierci. Bardzo powoli i ostrożnie, niczym w zwolnionym tempie. Z tym że to poroże ruszało się, wiło niczym węże, żyjące każde swoim życiem. Za nimi pojawił się w końcu on. Podłużny łeb, a może pysk, podobny chyba do psiego. Schowany w mroku. I tylko widać na nim było oczy, odbijające światło latarki. Nie zwykłą parę oczu jak u normalnego zwierzęcia. Nie. Kilkanaście małych, usianych niczym krosty, czerwonych teraz oczu. Wszystkie skupione na przerażonym człowieku. To coś przekręciło swój łeb i wyciągnęło w kierunku myśliwego dłoń. Była tak samo dziwna i usiana dziesiątkami małych, tańczących niezależnie, paluchów. Mężczyzna przełknął ślinę. Nie mógł pozwolić, żeby to coś go dopadło. Nie mógł. Przycisnął palec do spustu. Pociągnął za niego z trudem. Wystrzelił.

A po rozdzierającym eter huku i przeraźliwym, piskliwym jęku bestii, śpiące ptaki zerwały się z gałęzi drzew. Kruki zagrały trochę swojej ponurej muzyki.

Nie miał pojęcia ile siedzi już na górze, ile czasu minęło od momentu, kiedy to cholerstwo zniknęło. Serce nadal waliło mu jak młot. Wiedział jednak, że nie może, nie powinien, siedzieć tutaj w nieskończoność. Musiał stąd uciekać. Jak najszybciej uciekać.

Otworzył więc ostrożnie drzwi i rozejrzał się z naładowaną bronią. Wyglądało na to, że istota wyparowała. Nie było jej. Z całą pewnością nie zabił tego czegoś, raczej uciekło. Pomyślał, że jest to dobry moment. Zszedł po drabinie i ruszył w kierunku swojego zaparkowanego auta. Od hyundaia dzieliło go jakieś półtora kilometra. Półtora – idąc jak zwykle przez nieosłoniętą łąkę. Dlatego wybrał drogę na skróty. Przez ciemny las.

Kiedy wszedł w granice czarnych drzew, śnieg przestał sięgać do kolan. Mężczyzna kroczył ostrożnie i powoli, bacznie wsłuchując się w las. Co chwila odwracał się za siebie, by mieć pewność, że to coś go nie śledzi. Kilkakrotnie miał wrażenie, że widzi nieznaczny ruch po lewej, czy po prawej stronie. Snop żółtego światła rozwiewał po chwili jego wątpliwości i dodawał mu odwagi. Zwykle to tylko powyginane gałęzie wierzb, czy też konary wychodzące spod śniegu, upodabniały się w mroku do tego czegoś. Parł naprzód i liczył, ile jeszcze musi przejść. Wiedział, że jest już niedaleko. Jego auto powinno być tuż, tuż. Gdzieś za sobą usłyszał pęknięcie gałęzi, a potem, z boku, szelest suchej trzciny. Obrócił się nerwowo, nie zatrzymując się. Nagle poczuł, że ziemia pod jego butem trzasnęła. Nie zdążył się cofnąć. Lód pękł i prawa noga wylądowała po udo w zimnej wodzie. Jakimś sposobem udało mu się nie wypuścić broni. Uwolnił się po chwili. Miał wrażenie, że coś stoi kilka metrów od niego. Zebrał się w sobie i zaczął biec. Już się nie zatrzymywał. W końcu trafił na leśną ścieżkę.

Auto stało zaparkowane kilkanaście metrów od niego. Podbiegł ciężko dysząc, wsiadł, oparł sztucer o siedzenie pasażera i szybko zamknął za sobą drzwi. Włożył kluczyki do stacyjki i odpalił. Samochód ożywił się bez ociągania. Chociaż tyle, pomyślał z ulgą. Mężczyzna zapalił długie światła i ruszył. Kiedy ujechał niecałe sto metrów, odetchnął z ulgą. Sądził, że jest już po wszystkim. Mylił się. Jak bardzo się mylił.

Na końcu drogi, tuż przy zakręcie, zza linii drzew wyłoniła się wysoka, chuda i blada jak otaczający śnieg postać, przypominająca z postury człowieka. Nagiego człowieka. Miała jednak na głowie ten swój tańczący niczym języki śmierci wieniec. Istota zatrzymała się na środku drogi i spojrzała w stronę najeżdżającego samochodu. Wyciągnęła jedną z kończyn do przodu jakby chcąc gestem zatrzymać wóz i otworzyła swój długi pysk, który rozpostarł się w kształcie krzyża. W tym momencie silnik auta odmówił posłuszeństwa i wyłączył się razem ze światłami. Samochód warknął, szarpnął i stanął w miejscu. Mężczyzna położył dłoń na leżącej obok broni. Pośród ciemności rozległ się niski, ostry pisk. A potem nastała już martwa cisza.

sobota, 18 września 2021

Opowiadanie w Akancie

Dziś w Empiku odebrałem numer czasopisma Akant 09/2021, w którym wydrukowali moje opowiadanie. 

W ogóle ten tekst napisałem specjalnie na jeden z konkursów literackich - oczywiście jury uznało, że jest słabe, ale ja w konkursy po prostu nie umiem; na to wychodzi. Potem rozesłałem do kilku wydawnictw. Akant odezwał się pierwszy i wzięli. Potem odezwało się jeszcze jedno czasopismo, że też chętnie by to wypuścili - no i jakieś inne trzy, że mają to głęboko.

W każdym razie wyszło na moje i opowiadanie można przeczytać na tym blogu (link tutaj: https://mmielcarek96.blogspot.com/2021/09/wiazanka-po-dziadku.html) albo kupić w Empiku, albo pobrać za friko ze strony Akantu - http://akant.org/archiwum/234-archiwum-miesiecznik-literacki-akant-2021/7173-akant-2021-nr-9.

Dziękuję swojej dziewczynie za zrobienie mi zdjęcia, męczyła się ze mną całe 3 minuty.


Wiązanka po dziadku

Wiązanka po dziadku

Dziadek nie żyje. Nie żyje. Nie ma go już. Nie ma dziadka.

Dziadek nie żyje, tak powtarzali wszyscy w rodzinie, wszyscy dorośli. Mieli smutne twarze, oczy nieobecne, pozy przybierali przygnębione. Nad cmentarzem unosiło się szarobrudne niebo, słońce zniknęło za tą szarością, tak jakby tego słońca nigdy na nim nie było. Nawet samiuteńkie drzewo wyrastające z korzeni nagrobków, wyglądało ponuro przy braku swych liści. Ludzie stali zebrani wokół drewnianej trumny – tacy sztywni, nieruchomi, będący w dziwnym zawieszeniu, jakby zastygnięci na amen. Dziadek nie żyje, powtarzali tylko między sobą. Ich usta prawie się nie poruszały.

– Boże! Dziadek nie żyje! – zawyła ciotka Krystyna i zaniosła się płaczem.

Ciotka Krystyna, siostra mamy, była żoną wuja Romana, który nosił śmieszne wąsy i głównie pił. Ciotka wciąż robiła mu o to awantury. Widziałam nie raz jak wuja pociąga ze swojej srebrnej piersiówki. Robił to, kiedy nikt nie patrzył, wychodził gdzieś na bok, rozglądał się i kiedy myślał, że jest całkiem sam, pił. Ale ja go zawsze przyuważyłam, nie żebym go śledziła, tak jakoś zawsze na niego trafiałam – zbywał to śmiechem. Dziś też go widziałam, napił się kiedy wsiadaliśmy do auta i kiedy już w nim siedział. Pod kościołem wysiadł jako ostatni – wtedy pewnie też się napił. Wujek nie był złym człowiekiem, ale po prostu lubił pić. Poczułam tą osobliwą, duszną woń, kiedy dał mi buziaka w czoło, mówiąc, że mam się o dziadka nie martwić, że jest teraz w lepszym miejscu. Wujek miał całą rumianą twarz, a oczy, mimo panującego dookoła smutku, świeciły się wesoło. Więc wujek dziś również był pijany. Wujek zawsze był pijany.

Dziadek nie żyje, a wujek jest pijany.

Tego dnia matka wyrwała nas z łóżek nad samiutkim ranem. Musimy się pomodlić za dziadka, powiedziała z przekonaniem. Tak trzeba. Pomodliłyśmy się więc. W spokoju, w ciszy. Ja i siostra. Uklęknęłyśmy, składając dłonie i opierając łokcie o łóżko. Mama zaczęła. "Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą...". Modliłyśmy się na głos, we trójkę. Ja, mama i młodsza siostra. Zmawiałyśmy różaniec za dziadka, tak jak kazała nam mama. Pan Jezus spoglądał na nas ze ściany – wiszący, zastygły, nieobecny. Nagle matka trzepnęła siostrę w rękę. Ten trzask rozszedł się w powietrzu.

– Przestań dziecko!

Spojrzałam na siostrę, która schowała dłonie. Wiedziałam już co zrobiła. Siostra obgryzała paznokcie. Nic dla mnie nowego, pomyślałam. Przecież robiła to przez większą część każdego dnia, jakby było to jej ulubione zajęcie. Kiedyś pokazała mi te swoje palce. Nie wiem co ona tam obgryzała. Nic z nich nie zostało.

Dziadek nie żyje, wujek jest pijany, a siostra obgryza paznokcie.

Msza za duszę dziadka wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Nie działo się nic. Ludzie milczeli, wpatrzeni w Pana Księdza. Pan Ksiądz prawił kazanie z uniesionymi dłońmi i był gładko ogolony. Spoglądał w niebo. Przez całą mszę, cały pogrzeb. Miał uniesione dłonie, patrzył w górę, w niebo i opowiadał o Jezusie. Prawie w ogóle nie wspomniał o dziadku, prawie wcale. Wciąż mówił tylko o Jezusie i niebie. Dziadka jakby nie było.

Dziadek nie żyje, wujek jest pijany, siostra obgryza paznokcie, a Pan Ksiądz prawi tylko o Jezusie.

Babcia wciąż tonęła w łzach – tak ktoś to ładnie powiedział. Babcia od chwili, kiedy dziadek umarł, nie odezwała się ani słowem. Wciąż tylko płakała, płakała i płakała. Pamiętam jednak, że babcia płakała też, kiedy dziadek jeszcze żył. Często były o to kłótnie, tata z dziadkiem się kłócił – o to, że babcia płacze. Dlaczego babcia tak ciągle płacze, zastanawiałam się. Ludzie szeptali, że dziadek był niedobry dla babci, dlatego płakała. Nie wiedziałam czemu niby dziadek miałby być niedobry. Zawsze dawał nam cukierki i głaskał po głowie, mówiąc, że jesteśmy z siostrą ślicznymi aniołkami. Ale babcia płakała przez dziadka, tak właśnie mówili. Całe swoje życie płakała przez dziadka.

Dziadek nie żyje, wujek jest pijany, siostra obgryza paznokcie, Pan Ksiądz prawi tylko o Jezusie, a babcia tonie we łzach.

Mój starszy kuzyn Michał przyjechał już po mszy, trafił prosto na cmentarz. Spóźnił się, chociaż wyglądał, jakby gdzieś się spieszył – zerkał nerwowo na zegarek, przestępował z nogi na nogę, patrzył co chwila za siebie. Właściwie on zawsze tak wyglądał, od zawsze brakowało mu czasu. Od dawna nie mieszkał na wsi, wyjechał do wielkiego miasta na studia. Tam się zmienił, przynajmniej tak mówiła ciotka Krystyna. Miasto go zmieniło i wszystko to miasto w nim zmieniło. Ubrany był w najelegantszy garnitur ze wszystkich zebranych mężczyzn, a jego buty lśniły głęboką czernią. Dziś Michał przyjechał z nową dziewczyną, chyba za każdym razem, kiedy wracał na wieś, wracał z nową dziewczyną. Ta wyglądała jak żywa lalka Barbie – głównie przez swoje długie nogi, bardzo duże oczy i kręcone, blond loki. Michał jednak nie zwracał na nią zbytniej uwagi, chociaż ona patrzyła w niego jak w obrazek. Być może była dla niego tylko kolejną, następną dziewczyną. Może.

Dziadek nie żyje, wujek jest pijany, siostra obgryza paznokcie, Pan Ksiądz prawi tylko o Jezusie, babcia tonie we łzach, a kuzyn ma nową dziewczynę.

Ludzie gadają. Gadali wcześniej, gadali teraz i pewnie będą gadać później. Słyszałam jak przed mszą kilku panów – takich podobnych do dziadka wiekiem – wspomina o nim. Jeden mówił, że pamięta jak dziadek pracował z nim w tartaku, a drugi powiedział, że dziadek sprzedał mu kiedyś piękną wueskę. Nie wiedziałem co to ta wueska, ale ten drugi wyglądał na zadowolonego, więc pewnie to coś bardzo ciekawego i dobrego. Później, już podczas mszy, jedna z kobiet zemdlała i kilka osób musiało ją wynieść. Usłyszałam od kogoś, że była to jakaś pierwsza miłość dziadka, która została do końca życia starą panną. Ta pani wydawała mi się bardzo piękna mimo swojego podeszłego wieku – chyba musiała być piękna za młodu. I teraz, kiedy marznęliśmy już na cmentarzu, ludzie szeptali między sobą czy i kto został zaproszony na stypę, gdzie to ma się w ogóle odbyć i jak długo będzie trzeba siedzieć. Słyszałam też, jak jedna i druga pani, komentują ubiór dziewczyny kuzyna. Jej sukienka ledwo sięgała połowy ud. Dziadek kiedyś powiedział, że nie warto słuchać ludzi, bo ludzie gadają. Na okrągło tylko gadają.

Dziadek nie żyje, wujek jest pijany, siostra obgryza paznokcie, Pan Ksiądz prawi tylko o Jezusie, babcia tonie we łzach, kuzyn ma nową dziewczynę, a ludzie gadają.

Mówi się, że gdy człowiek umiera, wygląda jakby spał. Dziadek wcale nie wyglądał jakby spał. Zimny, blady, poważny. Wcale nie wyglądało, że zapadł w sen. Wyglądał przecież jak martwy. Był martwy. Zupełnie w świecie, najprawdziwiej martwy. Ciekawe czy dziadek bał się, kiedy umierał? A może teraz, kiedy już umarł, nadal się boi? Może boi się miejsca, do którego trafił? Po śmierci jest przecież niebo. Pan Ksiądz mówił, że po śmierci jest niebo. Mama też mówiła, że czeka nas niebo, ale tylko wtedy, kiedy będziemy z siostrą grzeczne. Tata nigdy nic na ten temat nie powiedział. Zapytałam go jednak kiedyś czy pójdę do nieba. Odpowiedział mi, że tego nie wie, że nikt tego nie wie. Obszedł mnie wtedy zimny, obcy strach. Tata nie wie, czy pójdę do nieba, nie wie, czy w ogóle jest niebo. To jak? Człowiek zamyka oczy i już, tyle? Nie ma nic, nie ma niczego? Po śmierci nie ma niczego tylko nieprzenikniona czerń, jak wtedy kiedy zamyka się nocą oczy? Już nigdy więcej nie zapytałam o to taty. Nikogo już o to nie zapytałam.

Dziadek nie żyje, wujek jest pijany, siostra obgryza paznokcie, Pan Ksiądz prawi tylko o Jezusie, babcia tonie we łzach, kuzyn ma nową dziewczynę, ludzie gadają, a ja wciąż nie wiem co dzieje się, kiedy człowiek umiera.

Dziadek nie żyje. Nic więcej się nie zmieniło.

piątek, 17 września 2021

Wczoraj wrzuciłem opowiadanie, które nigdy, nigdzie nie zostało opublikowane - to właśnie jedno z dwóch co poszło do Pro Libris. Śmieszna rzecz jest taka, że nadal uważam je za opowiadanie całkiem, całkiem. Przeważnie jest tak, że to co napisałem uważam za kiepskie gówno. Z większością tak jest. Nie wiem czy też tak macie. Albo miłość, albo nienawiść do owoców tego co się robi - na ma nic po środku.

czwartek, 16 września 2021

Zwisając kolejnego dnia

Leżałem na łóżku z zamkniętymi oczami i słuchałem Debussy'ego, a konkretniej arabeski E-dur. Miałem problem, chociaż nigdy nie miewam poważnych problemów, nie miewałem ich do tej pory. Chodziło oczywiście o pisanie. Ostatnio nie napisałem absolutnie nic. Jakoś nie potrafiłem wystukiwać w odpowiedniej kolejności poszczególnych liter, które zamieniałyby się w słowa, a te słowa tworzyłyby zdania, a dalej ze zdań ułożyłby się jakiś tekst. Dobry tekst. 

No ale, kurwa, nie chciało się nic ułożyć i mocno mnie to denerwowało.

Leżałem więc i rozmyślałem. Miałem plan na opowiadanie, może nie jakieś odkrywcze, ale mogło być ciekawe, oczywiście przy odrobinie tego czegoś. A tego czegoś nadal brakowało. Wyglądałoby to tak: Policjant dostaje wezwanie; ma jechać w pewne miejsce, dom, w którym mieszka rodzina nie do końca spełniające dzisiejsze wyobrażenie rodziny. I jest tam ojciec, oczywiście zachlany, śmierdzący, zły. Matka-Polka heroicznie wiążąca koniec z końcem i trójka dzieci z najważniejszą dla tekstu młodą, piękną dziewczyną, maltretowaną – jasne – przez tegoż ojca. No i policjant przyjeżdża sam – musi sam, bo drugiego być nie może dla dobra opowiadania; tylko dlaczego? Cholera dlaczego sam, a nie z drugim?

I kiedy tak się zastanawiałem, z rozmyślań wyrwał mnie sygnał telefonu. Ktoś do mnie dzwonił. Nie spojrzałem kto, tylko od razu odebrałem połączenie.

– Halo? – zacząłem lekko poirytowany.

– No cześć stary.

– Cześć.

– Robisz coś konkretnego?

Nie poznałem po głosie z kim rozmawiam, więc spojrzałem na ekran. To Robert dzwonił. Kumpel ze studiów. W ogóle kumpel.

– Nic szczególnego. Powoli umieram. Mam coraz bliżej końca.

– Wszyscy mamy, nie przejmuj się – oznajmił z odrobiną powagi. Potem spytał już bardziej energicznie. – Czyli co? Robisz coś, czy nie?

– Miałem zamiar pisać, ale na razie tylko myślę, a wiesz, w moim przypadku to już coś.

– Okej. Zapytam wprost. Czy wódka?

– Gdzie i kiedy?

– W plenerze. Najlepiej zaraz.

– A która jest godzina?

– Po czwartej.

– Po czwartej mówisz.

– Za wcześnie? – spytał z nutą wątpliwości w głosie.

– To może być za wcześnie na picie? Nie wiedziałem tego. Trzeba to gdzieś zapisać.

– Czyli przychodzisz do mnie i potem idziemy tam gdzie zawsze. Zgadza się?

– W porządku.

– Pójdziemy do meliny. Dobra? – powtórzył jakby zdziwiony moją pozytywną reakcją.

– Okej, pójdziemy do meliny, wszystko mi jedno. A będzie ktoś jeszcze?

– Zobaczy się. Zawsze od ciebie pierwszego ustalam skład.

– No dobra, w takim razie widzimy się za godzinę. I ten, czystą pijemy, nie?

– Ma się rozumieć, że czystą. Niczego innego nie trawię. Bajos.

Rozłączył się, a ja poleżałem jeszcze jakąś chwilę, wsłuchując w grający fortepian. Zebrałem się w sobie, wstałem i wyłączyłem laptopa – starczy na dziś poważnej muzyki. Po głowie wciąż chodziła mi ta historia z policjantem, ojcem i piękną lalką. I kiedy poszedłem wziąć prysznic – różnie kończyły się te nasze spotkania i nie, nie jesteśmy pedałami, przynajmniej ja nic o tym nie wiem – układałem opowieść dalej. Czyli szłoby to tak: ten policjant zajeżdża pod dom – z partnerem jednak, bo tak najlogiczniej, a tamten drugi zostanie w aucie, bo coś – czyli starą, zaniedbaną chatę na wsi, z rozpierdalającym się płotem i psami szczekającymi odbytem. Wysiada, a te psy ujadają, tak ujadają, że facet ma ochotę wyciągnąć spluwę i je wszystkie powystrzelać, no ale nie może, to nie Ameryka. Przechodzi obok, wkurwiony, bo jeden ujebał go w nogę, rozdarł spodnie przy nogawce. W końcu puka do drzwi. Ktoś mu otwiera. I teraz tylko kto? To bardzo ważne kto mu otwiera, to rzutuje na całą późniejszą akcję. Ojciec? Nie, ojciec jest napruty i wszystko gówno go obchodzi. Matka może albo któreś z dzieciaków. Dziewczyna? Jeżeli dziewczyna to jak to się cholera potoczy? Ona nie podejdzie do drzwi, bo ona jest ofiarą, a on ma być herosem. Otwiera matka.

Wyszedłem spod prysznica, odlałem się, umyłem zęby – dentysta zalecił mi myć je trzy razy dziennie, odpowiednią pastą, wyglądającą jak szara fuga – i twarz. Potem ubrałem się w miarę, bo wieczór miał być dzisiaj chłodniejszy i wyszedłem z mieszkania. Zajęło mi to prawie pół godziny. Do Roberta miałem trzy kilometry.

Była późna wiosna i zrobiło się dużo cieplej, więc wszystkie panie zaczęły odsłaniać swoje piękne nóżki i kiedy właśnie tak sobie szedłem i myślałem o tym cholernym opowiadaniu, które nie dawało mi spokoju, mogłem podziwiać, blade jeszcze, łydki i uda. Kroczyła właśnie przede mną taka kobieta – w czarnej obcisłej kiecce i butach na obcasach – i wiedziałem, że mogę iść za nią nawet na koniec świata, jeżeli tylko pozwoliłaby mi wciąż na siebie patrzeć. Skręciła w uliczkę, a ja niestety poszedłem prosto. Do samego bloku mijałem wiele pięknych kobiet, ale żadna nie miała takiej figury jak tamta. Szkoda.

Po drodze wstąpiłem oczywiście po wódę. W białej, blaszanej budzie z napisem "Alkohole 24/7" wziąłem 0,7 czystej, bo na mnie i Roberta było to w sam raz – on przecież też miał coś zabrać. Zapłaciłem, podziękowałem pani o ciemnych włosach i ciemnych oczach za miłą obsługę i wyszedłem na zewnątrz, gdzie jakiś męt zapytał mnie o dwa złote. Powiedziałem mu, że nie mam dwóch złotych, mam pięć, ale nie mogę mu ich dać i zaraz udałem się w długą. Coś tam na mnie mruczał pod nosem.

Stanąłem przy drzwiach klatki i nacisnąłem zmęczony guzik od domofonu. Otwarto mi, zanim zdążyłem w ogóle pomyśleć o złapaniu za klamkę. Wszedłem do środka, gdzie od razu uderzył mnie ostry zapach i wiedziałem, że ktoś musiał się tu zeszczać. Nie pomyliłem się. W rogu, na jasnej ścianie został ślad – jak po chluśnięciu mokrym pędzlem – a tuż pod nim mała kałuża. Ktoś wszedł do klatki. Jakaś niska, drobna, stara baba spojrzała na mnie, bo stałem przed wewnętrznymi drzwiami prowadzącymi na schody, a potem spojrzała na butelkę wódki w mojej ręce. W końcu jej krytyczny wzrok padł na plamę moczu. Pokiwała z dezaprobatą głową tak, jakbym to ja do cholery zrobił i zaraz minęła mnie bez słowa. Poszedłem za nią. Też bez słowa. Wchodziliśmy bardzo powoli, w żółwim wręcz tempie, ale bez żadnych przystanków. Jej stacja kończyła się na piątym, ja wszedłem piętro wyżej. Jara z niej była babka.

Zadzwoniłem do mieszkania Roberta. Drzwi otworzyły się po chwili, a w nich stanęła niska, chudziutka blondyneczka z krótkimi włosami. Chyba nie miała osiemnastu lat.

– Cześć. Maja.

– Marcel.

– Jestem wariatką – oznajmiła bez ceregieli.

– W porządku.

– Świat jest pełen wariatów, ale trudno ich wyłapać z tłumu, bo wszyscy udają normalnych. Wiedziałeś?

– Domyśliłem się.

Patrzyła na mnie tak jakoś dziko. Miała duże oczy. Zielone, szalone oczy.

– Wejdziesz czy będziesz tak stał i ze mną gadał na korytarzu?

– Ja do Roberta.

– No przecież nie do mnie. Robson siedzi u siebie przez cały dzień i rzuca do tej cholernej tarczy. Cały dzień. Od samego rana. Wyobrażasz to sobie?

Pokiwałem twierdząco głową i postanowiłem wejść. Przecisnąłem się obok niej, bo ta mała stała na samym środku, opierając się o framugę, jakby celowo blokując przejście.

Udałem się od razu do pokoju kolegi. Rzeczywiście grał w darta.

– Zagrasz?

– Nie mam wprawnej ręki.

– Akurat. – Zerknął na flaszkę. – Tylko 0,7?

– Przecież ty też miałeś coś dorzucić od siebie.

– No spoko. Będzie jeszcze kilka osób.

– Kto?

– Chociażby ta mała.

Maja weszła właśnie do pokoju i usiadła całą sobą na zamszowym fotelu. Wyglądała jak drobny ptaszek.

– I kto jeszcze?

– Kilka osób. Jakub na przykład.

– Ten wysoki fajfus? Co tam u niego? Ostatnio kiedy go widziałem mówił, że ma dość swojej gównianej roboty w rzeźni. Czy ubojni. Cholera wie.

– No teraz to robi w mrożonkach. Chyba.

– A nie ostatnio robił w mrożonkach?

– No to znowu w nich robi. Zresztą gówno mnie to obchodzi. Zapytasz go jak będziesz chciał.

Po prawdzie mało mnie to interesowało.

– Dobra – oznajmił Robert, rzucając ostatnią lotką. – Przebiorę się i możemy iść.

Wyszedł, rzucając przelotne spojrzenie Mai. Zostałem z nią sam na sam.

– Pokazać ci cycki? – spytała nagle z pełnym entuzjazmem.

– Co? – Pomyślałem, że się zwyczajnie przesłyszałem.

– Pytam, czy pokazać ci cycki. – Złapała się za koszulkę widocznie gotowa zrobić to od zaraz.

Zerknąłem na jej piersi schowane pod czarnym materiałem. Musiały być bardzo małe, bo nie zauważyłem żadnych wypukłości. Poza tym nie miałem ochoty na żadne takie prezentacje.

– Może innym razem.

– Szkoda.

Chcąc coś ze sobą zrobić, podszedłem do okna. Wyjrzałem na osiedle. To była jedna
z tych gorszych okolic, gdzie rosło mało drzew, było dużo gołej ziemi i szarego betonu i w ogóle było smutno, jakoś nieprzyjaźnie. Na nędznym placu zabaw bawiły się dzieciaki.

– Ty jesteś bykiem, nie?

– Chodzi ci o zodiak?

– No. Byk jak nic.

– Czemu tak myślisz?

– Bo wyglądasz jak małpolud. Robert jest bykiem i jak wygląda?

– To w ogóle nie ma nic do rzeczy.

– Ta. Jasne.

Zerwała się z brązowego fotela i wybiegła z pokoju, mijając wchodzącego Roberta.

– Przepraszam cię za nią. To wariatka.

– Mówiła mi.

– Każdemu to mówi. Podobno lekarz jej zalecił.

– Chciała pokazać mi cycki.

– Nie tobie pierwszemu. Fakt, szalona z niej pinda, ale jeżeli chodzi o te sprawy, to jest świetna. Zajeździłaby człowieka na śmierć, gdyby jej tylko pozwolić.

– Skąd ją wziąłeś?

– Sama do mnie przyszła. Z piętra wyżej. Jej stary całe dnie leży pijany, a matka sprząta chyba w jakiejś szkole. Jest jedynaczką. I poza tym nic o niej nie wiem. Więcej się pieprzymy niż gadamy.

– No to chyba dobrze?

– Może być.

Wyszedł z pokoju. Poszedłem za nim. Zatrzymał się przy drzwiach od łazienki i zapukał, waląc otwartą dłonią kilka razy.

– Maja wyłaź. Idziemy.

Nie odpowiadała, więc walnął znów, aż szklana szybka zabrzęczała od siły jakiej używał.

– Otwieraj.

Otworzyła mu.

– Co z tobą nie tak? – spytała go oburzona.

– Idziemy.

– Idziemy, idziemy, idziemy. Ciągle gdzieś idziemy.

– Nie chcesz to zostań. Wszystko mi jedno.

– Dobrze już. Idę przecież, idę. Nie denerwuj się – powiedziała jakby trochę przerażona wizją zostania tutaj samej. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Robert na zdenerwowanego nie wyglądał, raczej na takiego, któremu naprawdę wszystko jedno. Złapała go za rękę, chwytając nerwowo i tak samo nerwowo patrząc mu w oczy. Nie wiedziałem o co chodzi między tym dwojgiem. Wyszliśmy z mieszkania, nie gadając ze sobą.

Zanim znaleźliśmy się w naszej melinie, musieliśmy jeszcze wstąpić do sklepu, a konkretniej marketu, bo Robert nie chciał przepłacać kilku złotych za wódkę.

– Jakbyś kupił u nas, pod blokiem, to polską gospodarkę byś wsparł. Polskich przedsiębiorców – odezwała się Maja, kiedy staliśmy już w kolejce do kasy.

– W dupie mam polskich przedsiębiorców. Forsą nie sram i kiedy mogę zapłacić mniej, to płacę. Tobie też radzę zacząć tak robić. A nie ode mnie ciągniesz za każdym razem.

– Uważasz, że mnie utrzymujesz!? – krzyknęła i to wcale nie tak, żeby nikt nie słyszał. Kilka osób obejrzało się w naszym kierunku.

– Tego nie powiedziałem.

– To co? Że może mi płacisz za ruchanie? Masz mnie za kurwę?

– Tego też nie powiedziałem.

– A co ty właściwie mówisz. Nic nie mówisz. Nigdy nic nie mówisz.

– No i dobrze.

Spojrzałem na niego lekko skonsternowany. Masa ludzi przysłuchiwała się ich rozmowie, ale Robert wcale się tym nie przejął, przynajmniej nie było tego po nim widać.

– No i dobrze. No i dobrze – buczała pod nosem Maja, robiąc przy tym dziwne miny.

– Cicho. Starczy już.

Posłuchała go.

Zapłaciliśmy i wyszliśmy z marketu. Udaliśmy się prosto do naszej kryjówki, czy też "enklawy" jak nazywał ją Robson. Po drodze rozmyślałem o swoim opowiadaniu, a tamta dwójka o coś się żarła. Nie bardzo mnie to obchodziło, więc nie słuchałem zbyt uważnie wyrzutów ze strony tej szalonej dziewczyny. Zwyczajnie zaczynała mnie irytować i ani trochę nie pociągała mnie fizycznie.

A wracając do opowiadania, to powinno ono iść dalej tak: Otwiera matka i zdziwiona, przerażona, dzika, skołowana pyta, o co chodzi. Policjant – jak on właściwie ma wyglądać? Wysoki to raz. Dwa przypakowany. Lekko głupi to trzy. Cztery to brzydka twarz. A może przystojna? Wygląd ma znaczenie – podobno nie, ale wszyscy dobrze wiemy jak naprawdę jest. Niech będzie nijaki. No więc ten funkcjonariusz – dziwne słowo – oznajmia, że została zgłoszona przemoc domowa i musi to sprawdzić. Matka robi się jeszcze bardziej niż wcześniej i z wielkimi jak pięć złotych oczyma odpowiada, że musiała zajść jakaś pomyłka. Mężczyzna dzielnie wyklucza taką możliwość i prosi o pozwolenie na wejście – ubaw jak sto. Ona pozwolenia mu odmawia. Wchodzi więc siłą. Wymija kobietę i zostawia za plecami obsrane obejście. Staje w korytarzu i rozgląda się po wnętrzu – urządzone, a właściwie wcale. Z kuchni wybiegają nagle dwaj chłopcy, zaraz po tym, jak matka woła sprzed domu ich imiona. Po facecie to spływa, szuka sprawcy, czyli pijanego – oczywiście – ojca-ciemiężyciela-oprawcę. Z pokoju po prawej dobiega go dziwny jęk.

– A ty Marcel? – Wyrwał mnie z wypaczonej krainy fantazji głos Roberta.

– Co ja?

– Co o tym myślisz.

– O czym kurwa?

– No, żebym sobie kupił to BMW. Taka stara E36 w kompocie stoi u nas pod blokiem. Dwa koła. Do małej negocjacji. Co myślisz?

– Nie wiem. Na co ci wóz?

– Żebym w końcu znalazł sobie jakąś normalną laskę – powiedział głośno, żeby ta mała, która szła teraz ze trzy metry przed nami, wszystko słyszała. – A ty co masz za wózek?

– Volvo. S40. W sedanie.

– Dobre?

– Nie narzekam.

– Dużo dałeś?

– Więcej.

– To co myślisz?

– Chcesz to kupuj. Jak potrzebujesz do wyrywania lasek beemka będzie w sam raz.

– No pewnie, że do wyrywania laseczek – znów oznajmił to dużo głośniej. – Tylko to
w życiu się liczy.

– Mam to w dupie! – krzyknęła i pobiegła przed siebie. Zniknęła tuż za rogiem.

– Gdzie ona biegnie? Wie gdzie jest melina?

– A gdzie tam wiem.

– To co z nią?

– A co mnie to? Niech biegnie gdzie chce.

Coraz bardziej oddalaliśmy się od miasta i ludzi.
W końcu przeszliśmy przez ostatnie osiedle, zostawiając niskie bloki za naszymi plecami. Kroczyliśmy teraz polną drogą. Po kilku minutach byliśmy na miejscu.

Melina była niczym innym jak zwykłym opuszczonym budynkiem, służącym kiedyś za jakiś magazyn. Stała na skraju miasta, w dzikim terenie, a obok rósł gęsty las i płynęła śmierdząca rzeczka. Po prawdzie rzadko tutaj bywałem, bo wolałem pić u siebie w mieszkaniu, sam, bez tej całej zgrai kolorowych ludzi, których w większości nie znałem, ale Roberta zawsze do nich ciągnęło. Nie wiedziałem co ani dlaczego, ale tak było. Po prostu lubił tutaj przychodzić.

W środku balowało już kilka osób i o dziwo wśród nich Maja, która zaraz rzuciła się Robsonowi na szyję, całując go i przepraszając raz za razem. Miałem ochotę spytać ją jak tutaj trafiła, ale pomyślałem, że nie ma to sensu. Szaleństwo, które w sobie miała, na pewno wskazało jej drogę.

Wszedłem do ruiny o ceglanych ścianach i dachu z papy, wyglądającym tak, jakby miał się zaraz zawalić i usiadłem na jakimś plastikowym krześle, a właściwie jego połowie, bo oparcie było wyłamane i wyglądało to jak jakiś taboret tylko, że z podłokietnikami. Robert usiadł obok na podobnym siedzisku, a Maja wskoczyła mu na kolana.

– Złaź, bo to gówno zaraz całkowicie się rozleci.

Zaśmiała się i zaczęła machać nogami. Miała nóżki jak patyczki.

– Złaź kurwa. I przynieś jakieś kubki.

Zeszła i poszła w swoją stronę. Wróciła po chwili z trzema białymi kubkami. Rozlałem szczodrze wódki do tych kubków i wypiliśmy jednym haustem. Dziewczyną aż targnęło.

Ktoś obok zaczął rozpalać ognisko, które zajęło się niebieskim ogniem, po tym, jak łysy typ o ryju świni wrzucił tam jakieś śmieci. Następny koleś dorzucił kilka butelek. Morski płomień palił się dosyć długo, dymiąc na czarno. Zapach tego gówna rozniósł się w powietrzu. Śmierdziało śmiercią.

Znowu polałem. Wypiliśmy. We trójkę.

– Każ im to zgasić! Głowa mnie od tego boli! – wykrzyczała nagle i zerwała się
z miejsca. – Każ im w tej chwili!

Podbiegła do ściany, oparła się o nią i wyrzygała pod siebie.

– Ej wy!

– Co? – spytał ten gość o twarzy prosiaka. W rękach trzymał jakieś zzieleniałe butelki po wodzie, które sukcesywnie dorzucał.

– Nie palcie tego gówna.

– Czemu?

– Nie palcie i już, zrozumiano? – rozkazał, bo miał ku temu argumenty. Wzrost i masę.

– Okej. Bez nerwów.

Odeszli od ognia. Dziwne to były typki.

– Widzisz? Już załatwione – oznajmij jej Robert, kiedy Maja do nas wróciła.

– Super.

Ludzie wciąż się schodzili i czułem, że ta alkoholowa libacja dopiero miała się zacząć. Siedziałem, piłem i myślałem, jednocześnie udając, że przyglądam się ludziom. Opowiadanie
w mojej głowie parło do przodu.

Tak więc ten dziwny jęk dochodzi zza drzwi. Nasz dzielny policjant bez chwili zwłoki łapie za klamkę. Zamknięte. Wie, że nie ma czasu. Bierze lekki rozbieg i wpada z impetem, rozpieprzając dotychczasową przeszkodzę na kawałki, do pokoju. Panuje półmrok, okna pozasłaniane firanami, cienki snop światła pada w kąt pomieszczenia. Są tutaj dwie osoby. Skulona, płacząca, obdarta, zwierzęca, piękna siedzi tam ONA. Kryje twarz za kolanami, a długie, jasne włosy sięgają jej do kostek. Nad nią góruje ON. Jego wielkie, grube, tłuste cielsko przykrywa biały, zabrudzony podkoszulek. Facet stoi i trzyma w ręku pas. "Policja" krzyczy policjant, bo co innego ma krzyczeć? Stój, bo strzelam? Mówiłem już. To nie Ameryka. Olbrzym-ojciec odwraca się powoli. Pas w jego ręku niebezpiecznie zaczyna się bujać. Funkcjonariusz wyciąga gumową pałkę. Każe mu się poddać. "Ni chuja" odpowiada oprawca i rzuca się na przedstawiciela prawa – bardzo istotnych, upiększających tekst synonimów w opór. Wywiązuje się walka. Policjant wychodzi ze starcia zwycięsko. Dziewczyna nadal siedzi skulona w kącie. Policjant zdaje sobie sprawę z tego, że jest z nią sam na sam.

– Marcel?

Podniosłem wzrok.

– Siemasz Jakub. Co tam u ciebie?

Przywitaliśmy się. Jakub miał wielkie łapy.

– Po staremu. Dryfuję na środku morza gównianych dni. Po horyzont tylko gówniane dni i zero pomocy.

– Nadal robisz w mrożonkach?

– W rzeźni. Pracuję w rzeźni.

Nie było sensu mówić czegokolwiek, a tym bardziej dodawać mu jakiejś otuchy. Wszyscy razem pływaliśmy po tym gównianym morzu bez dna.

Ściemniało się, ale osób będących w towarzystwie wcale nie ubywało. Wręcz przeciwnie. Przez pewien czas miałem na radarze ciekawą cizię. Była wysoka i miała długie, niebieskie włosy. Kilka razy przeszła koło mnie, zerkając ukradkiem, a ja przyglądałem się jej wyjątkowo ładnej twarzy. Trzymała się z grupą jakiś brudnych cweli, a z tego co zauważyłem, każdy jeden miał na nią ochotę. Nie podszedłem zagadać. Sam nie wiem. Zresztą, chuj z tym.

– No i po co tutaj przyszliśmy? – spytała Maja znużonym głosem.

– Nie wiem. Zapytaj swojego ojca.

– Ty głupku jeden! Nie mów nic o moim ojcu! NIE MÓW O MOIM OJCU! – Rzuciła się na niego z rykiem i zaczęła tłuc swoimi małymi piąstkami. To było jak starcie psa z autem.

– Spadaj. – Robert odepchnął ją lekko. Maja upadła na ziemię. Przez chwilę zrobiło się cicho.

– UDERZYŁEŚ MNIE! – wybuchnęła jak bomba z opóźnionym zapłonem.

– Nie pierdol. Nie uderzyłem.

– UDERZYŁEŚ!

– Kurwa nic ci nie zrobiłem. Powiedz Marcel, że nic jej nie zrobiłem. No powiedz.

Nie odpowiedziałem.

– Skoro tak kurwa – oznajmił mocno wkurwiony, podnosząc się z krzesła. – To sobie siedźcie sami. Wypierdalam stąd.

Zrobił kilka kroków i zatrzymał się.

– Aha, Marcel, jakby co to ona jest ruda, tylko się farbuje. Zobaczysz, jak zajrzysz do jej majtek.

– NIE JESTEM RUDA!

Odszedł szybkim krokiem, a Maja jak furiat poleciała za nim. Zostałem sam. W głowie kończyłem opowiadanie.

Ojciec leży pobity do nieprzytomności pod nogami policjanta, w kącie skulona piękność, oświetlona przez wpadający oknem promień światła. Mężczyzna wie, że wykonał kawał dobrej roboty, wie, że trzeba zabrać dziewczynę z tego domu, że trzeba zachować się jak człowiek. On o tym wszystkim wie. W jego głowie rodzi się nagle straszliwa myśl. Myśl, która nie powinna zaistnieć. Stoi nad dziewczyną i zaczyna się wahać. On stanowi prawo i ma władzę. Może zrobić z nią wszystko, na co ma ochotę. Była skazana na jego łaskę. Była jego nagrodą. Ostatnie zdanie, najważniejsze dla całego opowiadania. Ostatnie zdanie puentujące cały tekst. Wszystko inne może być gówniane, byleby wieńczące zdanie było złotem. Jakie ma być to ostatnie zdanie do cholery?

– Można? – wybudził mnie kobiecy głos.

Spojrzałem na niebieskowłosą dziewczynę. Na jej ustach zagościł zalotny uśmiech.

– Oczywiście.

Słońce chowa się za horyzont, z czyjegoś auta wygrywa "Whiskey In The Jar", ludzi
w koło ubywa, fajna dziewczyna siada obok mnie.

– Zauważyłam, że odleciałeś, twój wzrok był nieobecny. Wszystko gra?

– Tak, w porządku, dzięki. Po prostu się zamyśliłem.

– Paliłeś coś?

– Nie, nie kręcą mnie takie rzeczy.

– Nie? A jakie?

– Myślałem o swoim nowym opowiadaniu.

– Ciekawe. Jesteś pisarzem?

– Pisarzem-amatorem. Takie hobby.

– No i nad czym tak myślałeś?

– Ułożyłem sobie wszystko w głowie, zwykle tak nie robię, zwykle siadam i po prostu piszę, ale ostatnio się zaciąłem. I pomyślałem, że może najpierw trzeba poskładać wszystko
w całość. No i poskładałem. Poza ostatnim zdaniem. Nie wiem jak powinno brzmieć. To bardzo ważne. Najważniejsze dla opowiadania.

– Może będę ci mogła pomóc? O co w nim chodzi.

Przedstawiłem jej całą historię.

– Nie może jej zgwałcić. Niby dlaczego miałby ją zgwałcić? – spytała oburzona.

– A dlaczego miałby tego nie zrobić?

– Bo to policjant.

– Policjant też człowiek.

– Nie wiem co o tym sądzić. Wcale nie podoba mi się ten pomysł. To chore.

– Być może.

– Rajcują cię takie rzeczy?

– To tylko fikcja. Historia jest tylko środkiem do poruszenia pewnego problemu.

– Jakiego?

– Ludzkiej ułomności. Tak przynajmniej mi się wydaje.

Siedziała chwilę i myślała. Było ciemno, mrok skrywał jej piękną buzię.

– A może on wcale nie ulegnie pokusie. Powstrzyma swoje żądze.

– Nonsens.

– Odchodzi i mówi coś w stylu "Nie wszyscy jesteśmy zwierzętami".

– To głupie. Temu facetowi bliżej do Carrey'a z "Ja, Irena i ja" niż Topy z "Drogówki".

– To nie wiem jak ci pomóc. Może w trakcie pisania na coś wpadniesz.

– Może tak.

Wstała.

– Dzięki za pomoc – rzuciłem do niej.

– Nie ma sprawy.

Postała jeszcze chwilę, patrząc na mnie i nic nie mówiąc. Może czekała na mój ruch, czekała na jakieś słowa z moich ust. Nic takiego nie nastąpiło. W końcu wróciła do tych brudasów. Nieważne.

Było ciemno i zaczęło robić się coraz zimniej. Uznałem, że dłuższe siedzenie tutaj nie ma większego sensu. Wódka całkowicie wyparowała mi z głowy i żałowałem, że nie przyjechałem autem. Miałem kawał drogi do mieszkania. Ruszyłem przed siebie. Całkiem sam.

Szedłem już dość długo, wciąż myśląc o tym ostatnim zdaniu i za cholerę nie mogłem wpaść na to, co ten policjant do niej powie. Nie zdecydowałem nawet czy jej to zrobi, czy nie. Zatrzymałem się na przystanku. Nie chciało mi się więcej iść. Po kilku minutach podjechał autobus. Wsiadłem. Nie kupiłem biletu. Ona siedziała na miejscu przy oknie.

– Hej – rzuciła niepewnie.

– Hej – bąknąłem.

Uśmiechnęła się do mnie. Też się uśmiechnąłem i nie bardzo wiedziałem co mam powiedzieć. Nie rozmawialiśmy. Wysiadła kilka przystanków dalej.

– No to cześć.

– Cześć.

I tyle ją widziałem.

Ja też wreszcie wysiadłem, a nogi same poniosły mnie do domu. Nie miałem już siły ani chęci myśleć o tym opowiadaniu i tej dziewczynie. Zresztą pieprzyć to. Pieprzyć to ostatnie zdanie. Nie ma puent, nie ma morałów, a wszystko wokół nie ma sensu. Leję na to. I wam też radzę tak zrobić.

Z wizytką na dołku

Moje nowe opowiadanie znalazło się w majowym numerze e-eleWatora. Takie z humorem. https://e-elewator.org/e-e-8-marcin-waldemar-mielcarek/