30 złotych za pół litra wódy
Siedziałem
wieczorem sam, słuchałem sobie ścieżki dźwiękowej z GTA:
Vice City,
dokładniej radia Flash FM, kiedy nagle usłyszałem dzwonek do
drzwi. Przez moment zastanawiałem się kto to taki, poważnie o tym
rozmyślałem i poza szkieletem w czarnym kapturze i z kosą w dłoni
nikt inny nie przyszedł mi do głowy. Śmierć w końcu do mnie
zawitała i wcale nie byłem zdziwiony. Ostatnio za dużo piłem, za
ostro. Kalkulowałem teraz jak długo mogę tak pociągnąć, trwało
to już całe dwa tygodnie. Ostre chlanie do lustra, mało snu, pół
nocy spędzone z głową w kiblu, od rana morderczy kac. Chwila na
złapanie oddechu i wieczorem znowu picie. Pilch kiedyś napisał
coś w stylu, że chlanie wódy jest tematem kreatywnym. Miałem
dwadzieścia sześć lat i siedziałem nad swoją drugą powieścią,
testując poniekąd trafność jego stwierdzenia.
Wyłączyłem
telewizor i wstałem, bo powiedziałem sobie no trudno, trzeba
spojrzeć tej śmierci w oczy i poszedłem otworzyć. Pomyliłem się.
– Nie
wiem na czyich usługach są te skurwysyny, ale na pewno nie na
naszych. A to my im kurwa płacimy. Wybrańcom kurwa losu z
Wiejskiej – wypluł jako powitanie.
Odwiedził
mnie Waldi, sąsiad mniej więcej w moim wieku, grubawy, rudawy
blondyn, ze śmiesznie płaską żuchwą przez co wyglądał jak
pieprzony płaz – żaba, ropucha albo inna salamandra. Pracował na
poczcie, był listonoszem. Wciąż miał na sobie niebieskie spodnie
od uniformu. Lubiłem go za dwie rzeczy: szczerość, no i za to, że
pił równie dużo co ja, ale nie robił z tego kalectwa, nie robił
z tego świętości.
– Spokojnie
Waldi – powiedziałem. – Co się stało?
– Jak
to co? Wóda jest po trzydzieści złotych! Od stycznia miała
podrożeć, tak było mówione, złotówkę, dwie, ale nie kurwa o
dwadzieścia procent! Płaca stoi, wódka drożeje, a pić się chce!
– Ja
i tak zawsze wolałem pić piwo.
– No
wiem.
Przyniósł
czteropak, więc go wpuściłem. Wszedł za mną i zapytał czy ma
ściągnąć buty.
– Nie
ściągaj – oznajmiłem.
I
tak to zrobił, zawsze to samo. Polazł do kuchni, zostawiając za
sobą ślady na panelach, odciski spoconych stóp w skarpetach
błyszczały w świetle żarówki jak trop zwierzęcia. Machnąłem
na to przysłowiową ręką, rozerwałem kolorową folię i
wyciągnąłem jedną puszkę piwa. Było ciepłe, lepsze niż żadne.
– Co
to? – zapytał, mając na myśli to, co znalazł na
patelni.
Zrobiłem
sobie na obiad smażone na oleju krojone plastry kiełbasy z siekaną
w półksiężyce czerwoną cebulą. Do tego biały ryż.
Powiedziałem, że może się częstować. Wpierdolił niemal połowę
z tego co zostało. Usiadł na kanapie, otworzył sobie piwo i zaczął
żreć, wyglądał jak prosiak przy korycie, ale właściwie to każdy
nawalony facet wygląda tak podczas jedzenia. Ja usiadłem na fotelu
i pociągnąłem zdrowo z puszki. Kiepskie było to piwo w smaku,
tanie.
Błędne
koło, pomyślałem nagle. Wpadłem jak chomik w kołowrotek. Byłem
jak pies, który gna za swoim własnym ogonem. Pomimo pozornego ruchu
trwałem w martwym punkcie.
– Co
to leci? – zapytał nagle. – Ta muzyka? To
jakieś kurwa amerykańskie radio?
– Prawie – odparłem. – To
soundtrack z gry Vice
City.
To była jedna ze stacji, wsiadałeś to auta i miałeś tam
normalnie do wyboru kilkanaście stacji. Jak w prawdziwym życiu
tylko, że w grze. No i sobie słucham tego. Flash FM się ta stacja
nazywała.
– Jaka
gra mówisz?
– GTA:
Vice
City.
– Nie
słyszałem o tym nigdy.
– Nie
słyszałeś o GTA?
– Nie.
Nie grałem w sumie w gry nigdy. Strata czasu.
– Okej.
Kiedy
zjadł moją kolację, spytałem go po co właściwie przyszedł.
Powiedział, że się pożalić, wypić piwo i zagrać w karty.
Uważam mnie za kogoś na kształt przyjaciela. Ja jego nie bardzo,
ale takich rzeczy się zwyczajnie nie mówi.
– Chcesz
grać w karty? – Zadałem pytanie.
– Pewnie,
że tak – przyznał. – Chcę się cholera
odkuć.
Ostatnio
graliśmy w pokera i orżnąłem Waldiego na całą stówę. Waldi
nie był dobrym graczem, ja też nie, ale przynajmniej nie
uśmiechałem się jak debil dostając na start parę lub bardzo
wysoką kartę. Stąd wynikało moje zdumienie i zacząłem się
zastanawiać czy niektórzy ludzie rodzą się tylko po to, aby
przegrywać, rodzą się po to, aby umrzeć. Waldi mógł być jednym
z nich. Ja w sumie też.
– Nie
wiem czy mam ochotę grać – powiedziałem.
– Kurwa
stary nie bądź taki! Daj człowiekowi szansę się zrewanżować!
– Nie
mam dziś głowy.
– A
jeżeli powiem ci, że będą jeszcze dwie osoby do gry?
– Jakie
dwie osoby?
– A
widzisz! Czyli jednak chcesz grać, tak?
– Nie
bardzo.
– Chłopie
nie bądź dzban!
Powiedziałem
mu, że kiepsko się czuję i że w sumie to powinienem pisać
książkę. Wziąłem dwutygodniowy urlop z tej okazji, ale właśnie
się kończył, była sobota, niedawno wkroczyliśmy w następny
beznadziejny rok. Ludzie strzelali fajerwerkami i korkami od
szampana, życzyli sobie szczęścia, robili płonne postanowienia,
rzucali na krótko fajki, alkohol i seks, licząc, że to coś zmieni
w ich marnych życiach. A przecież najrozsądniej byłoby popełnić
zbiorowe samobójstwo.
– Moglibyśmy
zagrać u mnie na chacie, przyjdzie moja dziewczyna Amanda i jej
koleżanka ze studiów – powiedział.
– Jaka
koleżanka?
– Nie
pamiętam imienia. Ale fajna jest, raz ją widziałem i jest fajna. W
ogóle będzie fajnie jak wpadniesz i zagramy sobie partyjkę pokera.
Zgodziłem
się, ale oznajmiłem, żeby dał mi chwilę. Wszedłem do łazienki,
puściłem pawia, opłukałem twarz wodą, potem umyłem zęby.
Spojrzałem w lustro i źle, że to zrobiłem, bo teraz wiedziałem
jak tragicznie wyglądam. Zmieniłem wymiętolone dresy i przepoconą
koszulkę na coś świeżego i poszliśmy. Zjechaliśmy windą na
drugie piętro – ja mieszkałem na ósmym.
Waldi
wynajmował kawalerkę, ale metrażowo było to samo co u mnie.
– Ściągnij
buty – powiedział zanim w ogóle zdążyłem o tym
pomyśleć.
Korytarz
wyłożony był perskim dywanem, w salonie znajdował się podobny,
tylko że dwa razy większy. Poza tym meblościanka na wysoki połysk,
kwadratowy stół na jednej, błyszczącej się jak psu jajca
aluminiowej nodze i duża, wypierdziana kanapa w psychodeliczny
wzorek. Wielgachny czarny telewizor stał na niepasującej do reszty
wystroju nowszej, białej szafce RTV. W powietrzu unosił się zapach
papierosów, cebuli i myszy. Czułem się tutaj jak u starszego
małżeństwa, a nie młodego faceta.
Waldi
przyniósł półlitrową butelkę wódki i dwie literatki. Od razu
ją otworzył i polał. Wypiliśmy raz.
– Droższa,
a w smaku taka sama – powiedział. – Zdzierstwo.
– Wóda
to wóda – odparłem. – Nic specjalnego w
niej nie ma.
– No
to na drugą nogę, co nie? – rzucił z uśmiechem.
– Niech
będzie.
On
naprawdę lubił pić, tak po prostu. Ja piłem i już, taka tam
luźna znajomość z Szatanem.
Nalał
gdzieś po pięćdziesiątce i znowu wychyliliśmy. Siedzieliśmy
przy stoliku i zaczęliśmy gadać, właściwie to on gadał, ja
bardziej słuchałem i przytakiwałem. Narzekał na zarobki na
poczcie, na swojego przełożonego, głupią koleżankę z roboty i
na ludzi.
– Ci
to dopiero potrafią być upierdliwi – mówił z wielkim
przejęciem. – Widzą cię kurwa na ulicy i wypytują co
mam w torbie, co tam w niej niosę i czy czasem coś dla nich mam.
Głównie te stare baby są takie ofensywne. Pytają czy przyniosłem
im list, bo czekają na list. Czy mam ich rentę, bo czekają na
rentę. Czy mam paczkę, bo przecież czekają na paczkę. Skąd mam
do cholery wiedzieć takie rzeczy? Będzie to będzie. Co oni sobie
wszyscy myślą? Że mam we łbie komputer z odpaloną tabelą
excela? A jak się oburzają kiedy im mówię, że ich nie znam, że
nie pamiętam kim są. Przecież jak mogę nie znać imienia starej
baby spod czwórki w bloku numer dwadzieścia pięć, racja?
– Większość
ludzi po prostu nie może znieść, że są w tym wielkim świecie
anonimowi – powiedziałem. – Popkultura
wytatuowała w naszych mózgownicach przeświadczenie, że musisz być
zwycięzcą, musisz być sławny, mieć kasę, coś znaczyć. To
ludzi zjada.
– Może.
Po prostu wpieniają mnie niemiłosiernie. I jeszcze te cholerne
akcje z awizo. My naprawdę mamy kupę roboty!
Dziewczyny
przyszły dziesięć minut później. Najpierw do salonu wpadła
Amanda, wparowała całą sobą, była jak burza, szalejący sztorm,
kula śnieżna pędząca ze stoku. Podeszła do Waldiego, usiadła mu
na kolanach, zarzuciła ręce na szyję, popatrzyła chwilę w oczy i
pocałowała mocno, z języczkiem. Z boku nie wyglądało to zbyt
dobrze. Potem trzasnęła go lekko w papę i zaczęła się śmiać.
Paznokcie jej dłoni miały kolor agrestu i przypominały szpony
orła. Amanda była w ciąży, piąty miesiąc, ale ogromny brzuch
miała od zawsze. Ubrała się w luźne, czarne leginsy i cienki
materiał wżynał jej się głęboko w tłusty tyłek. Nie mieszkała
jednak z Waldim – który podobno był ojcem – tylko ze swoją
matką i siostrą. Nigdy nie zamieniłem z nią więcej niż dwóch
zdań. Ani ona, ani ja nie czuliśmy takiej potrzeby.
Potem
weszła jej koleżanka z roku. Stanęła w drzwiach i rozejrzała się
po otoczeniu i wydawała się być znudzona tym co zobaczyła. Sama
wyglądała całkiem przyjemnie, prezentowała się zupełnie inaczej
niż Amanda. Chuda i wysoka, w sukience w zebrę, z długimi nogami
okrytymi rajstopami czy też pończochami z koronką w kształcie
pączków róż. Długie, ciemne, błyszczące włosy sięgały jej
do połowy pleców. Twarz miała niemal jak Monica Bellucci – gęste
brwii, oczy brązowe, usta zgrabne. Emanowała chłodem, dziwną
powagą, z pewnością miała się za lepszą od nas. Na imię miała
Gaja. Pomyślałem sobie, że gdyby śmierć chciała jednak po mnie
przyjść to pewnie pod taką postacią. W każdym razie bym się nie
obraził.
Dziewczyny
usiadły do stołu, Waldi wyciągnął z szafki zestaw do pokera jak
z Vegas. Do zgarnięcia były dwie stówy, każdy postawił pięć
dych. Walnęliśmy jeszcze po kielichu i zabraliśmy się do dzieła,
graliśmy w Texas Hold’em. Amanda była kompletnie zielona,
siedziała obok Waldiego i co chwile pokazywała mu swoje karty. Ja
siedziałem obok Gai. Nie zwracała na mnie zbytnio uwagi. No i
umiała grać, naprawdę dawała radę. Amanda szybko przerżnęła
swoje żetony i zostaliśmy we trójkę. Gaja grała bardzo
zachowawczo, rzadko podbijała i często pasowała. Dwa razy
spróbowałem ją sprawdzić przy wysokiej stawce, wydawało mi się,
że pod tą obojętną maską czai się po prostu blef i dwa razy się
pomyliłem. Raz miała karetę, raz fulla złożonego z trzech królów
i dwóch jopków. Waldi grał natomiast bezmyślnie, fartnęło mu
się raz, ale to nie wystarczyło. Wciąż uśmiechał się jak
głupek dostając dobre karty. Zostałem w końcu tylko z Gają i
partia trwała na tyle długo, że Amanda z nudów zaciągnęła
Waldiego na kanapę.
Dostałem
waleta kier i dziewiątkę karo. Na stole były już cztery karty.
Dwa trefle – królowa i król – oraz siódemka kier. Podbiłem
stawkę, a Gaja postanowiła mnie sprawdzić. Liczyłem na
dziesiątkę, jakąkolwiek. Celowałem w strita.
W
riverze
trafiłem
scarecard,
doszła właśnie dziesiątka trefl. Spojrzałem na Gaję. Wydawała
się niewzruszona. Zacząłem kalkulować co może mieć. Mogła
trafić strita, było to bardzo prawdopodobne, przecież ja właśnie
trafiłem. Mogła też mieć kolor, w końcu na stole były trzy
trefle. Mogła też nie mieć nic. Dwa razy już się spaliłem. Może
liczyła, że tym razem spasuję?
– Podbijam – powiedziała.
Zacząłem
się jej przyglądać. Uniosła na mnie swoje ciemne oczy i zapytała:
– Grasz
czy pasujesz?
Uśmiechnąłem
się słabo.
– Gdzie
się nauczyłaś grać? – zagaiłem, grając na czas.
– A
co? – odparła.
– Po
prostu jestem ciekawy.
– Tam
gdzie ty.
– Czyli
gdzie?
– W
mordowni.
Nie
wiedziałem czy żartuje czy nie. Mieliśmy mniej więcej tyle samo
żetonów. Postanowiłem wejść za całość. Zaryzykować.
– Wszystko – oznajmiłem
i przesunąłem kolorowe żetony na środek.
– Już
ci się znudziło granie? – spytała.
– Sprawdź
mnie.
Właściwie
to nie chciałem, żeby to zrobiła.
– W
porządku. Sprawdzam. Wygrany zgarnia kasę.
Odwróciliśmy
swoje karty. Miała dwa trefle, siódemkę i czwórkę. Mój strit
przeciwko jej kolorowi.
– Przegrałeś – oznajmiła
zadowolona.
– Widzę.
Pierwszy
raz tego wieczora się uśmiechnęła. Zgarnęła dwie stówy do
swojej czarnej torebki.
– To
gdzie się nauczyłaś grać? – zapytałem.
– A
co cię to tak interesuje?
– Po
prostu nie wyglądasz mi na taką co lubi rozrywki dla ludu.
– A
na jaką ci wyglądam?
– Ja
wiem. Jakąś damę chyba. Bogatą pannę. Panią Śmierć.
– Wyglądam
ci jak śmierć?
– Tak.
Wyglądasz jak uosobienie śmierci.
– Ty
tak serio?
– To
był komplement.
Waldi
siedział na kanapie migdaląc się z Amandą, więc pomyślałem, że
nie będę mu przeszkadzał. Powiedziałem, że idę do siebie.
Machnął mi tylko ręką, jego lewa dłoń spoczywała na miękkim
pośladku swojej dziewczyny. Wyglądali niczym dwa owady podczas
kopulacji.
– Chyba
będzie lepiej jak też się zabiorę – odezwała się
Gaja. – Nie przeszkadzajcie sobie.
Wyszliśmy
razem z ich mieszkania i udaliśmy się do windy.
– Jedziesz
na dół? – zapytała.
– Nie – odparłem. – Mieszkam
na górze.
– Słuchaj
mogę u ciebie zaczekać? Za godzinę ma mnie odebrać chłopak i nie
mam co ze sobą zrobić. Do Amandy nie wrócę, bo pewnie już są w
trakcie.
– Okej.
Nie ma problemu.
Wsiedliśmy
do windy i pojechaliśmy do mnie. Lustro w środku pozwalało mi
oglądać ją od frontu i z tyłu i musiałem przyznać, że ta
dziewczyna była pierwsza klasa. W tych wysokich butach prezentowała
się zgrabnie jak diabli, jej figura przypominałą smukłą, zdrową
wierzbę. Myślałem teraz o jej chłopaku. Jaki musi być facet,
który zdobył taką kobietę.
– Nietypowe
masz imię Gaja – oznajmiłem jeszcze w windzie.
– Fakt.
– Lubisz
je?
– Nie
myślałam o tym nigdy. Po prostu jest inne niż wszystkie, to jakiś
plus. Nie znam innej Gai.
– Ja
też nie.
Zaprosiłem
ją do środka i zaproponowałem od wejścia coś do picia. Usiadła
na kanapie.
– Możesz
mi zrobić drinka – oznajmiła.
– Mam
wódkę i whisky. Ale whisky jest kiepska, więc ci nie proponuję.
– Niech
będzie coś z wódką w takim razie.
Zrobiłem
jej drinka z colą i lodem i plasterkiem cytryny. Sam piłem whisky
bez niczego. Włączyłem muzykę, dalej ten soundtrack z Vice
City.
Leciało właśnie Out
of Touch.
– Masz
okropne to mieszkanie – powiedziała.
– Żeby
jeszcze było moje.
– Ale
drinki robisz mocne. Chociaż coś.
Przez
chwilę gapiłem się na jej nogi w tych koronkowych nylonach. Miała
magiczne łydki i ładne stopy. Był to tak sycący obrazek, że
mogłem patrzeć na nie przez cały wieczór.
– Dziadek
mnie nauczył grać – wyznała nagle. – W
pokera. I inne gry. A ciebie?
– Tak
jak powiedziałaś. W barze się nauczyłem.
– To
dlatego ci tak kiepsko idzie.
– Możesz
mieć rację.
Wypiłem
zawartość swojej szklanki i poszedłem wlać sobie jeszcze. Wciąż
zastanawiałem się nad facetem Gai. Kto to cholera był? Obstawiałem
jakiegoś studenta medycyny albo programistę. A może jakiś sugar
daddy?
– Twój
chłopak będzie za godzinę, tak? – spytałem.
– No
nie całą – odparła, wygładzając swoją
sukienkę. – Właściwie to nie jest mój chłopak.
– A
kto?
– Spotykam
się z nim od jakiegoś czasu. Idziemy na trzecią randkę.
– Gdzie?
– Do
kina.
– Miło.
– Myślisz?
– Pewnie,
że tak.
Dokończyła
swojego drinka, miała tempo jak na taką pannę. Zaproponowałem jej
następnego.
– Ten
i koniec – zaśmiała się. – Nie mogę się
przecież upić przed randką.
– Fakt – przyznałem. – Ten
twój gość nie zapłacił mi, żeby cię dla niego urobić.
– To
nie takie proste.
– Co
nie jest proste?
– Upić
mnie. I zaciągnąć do łóżka.
Nie
wiedziałem co mam powiedzieć, więc nie powiedziałem ani słowa.
Przeprosiłem ją i poszedłem do łazienki. Kiedy wróciłem Gaja
wypiła już połowę szklanki. Zastanawiałem się nad tym chwilę.
– Prowadzi
wraz z ojcem klinikę stomatologiczną – oznajmiła mi,
chcąc chyba dokończyć temat jej faceta. – A ty czym
się zajmujesz?
– Ja
jestem zwykłym robolem – odparłem bezpłciowo.
– Robolem?
– Pracuję
w firmie zajmującej się budownictwem drogowym. Jestem jednym z tych
co stoją pół dnia oparci o szpadel i gapią się na koparkę.
– I
to wszystko?
– Co
to znaczy to
wszystko?
– Że
jesteś robolem i już?
– No
tak. Co mam ci więcej powiedzieć?
– Amanda
mówiła, że jesteś pisarzem.
– Amanda
ci tak powiedziała? No dobrze.
– Kłamała?
– Nie
do końca. Jestem też pisarzem, można tak powiedzieć. Ale zarabiam
pracując fizycznie.
– Czyli
nie jesteś pisarzem?
– Zapytaj
Amandę.
Uśmiechnęła
się nieznacznie. Nie mogłem odgadnąć czy ze mnie kpi. Jej
towarzystwo było miłe, ale nie lubiłem czuć się nieswojo, tym
bardziej u siebie. Ona była żmiją, a ja szarym szczurem, bojącym
się jej zatrutych kłów.
– W
jakich czasach chciałbyś żyć? – Zadała dziwne
pytanie.
– Czasach?
– No
w którym wieku i gdzie?
– O
to ci chodzi. No nie wiem. Myślę, że lata osiemdziesiąte w
Stanach. Jakieś Miami albo LA. Ale musiałbym być bogatym
heteroseksualnym facetem. Inaczej kicha.
– Dlaczego
tak?
– Złote
czasy wolności. Dla białych ważniaków.
– Stąd
taka muzyka?
– Raczej
tego za często nie słucham. Tak jakoś dziś wyszło.
– A
czego słuchasz zazwyczaj?
– Wielu
rzeczy.
– Nie
mów mi, że jesteś jednym z tych, którzy słuchają wszystkiego.
Tacy ludzie mnie irytują do granic. Czego
słuchasz? Wszystkiego. Jesteś debilem? Tak jestem.
– Dobra.
To nie jestem jednym z nich.
– Czyli
co?
– Słucham
klasycznego rocka, klasycznego metalu i muzyki klasycznej.
– Taki
jesteś klasyczny?
– Zależy
jak lubi.
Chyba
zrozumiała o czym prawię, bo jej blada twarz lekko się zaróżowiła
na polikach. Mogła to też być zasługa wódki, ale chciałem
myśleć, że moja.
– Mogę
wyjść na balkon? – zapytała. – Zapalić?
– Pewnie.
– Też
palisz?
– Rzadko.
Dla towarzystwa raczej.
– Ja
też. To idziemy?
– Idziemy.
Zarzuciła
na siebie płaszcz, który wcześniej zostawiła w korytarzu. Ja
wyszedłem na krótki rękaw. Nie było aż tak zimno. Przez chwilę
paliliśmy w milczeniu i oglądaliśmy z wysoka panoramę
zasypiającego miasta. Gaja przyznała, że mam tu całkiem ładny
widok. Nigdy tak na to nie patrzyłem. Zwykle to tylko światła
utkwione w betonowych klocach, zwyczajne, szare życia pozbawione
większego sensu.
– Pewnie
często tutaj wychodzisz, co?
– Prawie
w ogóle.
– Naprawdę?
– Może
jestem mało romantyczny.
W
końcu wróciliśmy do środka właśnie dobiegała owa godzina. Gaja
wydawała się nad czymś intensywnie myśleć. Spoglądała na mnie
z obcym jej twarzy zainteresowaniem.
– Zanim
sobie pójdziesz – powiedziałem i podszedłem do półki
z książkami – to dam ci książkę z moimi
opowiadaniami.
– Nie
musisz.
– Mam
tego tyle, że mogę się tym podcierać. To nic takiego. Mała
sprawa.
– No
dobrze, w porządku. Dziękuję.
Wyciągnąłem
jeden egzemplarz, napisałem dedykację i wręczyłem go dziewczynie.
– Jeżeli
wywarłem na tobie jakiekolwiek pozytywne wrażenie to po lekturze
zmienisz zdanie.
– Już
sobie wyrobiłam zdanie.
– Rozumiem.
Otworzyła
zbiór opowiadań na pierwszej stronie i przeczytała co tam
nabazgrałem. Liczyłem, że tego przy mnie nie zrobi. Jej brązowe
oczy chodziły od lewej do prawej. Trzy razy to czytała. Potem
spojrzała na mnie osobliwie.
– Powinnam
się już zbierać. Tobiasz napisał, że czeka na dole.
– Miło
było cię poznać Gaja.
– Ciebie
też.
Nie
podniosła się jednak z kanapy, siedziała dalej. Niewielkie, czarne
róże pokrywające jej nogi błyszczały dziwnie w martwym świetle
żarówki. Było to piękne, ale też niewyobrażalnie smutne.
– Jeżeli
chcesz to mogę z tobą jeszcze posiedzieć – zaproponowała,
ale nie była do końca pewna tego co mówi. Wyczułem to w jej
głosie.
– A
co z Tobiaszem?
– Powiem
mu, że się rozmyśliłam.
– Myślisz,
że warto?
– Nie
wiem. Przekonamy się.
Westchnąłem
ciężko i usiadłem obok niej. Miałem ochotę ją pocałować, ale
oczywiście tego nie zrobiłem.
– Słuchaj
Gaja muszę ci powiedzieć, że ja nie jestem typem gościa, który
jest coś wart – powiedziałem. – Chodzi mi o
to, że nie wiem czy jest sens abyś marnowała na mnie swój cenny
czas. Tobiasz jest pewnie miłym chłopakiem.
– Ujdzie
w tłumie.
– Ja
ci nie mogę niczego obiecać dziewczyno. Jestem samotnikiem,
wyrzutkiem. Żyję sam, na marginesie, dużo piję i mało śpię.
Nie nadaję się do takich rzeczy.
– Jakich
rzeczy?
– Nie
jest ze mnie za dobry materiał na faceta.
Gaja
słuchała tego z kamienną miną, ale po chwili wybuchnęła
śmiechem.
– Wiesz
co, ja ci tylko powiedziałam, że wolę zostać tutaj z tobą, napić
się, pogadać niż iść na randkę z Tobiaszem – wypaliła. – Nie
powiedziałam ci, że chcę za ciebie od razu wyjść. Co się z wami
porobiło panowie, co?
Poczułem
się nagle głupio, bardzo głupio. Poczułem się jak gówno
spuszczane w klozecie. Zrobiłem z siebie debila. Jedyne na co się
zdobyłem przy akompaniamencie jej śmiechu, to nieznaczny uśmiech.
Podniosłem
się z miejsca i nalałem sobie whisky. Musiałem się napić.
– Mi
też zrób – oznajmiła. – Nigdzie nie idę,
zostaję na razie z tobą.
– A
potem?
– Potem
się zobaczy. Masz coś do jedzenia w lodówce?
– Mam.
Wstała
i zajrzała do środka. Oznajmiła mi, że zrobi jakieś przekąski.
Wkrótce potem usiedliśmy przy pełnym talerzu pokrojonego sera,
kiełbasy, oliwek, ogórków. Ładnie to wszystko poukładała,
apetycznie, z klasą. Powiedziałem jej, że to miły gest.
– To
nic takiego – odparła.
Rozmawialiśmy
o różnych sprawach. Kilka razy zadzwonił jej telefon, ale musiała
zbyć tego chłopaka esemesem. Zrobiło mi się go nawet szkoda.
Dowiedziałem się, że Gaja mieszka w akademiku, pracuje dorywczo w
jednej z kawiarni, interesuje się sztuką i malarstwem, a Amandę
zna od podstawówki. Poszły razem na studia, ale ich podejście do
życia jest różne.
– Czytałam
gdzieś, że ludzie się zmieniają średnio co siedem
lat – powiedziała. – Gdybym poznała ją
teraz to za nic w świecie nie byłaby moją przyjaciółką.
Jesteśmy kompletnie inne. Smutne jest to, że prawie nie mamy
wspólnych tematów. Ona lubi te wszystkie gówniane produkcje typu
Love
Island
czy Warsaw
Shore.
– A
ty co lubisz?
– Moja
ulubiona książka to Władca
much
Goldinga, a film Lot
nad kukułczym gniazdem.
Sam oceń.
Ja
powiedziałem jej, że znam dwóch gości, których mógłbym nazwać
przyjacielem. Jeden mieszkał w tym mieście, drugi trzysta
kilometrów stąd. Okazało się, że ja i Gaja mamy ze sobą wiele
wspólnego. Poza czytaniem podobnej literatury i oglądaniem
podobnych filmów, mieliśmy awersję do ludzi i świata. Dziwiło
mnie to. W końcu ona była jak XIX-wieczna księżna, a ja jak
brudny parobek z tego samego wieku. Ją powinno się gloryfikować, w
sieci i innych mediach, powinna być gwiazdą. Masy mają obowiązek
podziwiać kogoś takiego jak ona. Potem pomyślałem, że pewnie
będą. Dziewczyna ma jeszcze czas.
– Mogę
cię o coś zapytać? – powiedziała, patrząc mi prosto
w oczy.
Było
już dobrze po północy, wypiła kilka drinków i widać, że to na
nią podziałało.
– Pytaj – odparłem.
– Dlaczego
w dedykacji przyrównałeś mnie do śmierci?
– Po
prostu dużo o niej ostatnio myślę. Na przykład dzisiaj o niej
myślałem. Chodzi mi o to, że gdyby miała po mnie już przyjść,
to chciałbym żeby wyglądała jak ty.
– Dlaczego
miałbyś umrzeć?
– Nie
wiem. Śmierć często przychodzi z nienacka. Tętniak w mózgu,
rozpędzone auto, śliskie kafelki. Teraz nawet kulka czy bomba
atomowa.
Przyglądała
mi się podejrzliwie. A potem powiedziała:
– A
jeżeli właśnie przyszła? Ta twoja śmierć? Jeżeli naprawdę
jestem twoją śmiercią?
– W
takim razie rób swoje.
Ale
ona zamiast konkretnego działania, zaproponowała, żebym zamknął
oczy.
– Po
co? – spytałem.
– No
zrób to i już. Nie marudź.
Zrobiłem
jak chciała.
– Gapiłeś
mi się na nogi cały wieczór, racja? No nie otwieraj oczu! Tylko
mów. Gapiłeś się, prawda?
– No
gapiłem.
– Dlaczego?
Zamykaj te oczy!
– Masz
ładne nogi.
– Lubisz
kobiece nogi?
– Każdy
facet lubi.
– Okej,
możesz teraz otworzyć.
Otworzyłem
więc. Siedziała teraz przechylona i powoli, bardzo powoli, ściągała
z siebie czarny nylon. Niemal brązowa skóra nóg powoli ukazywała
się światu. Pomyślałem, że to bliskie wschodowi słońca.
– Czyli
jednak pończochy – stwierdziłem.
– Że
co?
– Cały
wieczór zastanawiałem się czy jesteś w rajstopach czy
pończochach.
– Aha.
Zdjęła
jedną, a potem drugą. Jak dla mnie mogło trwać to wieki.
– Boisz
się śmierci? – zapytała.
– Tylko
głupi się jej nie boją.
Wstała
z kanapy i usiadła mi na kolanach. Tego się nie spodziewałem.
Nagle zacząłem się bać, właściwie nie wiem czego dokładnie,
ale zaraz mi też przeszło. Po prostu jakbym pogodził się z losem,
z nią, ze śmiercią. Spoglądając w jej brązowe oczy, tonąc w
ich studni, naprawdę byłem gotowy umrzeć.
– Nie
jestem twoją śmiercią ty głupku – oznajmiła.
– Szkoda.
Nie
zeszła mi z kolan. Objąłem ją delikatnie. Miałem wrażenie, że
obejmuję kruchy posąg.
– Nie
pójdę z tobą do łóżka – powiedziała prowokująco.
– Dobrze.
– Myślisz
o tym, nie?
– O
czym?
– Żeby
mnie pocałować.
– Myślę.
– Zrobisz
to?
– A
chcesz, żebym zrobił?
– Chcę.
I
kiedy się na to zdobyłem, odwróciła głowę i znów się
zaśmiała. Potem zeszła mi z kolan, ale przestało mi się podobać
jak ze mną pogrywa. Wstałem, chwyciłem ją za rękę,
przyciągnąłem do siebie, objąłem i pocałowałem. Jej wargi były
niczym przekrojona na pół truskawka, słodkie, chłodne, dobre.
Pająk i mucha zespoleni w leniwym uścisku.
Nagle
przerwała, uciekła na kanapę i ziewnęła ostentacyjnie. Zaczęła
ubierać pończochy. Zapytałem o co chodzi.
– Chyba
pora, żebym sobie poszła – oznajmiła oschle. – Ten
wieczór był naprawdę długi.
– Nie
wiem co o tym myśleć.
– Powiem
ci co masz myśleć. Nic. Nic masz nie myśleć. Tobiasz czeka na
mnie na dole, czeka, żeby odwieźć mnie do domu. Czekał przez cały
czas w swoim aucie. Jak wierny pies. Niesamowite, co?
– Naprawdę
mu na tobie zależy.
– Może
tak. A może chodzi mu tylko o seks.
– Teraz
wszystkim chodzi tylko o seks.
– Tobie
też?
– Mnie
też.
Skorzystała
jeszcze z łazienki, a kiedy ubrała już płaszcz i buty, pocałowała
mnie jeszcze w drzwiach, ale tylko w polik.
– Lubisz
bawić się mężczyznami, mam rację? – zapytałem.
– Bardzo – odparła. – Teraz
to modne.
– Modne?
– Taka
rozrywka kobiet. W końcu role się odwróciły.
– Rozumiem.
W
końcu wyszła, a ja zamknąłem za nią drzwi i nigdy więcej jej
nie spotkałem. W niedzielę odpuściłem sobie picie, musiałem
zmartwychwstać i nie po trzech dniach jak Chrystus, a po czternastu.
Też miałem swoją Golgotę. W poniedziałek rano wróciłem do
roboty.
– Jak
tam urlop? Byłeś gdzieś? Coś ciekawego robiłeś? – zapytał
mnie w środku dnia mój szef.
– Nic – odpowiedziałem. – Nie
wydarzyło się nic ciekawego.
– Nie?
– Zupełnie
nic.
– Naprawdę?
– Jedna
rzecz. Wódka jest po trzydzieści złotych za pół litra.
– Serio?
– Tak
słyszałem.
– Czyli
poza tym nic nowego?
– Absolutnie.
Pokręcił
głową i odszedł. Chyba udało mi się go przekonać. Siebie –
nie bardzo.