sobota, 25 lutego 2023

Tylko nominacja

No tak jak myślałem, na nominacji się skończyło. Może i dobrze. Sam nie wiem. Dostanę przecież główną nagrodę za rok za ten zbiór co teraz piszę umiejscowiony w Zielonej Górze. 

Na pewno dostanę. Róbcie screeny.

A teraz dostałem ładny dyplom, dostałem miody z lubuskiej pasieki, ładny długopis i album o architekturze. Starczy.

czwartek, 23 lutego 2023

Rupieć w Fabulariach

Opowiadanie, które napisałem już jakiś czas temu w końcu trafiło do druku. Czekałem gdzieś pół roku na odpowiedź, oczywiście zapomniałem, że coś takiego słałem i w ogóle napisałem takie opowiadanie.
"Fabularie" numer 3(30)2022.
Rupieć - o starym dziadzie bez grama nadziei. Bardzo smutna sprawa, autobiograficzna, bo znam takiego rupiecia osobiście, ogólnie niezły gość prywatnie. Ale życie go nie rozpieszcza. Sam sobie też nie pomaga i jest z tego klasyczny przepis na tragedię.

Można sobie przeczytać, dodaję link:

Na tym zdjęciu wyglądam jakbym miał jakieś głębsze, większe myśli. Nie mam.

Rupieć

Stawiał zmęczone kroki w kierunku drzwi księgarni. Szmat czasu spędził pośród jej czterech ścian. Pracował w tym miejscu od dwudziestu lat, a miał ich teraz prawie sześćdziesiąt sześć. Kiedy się tutaj zatrudnił, zaraz po tym jak splajtował z własnym stoiskiem z książkami, miał w sobie ogromne pokłady żalu, całe jego kontynenty – żalu który w nim stopniowo zasnął. Czasami jednak te skrywane głęboko emocje budziły się pod różną postacią. Czasami był to wybuch gniewu, którego nie potrafił opanować. Czasami zwykły, męczący smutek czy melancholia, ogarniająca nagle i niespodziewanie jego ducha, ale też bardziej fizyczny ból, zgniatający, szarpiący jego ciało kawałek po kawałku. Być może dlatego tyle pił. Być może pił również z innych powodów, powodów nie do końca mu zrozumiałych. Nigdy się jednak nad tym nie zastanawiał.

Nie miał kobiety, nie miał też dzieci, posiadał co prawda starszego brata, ale mieszkał on na drugim końcu kraju i rzadko się widywali. Nie interesował się zbytnio polityką czy religią, nie robił nic, co nazwałby jakimś hobby. Księgarnia, praca w niej, stała się całym jego życiem. Znał setki tytułów i ich zawartość na pamięć. Trudno było jednak powiedzieć, że kochał książki, uważał je raczej za konstant, część własnego ja – mało kto przecież powie, że kocha samego siebie.

Ciężkie drzwi zaskrzypiały przeraźliwie i wszedł do środka. Ile razy przechodził już tym samym korytarzem, zastanawiał się co jakiś czas. Dwadzieścia lat i nic się tutaj nie zmieniło, zupełnie. Ściany wciąż były tego samego koloru, tam gdzie odchodziła farba, nadal lśnił szary tynk, a wytarta posadzka z lastryko pamiętała wczesny PRL. On też się nie zmienił, pomyślał po chwili. Dwadzieścia lat i nie zmienił się nic a nic.

Pracował tutaj najpierw z właścicielem, Krzysztofem, ale zmarł on niespodziewanie rok temu na zawał serca i interes przejął jeden z jego synów, Wojtek. Z Wojtkiem nie dogadywał się tam dobrze jak z jego ojcem. Chłopak był jeszcze dosyć młody i traktował to miejsce jak zwykły biznes. Taki, który przynosił niestety straty. Miesiąc po miesiącu było coraz gorzej. Co prawda zamienił to miejsce z księgarni w coś na kształt rupieciarni – próbowali sprzedawać dużo bibelotów, jakieś zabawki, gry planszowe, ale niewiele to zmieniło. Któregoś dnia w końcu usłyszał od nowego szefa, że interes trzeba zamknąć. Nie dało się reanimować tego trupa pokrytego kurzem.

– Nie martw się Lechu – powiedział mu Wojtek, łapiąc go za ramię. – Gdzieś na ten ostatni rok cię wkręcę, załatwię jakąś robotę. Mam znajomego w oczyszczalni ścieków, kierownika. Na pewno cię wezmą, żebyś tę emeryturę sobie wyrobił.

To był jeden z ostatnich dni przed finalnym zamknięciem sklepu. Wojtek postanowił wysprzedać większość towaru za bezcen, zrobił nawet reklamę w sieci, ale i tak do środka nie waliły tłumy. Ruch jak co dzień.

– To bez sensu – oznajmił, kiedy Leszek zamiatał podłogę na środku sklepu. – Nikt już nie czyta książek, nikt już nie kupuje książek w takich miejscach. Powinienem był sprzedać to wszystko od razu po śmierci ojca i mieć to z głowy. Książki po złotówce i nikt tego cholera nie chce. Bardziej mi się to opłaca spalić. Masakra jakaś…

Lech się nie odezwał, poprawił tylko okulary na nosie. Zobaczył, że jego dłoń znowu drży. Nie czuł tego. Lekarz powiedział mu, że to od picia. Od picia miał również problemy z nogami. Ten sam lekarz zawyrokował ponadto, że jeżeli nie rzuci alkoholu, to może skończyć na wózku. Lechu co wieczór testował trafność jego słów, ale nie dlatego, że chciał – po prostu musiał. Cała ta sprawa z piciem zaszła już za daleko, nie było odwrotu. Zaczęła się oczywiście po stracie własnej firmy. Czasami zastanawiał się czy w ogóle dożyje tej emerytury. Dziś rano, zaraz po wejściu do księgarni, znowu zwymiotował krwią. Zdarzało mu się to ostatnio coraz częściej.

Do środka weszła grupa młodych dziewczyn, których śmiech ożywił nieznacznie martwe, ciężkie regały. Lech podszedł bliżej i przyjrzał im się z zaciekawieniem. Miały różnokolorowe włosy, dziwne ubrania i wysokie, czarne buty. Przekłute nosy, tatuaże i dziwną biżuterię. Rozmawiały o czymś głośno i przeglądały tanie książki. Chyba nie znalazły nic ciekawego, ich miny sprawiały wrażenie znudzonych. Lech podszedł do nich powoli, czując jak nogi mu miękną. One były młode, takie młode, a on... Czy starość to powód do wstydu?

– W czym mogę Paniom pomóc? – zapytał grzecznie, lekko kłaniając się w kierunku dam.

Zdał sobie szybko sprawę, że się pomylił. One nie miały nic z dam, nic z tych dziewcząt, które znał w młodości. Nie było pokory, odrobiny wstydu czy szacunku. Różnica pokoleń, różnica światów. Ludzie ostatnio bardzo się zmienili.

Jedna zaśmiała się cicho, druga zrobiła kwaśną minę, a trzecia w ogóle odwróciła wzrok. Poczuł się momentalnie głupio, jak klaun. Chciał być uprzejmy, ale w zamian otrzymał trochę pogardy. Schował dłoń do tyłu – drżała zawsze kiedy się denerwował. Tylko ostatnia z dziewcząt podziękowała mu za pomoc, lekko się uśmiechając, ale był to raczej gest litości niż sympatii. Wyszły po chwili, niczego nie kupując. Zanim zniknęły któraś nazwała go "siwym rupieciem". Lech długo oglądał się za tamtą jedną, milszą dziewczyną, bo miał wrażenie, że przypomina mu kogoś, kogo znał bardzo dawno temu. Przypomniała mu o Wandzie.

Zamknęli księgarnie, Wojtek kazał mu oddać klucze, porozmawiali chwilę na temat tego, że przyszły tydzień będzie ostatnim. Zanim rozeszli się, zapewniał go jeszcze, że zajmie się sprawą tej pracy w oczyszczalni. Lech wcale nie chciał tam pracować, chciał, żeby nie zamykał tego miejsca, ale popatrzył tylko na niego w milczeniu. Nie miał przecież nic do gadania. Dwadzieścia lat życia i nie miał nic do powiedzenia, jego zdanie się nie liczyło. Kiedy Wojtek zniknął za rogiem, Lech spojrzał jeszcze na starą, odrapaną witrynę sklepu, na zmęczone drzwi, stare mury z czerwonej cegły. Rupieć. To miejsce to zwykły rupieć. Nikomu niepotrzebny antyczny rupieć. Zupełnie tak jak on.

W drodze do mieszkania przechodził przez centrum miasta. Mijał szklane budynki wysokie jak wieże, czyste ulice z zieloną trawą i wiecznie żywymi drzewami. Mijał lokale pełne dobrze ubranych ludzi, mijał pędzących do przodu młodych, którzy wydawali się pełni werwy ale też pychy. Czuł, że tutaj nie pasuje. Był jak zupełnie obcy element, błąd w systemie. On, ze starym plecakiem, w wysłużonych butach i spranej kurtce, a obok przejeżdżały auta warte więcej niż przez całe życie zarobił. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Był nieciekawy, był jak powietrze. Był stary.

Zanim zatrzymał się na przystanku, wszedł do sklepu gdzie grał w totka. Zawsze obstawiał te same, ważne dla niego liczby, chociaż nigdy nie trafił nawet trójki. Właścicielka, w podobnym mu wieku, poznała go już dobrze i za każdym razem kiedy wchodził, rzucała ciepło:

– Leszek jak już wygrasz to zabierz mnie na wczasy na Bali!

Uśmiechał się wtedy blado, brał kupon, kłaniał się i wychodził.

Nigdy nie zastanawiał się co by zrobił z taką wygraną. Pewnie, że gdyby był młodszy, ułożyłby sobie życie zupełnie inaczej. Teraz zaś, kiedy zostały tylko starość i zmęczenie, nie chodziło wcale o pieniądze. Grał od zawsze, grał dla samego grania. Pewnie gdyby szczęście się do niego uśmiechnęło, nie musiałby czekać na emeryturę, ten problem przestałby nagle istnieć. Mógłby rozdać połowę potrzebującym, biednym – takim jak on. A może gdyby wygrał, odkupiłby księgarnie od Wojciecha. Mógłby tam spędzić resztę życia, tylko on i ta stara księgarnia. Szary rupieć w rupieciarni.

Zatrzymał się na przystanku i przez chwilę przyglądał ludziom, ale widok ten sprawiał mu przykrość. Ciężko mu było przyznać, że im zazdrości – zazdrościł czasu. Jego minął już bezpowrotnie i nie mógł się z tym niestety pogodzić. Nie chodziło o to, że nie oswoił się ze śmiercią – nie pogodził się ze swoją starością. Miał w sobie pustą, czarną, bezdenną dziurę. Wsiadł do autobusu i zaczął patrzeć na suche dłonie. Prawa znów zaczęła mu nerwowo drgać. Westchnął ze znużenia. Za szybą zaczął padać deszcz.

Kiedy ostatkiem sił sunął już lichym osiedlem do siebie, jeszcze raz pomyślał o tamtej dziewczynie, a raczej pomyślał o Wandzie, którą tamta przypominała. Wanda była jedyną jego miłością, tylko ją kochał przez całe swoje życie. Bez wzajemności jednak, a tak przynajmniej uważał. Miał wtedy dwadzieścia lat i nigdy nie zdobył się na odwagę, żeby spróbować, powiedzieć jej o swoich uczuciach. Bywały dni, że miał ochotę ją odnaleźć, ale podświadomie czuł, że czekałoby go tylko rozczarowanie. Przecież nie chciałaby go takiego, nigdy go przecież tak naprawdę nie chciała. Nie było więc jej i minęło całe życie, a on szedł podziurawionym chodnikiem, chowając głowę przed zimnym deszczem.

Wszedł do mieszkania i zamknął z trudem drzwi, bo zamek od dawna szwankował. W środku było ponuro i cicho, krople deszczu uderzały z osobliwym dźwiękiem o okno. Lech wszedł do łazienki i napuścił do wanny gorącej wody. W międzyczasie zahaczył o kuchnię, włączył głośno radio, otworzył lodówkę i popatrzył na wypitą w połowie butelkę wódki. Wahał się, długo walczył z samym sobą. Nie wziął jej ostatecznie. W końcu wrócił do łazienki, rozebrał się do naga i powoli wsunął swoje obolałe, zniszczone ciało do wanny. Zza drzwi dobiegał go męski głos, który mówił o wojnie, zmianach klimatycznych, kryzysie epidemicznym, galopującej inflacji, podwyżkach gazu i prądu. Problemy nowego pokolenia, problemy nowoczesnej generacji człowieka. Właściwie te rzeczy nic go nie obchodziły, bo nikogo on nie obchodził. Uważał, że to uczciwe.

Nabrał powietrza i zanurzył się pod wodą. Księgarnie zamkną za tydzień na amen. Został mu rok i dwadzieścia jeden dni do przejścia na emeryturę. Nie chciał wcale pracować w tej śmierdzącej oczyszczalni. Rok i dwadzieścia jeden dni. Nie sądził, że dożyje, a nawet nie bardzo chciał dożyć tej chwili. Śmierć wydawała mu się czymś dobrym, kojącym. Mógłby zasnąć na wieki, chociażby tu, w tej wannie, bo czuł się taki zmęczony. Rok i dwadzieścia jeden dni. A potem? Co potem będzie miał ze sobą zrobić?

sobota, 18 lutego 2023

No dobra, dostałem nominację do Lubuskiego Wawrzynu Literackiego 2022

Nie spodziewałem się, że mnie nominują, autentycznie. Musiał mi napisać na messengerze Marek (taki pisarz z Zielonej Góry), że mnie nominowali. Byłem na zakupach wieczorem, całkiem było to przyjemnie, chodzenie między alejkami z wózkiem, do momentu kiedy mnie powiadomił. Kompletnie nie śledziłem co się dzieje odnośnie tego wydarzenia, właściwie to zapomniałem, że zgłosiłem Sztukę latania - miałem w sobie przekonanie, że to nie jest książka godna jakiejkolwiek nagrody. Zgłosiłem bo mogłem i już. A tutaj niespodzianka.

Pewnie nie wygram tego Wawrzyna i tak, ale zawsze to jakaś nobilitacja. W czwartek jest gala, pewnie dam znać po niej jak to wyszło, jakieś cholera małe przemówienie będę musiał sobie przygotować w razie czego. Nienawidzę wychodzić przed ludzi i mówić o czymś, co ich i tak nie bardzo interesuje. Może wyjdę, odbiorę nagrodę i  wyjdę bez słowa. Albo walne dwie sety na scenie i wtedy mi się język rozplącze. Taki performance, racja? Taa... Najpewniej mnie to ominie, bo nic z tego nie będzie ostatecznie. Może to i lepiej.

Czyli wychodzi na to, że tam moja pierwsza książka, z której jakoś zadowolony nie jestem, wcale nie okazuje się taka zła.

 https://www.lubuskie.pl/wiadomosci/20007/lubuskie-wawrzyny-2022-oto-nominowani-



czwartek, 16 lutego 2023

Widok z balkonu o 6.32


Całkiem ładnie, ale zdjęcie nie oddaje w pełni tego różowo-pomarańczowego nieba. Najlepsze jest to, że za 2 tygodnie się wyprowadzamy i teraz będę widział drzewo. I tak cholera zaglądałem na ten balkon raz na miesiąc...


środa, 8 lutego 2023

Bardziej niż mechanikom nie ufam tylko politykom

Wiecie jak kurewsko ciężko jest znaleźć dobrego mechanika w mieście? Nie mówię o samych terminach, bo te są równie chujowe jak do lekarza na NFZ, ale... 

Chodzi mi o to, że mam małe pojęcie o tych wszystkich pieprzonych elementach w aucie, których są tysiące, tysiące szmelcu, który może się potencjalnie popsuć. Gdyby rozebrać auto na każdy element i sprzedać je osobno to wychodzi pięciokrotność wartości auta, autentycznie - taki paradoks. I teraz tak - skąd człowiek ma wiedzieć co się z autem dzieje? Wie to tylko mechanik, nie zawsze, ale przeważnie. A ci mogą nam wcisnąć każdy kit i nie pozostaje nam nic innego jak go łyknąć. Gość może przetrzeć szmatką kable i powiedzieć ci, że musiał wymienić cały akumulator wraz z kablami. No i co zrobisz? Nic. Będziesz bulił.

Mechanicy i lekarze posiadają tajemną wiedzę i to wykorzystują. Wiadomo. Każdy orze jak może na tym ugorze.

Taki po prostu wysryw, bo musiałem zostawić dwa tysie na piętnastoletnie auto, które więcej stoi niż jeździ.

Przypomniałem sobie, że Bukowski napisał krótkie opowiadanie na temat opieki publicznej, lenistwa, kobiet, szaleństwa, nędzy i mechaników. Powrót ze zbioru zatytułowanego Historie o zwykłym szaleństwie.

piątek, 3 lutego 2023

Ceny alkoholu

Nie wiem czy nie pieprzę teraz głupot, ale...

Jestem na 99% pewien, że cena piwa utrzymuje się tylko dlatego, że te cwane skurwiele obniżają voltarz.

Mogę dać sobie rękę uciąć, że niektóre piwa, które miały nadrukowane 6.0, mają teraz na przykład 5.2.

Piwo jest coraz słabsze, ale trzyma cenę. Ludzie się nie połapią, bo skąd, kto patrzy kurwa na skład piwa. Gorzej jest z wódką wiadomo. 40 procent musi być, każdy Polak wyczuje, że coś nie gra. 

Tak czy siak produkują szczyny. Spróbujcie naszczać do szklanki i spójrzcie jak to wygląda. Albo nalejcie do niej zwykłego piwa.  Taa...

Cholerna lipa...

W styczniu napisałem 4 opowiadania

W styczniu napisałem całe cztery opowiadania. Wychodzi jedno na tydzień. Nie wiem czy to dużo czy nie, ale chyba wracam powoli do formy. Zdałem sobie sprawę co mnie hamuje, co jest cholera moim wrogiem, który wysysa jedynie czas. Właściwie to ważne. Żeby poznać wroga i go wyeliminować. Jakiś tam przepis na mniejsze szczęście. Nawet lepiej śpię ostatnio, rano siadam sobie na fotelu i mam czystą głowę, wiem, że mam czas, mogę zrobić to albo tamto. Więc znów zacząłem dużo pisać, tak.

Nie wiem czy to w sumie dobrze.

W każdym razie opowiadanie które wrzucam niżej już mi odrzucili w "Twórczości", ale jest masa innych miejsc gdzie można publikować. Także jest całkiem klawo - teraz sobie przypomniałem o takim słowie, że kiedyś istniało; całkiem śmieszne.

Tekst o dziewczynie o złotych oczach. Po prostu.

https://mmielcarek96.blogspot.com/2023/02/kiedy-caowaa-miaa-otwarte-oczy.html

Kiedy całowała miała otwarte oczy

Kiedy całowała miała otwarte oczy. Zawsze. Po raz pierwszy przekonałem się o tym w Sylwestra podczas imprezy, na którą mnie zresztą sama zaciągnęła. Nie przepadałem za  takimi spędami, czułem się na nich jak karaluch uciekający w przerażeniu przed jasnym światłem żarówki albo jak małpa ubrana w pogrzebowy garnitur. W każdym razie nie potrafiłem jej odmówić. Czegokolwiek. Miała nade mną dziwną, hipnotyczną władzę, której nie rozumiałem. Ona pewnie zresztą też.

– Pójdź ze mną – powiedziała przez telefon trzydziestego pierwszego grudnia, o szesnastej trzydzieści dwie. – Nie chcę iść tam sama.

– To nie idź w ogóle.

– Muszę.

– Dlaczego?

– Bo inaczej będę myśleć. Nie chcę myśleć. Nie pozwól mi myśleć.

Poszliśmy do domu jakiegoś jej kolegi, niezbyt kameralna zabawa do rana z pokazem fajerwerków i litrami alkoholu. Miała masę znajomych, całe armie znajomych, głównie mężczyzn. Idąc z nią ulicą mogłem być pewien, że odpowie chociaż raz uśmiechem na uśmiech w kierunku przechodzącego z naprzeciwka faceta.

Wydaje mi się, że to ona wykonała pierwszy krok. Zbliżyła się do mnie i objęła w pasie. Wpatrywała się we mnie tymi swoimi złotymi oczami. Wpatrywała się kiedy jej wargi dotknęły z pieszczotą moich. Wpatrywała dotykając swoim językiem mojego. Nawet wtedy, kiedy jej zęby rozrywały me usta niczym kawałek grejpfruta tryskającego krwią.

Nie wydaje mi się, żeby zawsze były takie. Jej oczy. Jestem pewien, że kiedyś posiadały normalną barwę, bardziej ludzki kolor. Chyba jasnobrązowe, całkiem zwyczajne. Teraz iskrzyły się, błyszczały, płonęły. Dwa zachodzące słońca.

Raz nawet wspomniałam jej, że powinna pójść do lekarza, odwiedzić okulistę, aby zbadać co się z nimi dzieje. Co się z nią dzieje.

– Przecież wszystko jest w porządku – oznajmiła obojętnie.

– No ale ich kolor…

– Nie podobają ci się?

– Podobają.

– No widzisz. Każdemu mężczyźnie się podobają. Więc w czym problem?

Miała na imię Weronika. Bardzo zwyczajnie jak na kogoś o tęczówkach, będących złotymi monetami. Weronika miała dwadzieścia sześć lat, była brunetką, ale farbowała się na ognisty rudy. No i była wdową.

– Jestem dłużej wdową niż byłam mężatką – powiedziała mi kiedyś. – To bez sensu.

– Co jest bez sensu?

– Że wszyscy patrzą na mnie, że postrzegają mnie przez pryzmat śmierci Kamila.

Mąż Weroniki rzucił się pod pociąg w Nowy Rok, wyszedł nad ranem i już nie wrócił. Zostawił jej jednak list, mieszkanie i całkiem sporą sumę pieniędzy. Teraz Weronika tę kasę przepuszczała bez wyrzutów sumienia. Chodziła do drogich restauracji, kupowała dużo ciuchów, latała po całej Europie, dotowała przeróżne fundacje. Nigdy nie odezwałem się na temat tego co robi z pieniędzmi. Nie miałem żadnego prawa powiedzieć czegokolwiek.

– Wdowa – wypluła jak coś ohydnego. – Nie lubię tego słowa. Ma taki wydźwięk, jakby to kobieta była winna śmierci męża. Wdowa. Wdowa. Ja jestem wdową. Wdowa. Brzmi to okropnie. Mam rację?

– Chyba tak.

– A wszyscy widzą we mnie wdowę. Ja sama patrzę w lustro i widzę wdowę. Nic więcej.

– Wydaje mi się, że jest inaczej niż mówisz.

– No tak. Zapomniałabym. Jeszcze te cholerne złote oczy. Sama nie wiem jak to się stało. Po prostu obudziłam się rano, zerknęłam w lusterko, a one już tam były.

– Masz jeszcze nogi.

– Fakt. Mam całkiem zgrabne nogi.

Weronikę, starą Weronikę, znałem w czasach liceum, chodziliśmy do jednej klasy, ale nie wydaje mi się, żeby łączyła nas wtedy jakaś szczególna więź. Zapamiętałem ją też zupełnie inaczej, a może po prostu była wtedy całkiem inna. Obecną Weronikę, tę o złotych oczach, spotkałem po latach. Wpadliśmy na siebie przypadkiem, nie bardzo już nawet kojarzę gdzie. Chyba na jakimś wernisażu, a może w teatrze - nie pamiętam. Trwała na pewno jeszcze w żałobie.

W pewnym sensie się mnie uczepiła, ale nie chciała czegoś konkretnego, przynajmniej nie więcej niż od innych ludzi jakimi się otaczała, nie więcej niż byłem w stanie jej dać. Po prostu łaknęła bliskości. Otrzymywała ją pod różną postacią, przez co niektórzy – głównie kobiety – nazywały ją dziwką. Ale Weronika nie była żadną dziwką. Powiedziałbym raczej, że była motylem, który wpadł w powietrzny wir i tańczył najpiękniej jak umiał smagany jego potęgą, tańczył i nie mógł się z niego wydostać.

Nasz kontakt miał sinusoidalne odczyty. Potrafiła przebywać ze mną dzień w dzień przez miesiąc, aby potem na równe trzy zniknąć, zamilknąć. Nie potrafiła usiedzieć w miejscu, nie chciała tkwić w bezruchu.

– Bezruch mnie zabija – mawiała, zwykle pod wpływem czerwonego wina. – Ciebie też?

– Ja lubię bezruch.

– Ja nienawidzę. Jest gorszy niż śmierć.

Często dzwoniła do mnie w nocy, roztrzęsiona, płacząca, smutna i zła. Miała stany lękowe, z których nie potrafili jej wyleczyć. Jechałem wtedy do jej mieszkania i siedziałem przy niej dopóki nie zasnęła. Parę razy musiałem zabierać ją też nad ranem z różnych dziwnych i podejrzanych miejsc. Nienawidziłem tego. Tego, że marnowała siebie. No i szybko zrozumiałem, że ćpa.

– To mi pomaga – tłumaczyła za każdym razem, kiedy widziała w moim spojrzeniu zawód. – Naprawdę dzięki temu czuję się lepiej.

– Przecież nic nie mówię.

– No właśnie. Nigdy nic nie mówisz.

Któregoś razu jechałem po nią do Poznania, musiałem odebrać ją z lotniska. Wróciła z dwutygodniowej wycieczki. Była gdzieś w Kanadzie, podobno u swojej kuzynki czy coś w tym stylu. Chciała odpocząć albo nie wrócić już nigdy. Kilka razy dzwoniła do mnie w porannych godzinach. W Kanadzie była wtedy noc.

– Siedzę sama i myślę o tobie – wyznała mi raz. – Czasami za dużo o tobie myślę. Przepraszam. Przepraszam też, że wydzwaniam do ciebie jak wariatka.

– Nie musisz za to przepraszać.

Kiedy pojawiła się na lotnisku, uśmiechnęła się na mój widok. Prawie podbiegła i pocałowała mnie, patrząc mi prosto w oczy.

– Dlaczego nie zamykasz oczu, kiedy się całujesz? – zapytałem.

– A co? Przeszkadza ci to?

– Nie. Ale chcę wiedzieć.

– Po prostu. Tak już mam.

– Naprawdę?

– Tak. Niektóre rzeczy nie są tak skomplikowane jak nam się wydaje. Za piękną metaforą czasami nic się nie kryje.

Wracaliśmy autem, całe sto pięćdziesiąt kilometrów. Sprawiała wrażenie mniej smutnej, jakby żywszej. W jej głosie dało się wyczuć ogień, nie płonące ognisko, ale jednak mały płomyk. Chociaż tyle. Czuła się lepiej. Ja czułem się dobrze.

– Tam jest pięknie, ta przestrzeń, zieleń, natura, jeziora, góry, to wszystko jest takie surowe, pierwotne – opowiadała z tylnej kanapy. – Niby jest tam podobnie, ale zupełnie inaczej niż tutaj. Nie ma tam takiej szarości, smutku. Jest chłodno, zwykle pada i wieje, ale brakuje tam goryczy, który wisi w Polsce. Nie wiem z czego to wynika, ale tak jest.

Potem, jeszcze w aucie, przyznała mi się do romansu z jakimś facetem. Chociaż nie byliśmy razem to bolało mnie za każdym razem, kiedy to robiła. A często to robiła. Nakręcała się, swoje ciało i znacznie gorzej, swój umysł, a potem puszczała wolno, dając ponieść chwili namiętności. Zachowywała się niczym kolorowy bączek.

– Ten mężczyzna miał największego penisa jakiego w życiu widziałam – powiedziała, doskonale wiedząc, że wcale nie chcę o tym słuchać. – Naprawdę miał największego ze wszystkich mężczyzn z którymi byłam. Był Francuzem z Quebecu, znaczy się Kanadyjczykiem, podobno w jednej czwartej Indianinem. Mogło tak być, bo miał piękne, czarne oczy. Jak dwa węgle. I twarz. Szkoda, że nie widziałeś jego twarzy. Istne dzieło sztuki.

Ani razu nie udało się jej mnie sprowokować, ani razu nie dałem popisu zazdrości. Nie byłem głupcem, wiedziałem przecież, że kręcący się szybko bączek prędzej czy później musi zwolnić, że musi się zatrzymać. Nie chciałem niczego psuć. Oczywiście spałem z Weroniką, kilkakrotnie, ale nie sprawiało to mnie, ani chyba jej większej frajdy. Podczas stosunku miałem wrażenie, że obcuję z mogiłą. Któregoś wieczoru po prostu powiedziałem jej, że musimy z tym skończyć. Że nie musimy więcej tego robić, jeżeli wcale nie chce.

– W porządku – powiedziała z dziwną lekkością w głosie. – Robiłam to tylko dlatego, bo myślałam, że jestem ci to winna.

Po raz ostatni widziałem ją w listopadzie, na dwa dni spadł śnieg, całe miasto pokryła biała wata. Znów wróciła do miasta, ale nie na długo.

– Ja się tutaj duszę – rzuciła, wparowując bez wcześniejszego uprzedzenia do mojego mieszkania. – Duszę się w tej małej Zielonej Górze.

– To wyjedź.

– Chyba tak zrobię. Wyjadę stąd na zawsze. Nic mnie tutaj nie trzyma.

– Zawsze wyjeżdżasz i zawsze wracasz.

– No właśnie. To chore. Świat jest taki wielki, taki inny, wspaniały, nawet sobie nie wyobrażasz jak wspaniały może być świat tam daleko. A i tak zawsze tutaj wracam. Do początku. To chore. Jestem nieuleczalnie chora.

Wyszliśmy na zewnątrz i odbyliśmy długi spacer, chyba najdłuższy na jakim w życiu  byłem. Prawie nie rozmawialiśmy, Weronika wydawała się być zamyślona, nieobecna. Zaczęło w końcu padać, ale lecący z nieba śnieg wcale jej nie przeszkadzał. Potem wróciliśmy, zmęczeni i zmarznięci, mokrzy jak bezpańskie psy, głodni ciepła. Znaleźliśmy je, i jakoś tak wyszło, że po raz ostatni poszliśmy do łóżka.

Wcześniej, zanim to się stało, pierwszy raz widziałem jak bierze. Robiła to w łazience, chyba chcąc się przede mną ukryć. To była kokaina, chyba kokaina.

– Nie patrz tak na mnie – zaskomlała jak ranne zwierzę.

– Nie patrzę.

– To nic takiego, wiesz?

– Dobrze.

– To naprawdę nic takiego.

Później chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła do sypialni. Kiedy to robiliśmy patrzyła na mnie, patrzyła we mnie, głęboko w moje oczy, jakby chciała przejrzeć mą duszę na wylot. Czułem jakbym patrzył prosto w żółtą twarz słońca. Miała otwarte oczy kiedy się całowaliśmy. Wyszła nad ranem i nie rozmawiałem z nią już nigdy więcej. Miała wyjechać, ale nie sądze, żeby to zrobiła. Odwiedziłem ją kilka dni później. Dzwoniłem i pukałem. Słyszałem, że ktoś jest w środku.

– Weronika to ja! Otwórz!

Nie otworzyła mi, ale miałem wrażenie, że stoi po drugiej stronie, przy samych drzwiach.

O jej pogrzebie poinformowała mnie jej kuzynka z Kanady. Ona nie przyjechała na pogrzeb. Niewiele osób zresztą przyszło. Nie dociekałem co było przyczyną śmierci. Pochowali ją tuż przy mężu. Na zdjęciu, które umieścili na nagrobku, jej magiczne oczy wydawały się zwyczajne. Może po prostu martwe. Było też epitafium, oczywiście, że było, wygrawerowane piękną czcionką w kolorze złota.

Jakie?

Nie będę się powtarzał. Przecież wiecie jak szło.

Z wizytką na dołku

Moje nowe opowiadanie znalazło się w majowym numerze e-eleWatora. Takie z humorem. https://e-elewator.org/e-e-8-marcin-waldemar-mielcarek/