Kiedy całowała miała otwarte oczy. Zawsze. Po raz pierwszy przekonałem się o tym w Sylwestra podczas imprezy, na którą mnie zresztą sama zaciągnęła. Nie przepadałem za takimi spędami, czułem się na nich jak karaluch uciekający w przerażeniu przed jasnym światłem żarówki albo jak małpa ubrana w pogrzebowy garnitur. W każdym razie nie potrafiłem jej odmówić. Czegokolwiek. Miała nade mną dziwną, hipnotyczną władzę, której nie rozumiałem. Ona pewnie zresztą też.
– Pójdź ze mną – powiedziała przez telefon trzydziestego pierwszego grudnia, o szesnastej trzydzieści dwie. – Nie chcę iść tam sama.
– To nie idź w ogóle.
– Muszę.
– Dlaczego?
– Bo inaczej będę myśleć. Nie chcę myśleć. Nie pozwól mi myśleć.
Poszliśmy do domu jakiegoś jej kolegi, niezbyt kameralna zabawa do rana z pokazem fajerwerków i litrami alkoholu. Miała masę znajomych, całe armie znajomych, głównie mężczyzn. Idąc z nią ulicą mogłem być pewien, że odpowie chociaż raz uśmiechem na uśmiech w kierunku przechodzącego z naprzeciwka faceta.
Wydaje mi się, że to ona wykonała pierwszy krok. Zbliżyła się do mnie i objęła w pasie. Wpatrywała się we mnie tymi swoimi złotymi oczami. Wpatrywała się kiedy jej wargi dotknęły z pieszczotą moich. Wpatrywała dotykając swoim językiem mojego. Nawet wtedy, kiedy jej zęby rozrywały me usta niczym kawałek grejpfruta tryskającego krwią.
Nie wydaje mi się, żeby zawsze były takie. Jej oczy. Jestem pewien, że kiedyś posiadały normalną barwę, bardziej ludzki kolor. Chyba jasnobrązowe, całkiem zwyczajne. Teraz iskrzyły się, błyszczały, płonęły. Dwa zachodzące słońca.
Raz nawet wspomniałam jej, że powinna pójść do lekarza, odwiedzić okulistę, aby zbadać co się z nimi dzieje. Co się z nią dzieje.
– Przecież wszystko jest w porządku – oznajmiła obojętnie.
– No ale ich kolor…
– Nie podobają ci się?
– Podobają.
– No widzisz. Każdemu mężczyźnie się podobają. Więc w czym problem?
Miała na imię Weronika. Bardzo zwyczajnie jak na kogoś o tęczówkach, będących złotymi monetami. Weronika miała dwadzieścia sześć lat, była brunetką, ale farbowała się na ognisty rudy. No i była wdową.
– Jestem dłużej wdową niż byłam mężatką – powiedziała mi kiedyś. – To bez sensu.
– Co jest bez sensu?
– Że wszyscy patrzą na mnie, że postrzegają mnie przez pryzmat śmierci Kamila.
Mąż Weroniki rzucił się pod pociąg w Nowy Rok, wyszedł nad ranem i już nie wrócił. Zostawił jej jednak list, mieszkanie i całkiem sporą sumę pieniędzy. Teraz Weronika tę kasę przepuszczała bez wyrzutów sumienia. Chodziła do drogich restauracji, kupowała dużo ciuchów, latała po całej Europie, dotowała przeróżne fundacje. Nigdy nie odezwałem się na temat tego co robi z pieniędzmi. Nie miałem żadnego prawa powiedzieć czegokolwiek.
– Wdowa – wypluła jak coś ohydnego. – Nie lubię tego słowa. Ma taki wydźwięk, jakby to kobieta była winna śmierci męża. Wdowa. Wdowa. Ja jestem wdową. Wdowa. Brzmi to okropnie. Mam rację?
– Chyba tak.
– A wszyscy widzą we mnie wdowę. Ja sama patrzę w lustro i widzę wdowę. Nic więcej.
– Wydaje mi się, że jest inaczej niż mówisz.
– No tak. Zapomniałabym. Jeszcze te cholerne złote oczy. Sama nie wiem jak to się stało. Po prostu obudziłam się rano, zerknęłam w lusterko, a one już tam były.
– Masz jeszcze nogi.
– Fakt. Mam całkiem zgrabne nogi.
Weronikę, starą Weronikę, znałem w czasach liceum, chodziliśmy do jednej klasy, ale nie wydaje mi się, żeby łączyła nas wtedy jakaś szczególna więź. Zapamiętałem ją też zupełnie inaczej, a może po prostu była wtedy całkiem inna. Obecną Weronikę, tę o złotych oczach, spotkałem po latach. Wpadliśmy na siebie przypadkiem, nie bardzo już nawet kojarzę gdzie. Chyba na jakimś wernisażu, a może w teatrze - nie pamiętam. Trwała na pewno jeszcze w żałobie.
W pewnym sensie się mnie uczepiła, ale nie chciała czegoś konkretnego, przynajmniej nie więcej niż od innych ludzi jakimi się otaczała, nie więcej niż byłem w stanie jej dać. Po prostu łaknęła bliskości. Otrzymywała ją pod różną postacią, przez co niektórzy – głównie kobiety – nazywały ją dziwką. Ale Weronika nie była żadną dziwką. Powiedziałbym raczej, że była motylem, który wpadł w powietrzny wir i tańczył najpiękniej jak umiał smagany jego potęgą, tańczył i nie mógł się z niego wydostać.
Nasz kontakt miał sinusoidalne odczyty. Potrafiła przebywać ze mną dzień w dzień przez miesiąc, aby potem na równe trzy zniknąć, zamilknąć. Nie potrafiła usiedzieć w miejscu, nie chciała tkwić w bezruchu.
– Bezruch mnie zabija – mawiała, zwykle pod wpływem czerwonego wina. – Ciebie też?
– Ja lubię bezruch.
– Ja nienawidzę. Jest gorszy niż śmierć.
Często dzwoniła do mnie w nocy, roztrzęsiona, płacząca, smutna i zła. Miała stany lękowe, z których nie potrafili jej wyleczyć. Jechałem wtedy do jej mieszkania i siedziałem przy niej dopóki nie zasnęła. Parę razy musiałem zabierać ją też nad ranem z różnych dziwnych i podejrzanych miejsc. Nienawidziłem tego. Tego, że marnowała siebie. No i szybko zrozumiałem, że ćpa.
– To mi pomaga – tłumaczyła za każdym razem, kiedy widziała w moim spojrzeniu zawód. – Naprawdę dzięki temu czuję się lepiej.
– Przecież nic nie mówię.
– No właśnie. Nigdy nic nie mówisz.
Któregoś razu jechałem po nią do Poznania, musiałem odebrać ją z lotniska. Wróciła z dwutygodniowej wycieczki. Była gdzieś w Kanadzie, podobno u swojej kuzynki czy coś w tym stylu. Chciała odpocząć albo nie wrócić już nigdy. Kilka razy dzwoniła do mnie w porannych godzinach. W Kanadzie była wtedy noc.
– Siedzę sama i myślę o tobie – wyznała mi raz. – Czasami za dużo o tobie myślę. Przepraszam. Przepraszam też, że wydzwaniam do ciebie jak wariatka.
– Nie musisz za to przepraszać.
Kiedy pojawiła się na lotnisku, uśmiechnęła się na mój widok. Prawie podbiegła i pocałowała mnie, patrząc mi prosto w oczy.
– Dlaczego nie zamykasz oczu, kiedy się całujesz? – zapytałem.
– A co? Przeszkadza ci to?
– Nie. Ale chcę wiedzieć.
– Po prostu. Tak już mam.
– Naprawdę?
– Tak. Niektóre rzeczy nie są tak skomplikowane jak nam się wydaje. Za piękną metaforą czasami nic się nie kryje.
Wracaliśmy autem, całe sto pięćdziesiąt kilometrów. Sprawiała wrażenie mniej smutnej, jakby żywszej. W jej głosie dało się wyczuć ogień, nie płonące ognisko, ale jednak mały płomyk. Chociaż tyle. Czuła się lepiej. Ja czułem się dobrze.
– Tam jest pięknie, ta przestrzeń, zieleń, natura, jeziora, góry, to wszystko jest takie surowe, pierwotne – opowiadała z tylnej kanapy. – Niby jest tam podobnie, ale zupełnie inaczej niż tutaj. Nie ma tam takiej szarości, smutku. Jest chłodno, zwykle pada i wieje, ale brakuje tam goryczy, który wisi w Polsce. Nie wiem z czego to wynika, ale tak jest.
Potem, jeszcze w aucie, przyznała mi się do romansu z jakimś facetem. Chociaż nie byliśmy razem to bolało mnie za każdym razem, kiedy to robiła. A często to robiła. Nakręcała się, swoje ciało i znacznie gorzej, swój umysł, a potem puszczała wolno, dając ponieść chwili namiętności. Zachowywała się niczym kolorowy bączek.
– Ten mężczyzna miał największego penisa jakiego w życiu widziałam – powiedziała, doskonale wiedząc, że wcale nie chcę o tym słuchać. – Naprawdę miał największego ze wszystkich mężczyzn z którymi byłam. Był Francuzem z Quebecu, znaczy się Kanadyjczykiem, podobno w jednej czwartej Indianinem. Mogło tak być, bo miał piękne, czarne oczy. Jak dwa węgle. I twarz. Szkoda, że nie widziałeś jego twarzy. Istne dzieło sztuki.
Ani razu nie udało się jej mnie sprowokować, ani razu nie dałem popisu zazdrości. Nie byłem głupcem, wiedziałem przecież, że kręcący się szybko bączek prędzej czy później musi zwolnić, że musi się zatrzymać. Nie chciałem niczego psuć. Oczywiście spałem z Weroniką, kilkakrotnie, ale nie sprawiało to mnie, ani chyba jej większej frajdy. Podczas stosunku miałem wrażenie, że obcuję z mogiłą. Któregoś wieczoru po prostu powiedziałem jej, że musimy z tym skończyć. Że nie musimy więcej tego robić, jeżeli wcale nie chce.
– W porządku – powiedziała z dziwną lekkością w głosie. – Robiłam to tylko dlatego, bo myślałam, że jestem ci to winna.
Po raz ostatni widziałem ją w listopadzie, na dwa dni spadł śnieg, całe miasto pokryła biała wata. Znów wróciła do miasta, ale nie na długo.
– Ja się tutaj duszę – rzuciła, wparowując bez wcześniejszego uprzedzenia do mojego mieszkania. – Duszę się w tej małej Zielonej Górze.
– To wyjedź.
– Chyba tak zrobię. Wyjadę stąd na zawsze. Nic mnie tutaj nie trzyma.
– Zawsze wyjeżdżasz i zawsze wracasz.
– No właśnie. To chore. Świat jest taki wielki, taki inny, wspaniały, nawet sobie nie wyobrażasz jak wspaniały może być świat tam daleko. A i tak zawsze tutaj wracam. Do początku. To chore. Jestem nieuleczalnie chora.
Wyszliśmy na zewnątrz i odbyliśmy długi spacer, chyba najdłuższy na jakim w życiu byłem. Prawie nie rozmawialiśmy, Weronika wydawała się być zamyślona, nieobecna. Zaczęło w końcu padać, ale lecący z nieba śnieg wcale jej nie przeszkadzał. Potem wróciliśmy, zmęczeni i zmarznięci, mokrzy jak bezpańskie psy, głodni ciepła. Znaleźliśmy je, i jakoś tak wyszło, że po raz ostatni poszliśmy do łóżka.
Wcześniej, zanim to się stało, pierwszy raz widziałem jak bierze. Robiła to w łazience, chyba chcąc się przede mną ukryć. To była kokaina, chyba kokaina.
– Nie patrz tak na mnie – zaskomlała jak ranne zwierzę.
– Nie patrzę.
– To nic takiego, wiesz?
– Dobrze.
– To naprawdę nic takiego.
Później chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła do sypialni. Kiedy to robiliśmy patrzyła na mnie, patrzyła we mnie, głęboko w moje oczy, jakby chciała przejrzeć mą duszę na wylot. Czułem jakbym patrzył prosto w żółtą twarz słońca. Miała otwarte oczy kiedy się całowaliśmy. Wyszła nad ranem i nie rozmawiałem z nią już nigdy więcej. Miała wyjechać, ale nie sądze, żeby to zrobiła. Odwiedziłem ją kilka dni później. Dzwoniłem i pukałem. Słyszałem, że ktoś jest w środku.
– Weronika to ja! Otwórz!
Nie otworzyła mi, ale miałem wrażenie, że stoi po drugiej stronie, przy samych drzwiach.
O jej pogrzebie poinformowała mnie jej kuzynka z Kanady. Ona nie przyjechała na pogrzeb. Niewiele osób zresztą przyszło. Nie dociekałem co było przyczyną śmierci. Pochowali ją tuż przy mężu. Na zdjęciu, które umieścili na nagrobku, jej magiczne oczy wydawały się zwyczajne. Może po prostu martwe. Było też epitafium, oczywiście, że było, wygrawerowane piękną czcionką w kolorze złota.
Jakie?
Nie będę się powtarzał. Przecież wiecie jak szło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz