sobota, 26 listopada 2022

Milczałem przez 3 miesiące bo...

Bo nie miałem czasu. I chęci coś pisać na tym blogu. I to nie z racji tego, że nic się nie działo, działo się właściwie dużo. Byłem na Targach Książki w Krakowie ze Sztuką latania, napisałem kilka kolejnych opowiadań, skończyłem nową książkę z docelowym tytułem Skoczek oraz wczoraj dostałem główną nagrodę w VIII Konkursie Literackim o Tematyce Zielonogórskiej. Nagroda to wydanie z TMZG Winnica następnej książki - będę pisał autobiograficzny zbiór opowiadań z Zieloną Górą w tle, zobaczę co z tego wyjdzie. Tak czy siak wydadzą nawet jak będzie sraka. Ciekawe...

Opowiadanie które wygrało w tym konkursie wrzucam do poczytania tutaj. Znajdzie się też w jednym czasopiśmie. Tytuł to Koty nie piją whisky.

https://mmielcarek96.blogspot.com/2022/11/koty-nie-pija-whisky.html

Nie odzywałem się też, bo założyłem sobie trochę socjal-mediów, ale okazuje się, że to nie dla mnie. Podziwiam tych, którym się chce jebać po 3 posty dziennie i wrzucać każdy swój pierd z danego dnia. Ja tak nie mogę, odrzuca mnie to, napawa obrzydzeniem do siebie i świata. Nie zależy mi na żadnej sławie czy rozpoznawalności, a na pewno nie w taki sposób. Jeżeli mam coś osiągnąć to nie fotami i postami na insta tylko tym, czym powinienem się zajmować - czyli kurwa pisaniem. Jeśli będzie dobre to w ten czy inny sposób do kogoś trafię.

Może Skoczek będzie tym czymś...

Koty nie piją whisky

Koty nie piją whisky

Kupiłem jej kota. Właściwie to nie kupiłem, a sprawiłem. Nie, nie sprawiłem. Sam się sprawił. Któregoś dnia wylazł ze śmietnika, ale wcale nie wyglądał jak półdziki, bezdomny zwierz. Byliśmy na spacerze, szliśmy przez Rydza-Śmigłego, obok bloku, w którym wynajmowaliśmy kiedyś ciasną kawalerkę. Kot wybiegł nagle z pergoli, cicho jak duch. Zatrzymał się, spojrzał, chyba oceniał. Potem miaucząc i mrucząc podreptał do Klary. Wiedział do kogo najpierw powinien uderzyć, cwaniak. Łasił się, ocierał o łydki, zawijał. Przeciągnął się i pokazał białe kły – cholerny model na wybiegu. Miał przyjemną mordkę, naprawdę piękną kocią twarz. Cały był w odcieniach szarości, prążkowany, z czarnymi łapkami i długim, puchatym ogonem jak u szopa. I te oczy. Ani żółte, ani zielone, niczym limonki. Do tego czarne wąskie źrenice. Prawie gadzie oczy. Oczy diabła.

No i chyba koniec końców była to kotka, a nie kocur.

– Weźmiemy go? – spytałem porażony empatią.

Empatią względem Klary, a nie kota.

Chciała mieć ze mną dziecko, ja też chciałem mieć dziecko, raczej syna, ale wciąż nie byłem na tyle dojrzały by zostać ojcem. Śniło mi się to nawet, kilka razy, że mamy to dziecko, czerwone i odarte. Za każdym razem, kiedy trzymam je na rękach, ono wypada i mała główka eksploduje feerią barw na podłodze. Wtedy się budzę. Całkiem przerażająca wizja, nawet jak na sen. Nie mówiłem jej oczywiście o tych snach, koszmarach znaczy. Nie chciałem jej martwić.

Wymyśliłem w zamian, że weźmiemy sobie zwierzaka, ale po prawdzie wcale chętny na branie jakiegoś nie byłem. Tak sobie gadałem dla samego gadania. Klara jednak wzięła to na poważnie. Przeglądała w sieci schroniska i zaglądała tym wszystkich smutnym, samotnym stworom w ich puste, pozbawione nadziei oczy. Pokazywała mi te zdjęcia. Zawsze miałem jakieś ale. Tym razem nie miałem żadnego. Góra przyszła do mnie.

– Myślisz, że możemy? – zapytała, głaszcząc kota. – Możemy go zabrać?

– Czemu niby nie?

– A jeżeli jest czyjś?

– Nie wiem.

Rozejrzałem się po okolicy, zupełnie jakbym chciał odnaleźć właściciela. Ale przecież to nie pies. Wychodzące koty były właściwie wolne. Czasami płaciły za tą wolność życiem. Zupełnie jak ludzie.

– Chybaby miał obrożę jakby był czyjś – powiedziałem. – Taką z imieniem czy numerem telefonu.

– Niekoniecznie.

– No to naprawdę nie wiem.

Zastanawialiśmy się nad tym dobrych kilka minut, rozważając różne opcje. W tym czasie kot położył się na plecach i łapkami zaczepiał Klarę. Miał jasnobrązowy, niemal pomarańczowy brzuch w ciemne cętki. Niczym tygrys. No i nie widziałem pod ogonem ptaszka. Kotka jak nic.

– Jak myślisz, ile ma lat? – spytałem.

– Może gdzieś pół roku, nie więcej.

Przeszedł jeden człowiek, potem drugi. Przejechało kilka aut. Nie zwracano na nas za bardzo uwagi, ale ja i tak czułem się jak kryminalista. Porywacz albo złodziej. Jeszcze niczego nie zrobiłem, ale wina zdążyła mnie już przycisnąć.

– Zostań z nią, a ja pójdę po samochód – oznajmiłem w końcu.

– Myślisz, że możemy?

– Tak. Idę po auto i przyjadę po ciebie. Wezmę jakiś karton, żeby ją spakować. Pilnuj jej żeby nie zwiała.

– Naprawdę ją bierzemy?

– Tak.

– Jesteś pewien?

– Bo zaraz się rozmyślę.

– Dobrze. Idź.

Poszedłem, a raczej pobiegłem. Nie wiem co mi uderzyło do łba, żeby biec w koszuli, jeansach i butach na płaskiej podeszwie. Było ładne popołudnie, niedziela. Niezależnie od pory dnia ludzie patrzą na biegaczy jak na wariatów, a co dopiero gościa posuwającego w takim stroju. Totalny świr.

Gnałem między blokami, potem dosyć nowym skwerem i wyleciałem na chodnik przy samej ulicy. Nie miałem jakoś daleko i było z górki, bo mieszkaliśmy w wieżowcu na Węgierskiej, ale i tak się cholera zmęczyłem. Pomyślałem, że mógłbym w ogóle zacząć biegać, podobno to zdrowe, ale zaraz przypomniałem sobie, że w pracy, dawno temu, rozwaliłem lewe kolano od dźwigania ciężarów. Echo roboty na czarno.

Na górę pojechałem windą z sąsiadem z dziesiątego. Facet był dawno po pięćdziesiątce, miał wydatny kałdun i siwy łeb. Wąsa jednak wciąż zachował czarnego. Zapamiętałem go, bo strasznie był striggerowany politycznie, odzywał się w nim taki prawdziwy patriota. Za każdym razem kiedy mnie spotykał rzucał jakimiś komentarzami. Nie miałem pojęcia czemu uznał, że jestem odpowiednim słuchaczem. Być może dlatego, że nigdy za dużo się nie odzywałem. A może po prostu każdemu o tym nadawał.

– Powiedzieli, że mamy węgla na dwieście lat, że mamy na dwieście lat wydobycia znaczy. No ale jednocześnie zamykają kopalnie, bo się nie opłaca. A teraz mówią nam, że będzie brakować węgla na produkcję energii elektrycznej i będzie problem na zimę. Że będziemy marznąć, że będą energetyczne lockdowny i musimy ściągnąć węgiel zza oceanu. Jednocześnie są bite rekordy eksportu polskiego węgla za granicę. To jak w końcu? Jest ten węgiel czy nie ma tego węgla dla nas? Jest czy nie ma? Czytałem gdzieś, że podobno mamy ściągnąć z Ukrainy, bo oni mają dużo. Kraj ogarnięty wojną ma węgiel, my nie. Nie mówię już o horrendalnych marżach w cenie węgla, bo to jest jakiś nieśmieszny żart.

– My tu chyba mamy prąd z gazu. W Zielonej.

– No a gaz skąd ciągniemy? Od Niemiec tak? A Niemcy od kogo? Od Ruskich! Nadal od Ruskich! Czyli co u nas płynie? Ruski gaz! Takie to sankcje cholera. Czy ten kraj nie jest chory?

– Wychodzi na to, że jest.

– Ja tu opowiadam i to brzmi niesłychanie, niemożliwie wręcz. No bo jak takie rzeczy. Każdy powie, że to jest nieprawda, że takie absurdy nie mogą mieć miejsca. Że to jest tak niedorzeczne, że nie może tak być. Ale to jest cholera prawda, gorzka, zasrana, smutna prawda. A najgorsze jest to, że sobie na to pozwalamy. Ja, pan, wszyscy. Pozwalamy sobie, więc robią z nami co chcą.

– Rozumiem.

– Dziwię się, że pan tutaj jeszcze siedzi, w tym kraju znaczy. W dzisiejszych czasach tyle możliwości, świat otwarty, wszędzie można jechać. Jakbym był młody teraz to już dawno by mnie tutaj nie było. Szkoda życia cholera na to polskie bagno.

Rzuciłem coś niezbyt mądrego, chyba o tym, że spodziewam się kota jakbym spodziewał się dziecka, potem powiedzieliśmy sobie "do widzenia" i wyszedłem z windy. Wziąłem klucze z mieszkania, znalazłem duży karton i znowu zjechałem na dół – tym razem sam. Wsiadłem w auto i pojechałem. Na rondzie Jana Pawła II dwie elki skutecznie hamowały ruch. Trafiłem z powrotem na Rydza i w końcu zaparkowałem na jedynym wolnym miejscu, czyli przejściu dla pieszych. Nie gasiłem silnika. Klara stała przy altanie i rozmawiała z jakąś starszą kobietą, a kot siedział pod zielonym śmietnikiem i obserwował wszystko z zaciekawieniem.

– Ma pan cudowną dziewczynę – oznajmiła mi kobieta, kiedy podszedłem. Miała na sobie zmęczony sweter i włosy w kolorze fioletu. – Ma naprawdę dobre serce skoro chce zabrać tego kotka. Musi pan o nią dbać i trzymać się jej.

– Wiem o tym.

Powtórzyła mi o kocie to samo co wcześniej Klarze. Od dwóch tygodni ją dokarmiała. Często widziała jak goni za ptakami, podobno atakowała wróble i gołębie. Widziała też jak sama jest ofiarą – zwykle innych kotów, ale trafił się też lis. Na pewno do nikogo nie należała, teraz nie należała. Była za bardzo zadbana jak na dachowca. Komuś musiała się znudzić. Kobieta nie brała jej do siebie, bo miała w domu już takie dwa.

– Szczęść wam Boże – pożegnała się.

Wyciągnęliśmy kotkę spod śmietnika, nie było to łatwe, bo nie reagowała na kici-kici. Chwyciłem ją jedną ręką. Wydawała się lekka jak powietrze, czułem jej twarde kości. Poszło całkiem sprawnie, Klara usiadła z tyłu i trzymała karton na kolanach. Zwierz całą drogę walczył o wolność, drapiąc karton i agonalnie zawodząc. Uspokoił się, kiedy weszliśmy do bloku. Na windę czekał sąsiad z psem, coś prawie jak buldog. Bydlak wyczuł chyba kota nosem. Zaczął szczekać i ujadać.

– Pójdę na nogach, na górę. Ty jedź windą – powiedziałem.

Na schodach stawiałem ostrożne kroki, mocno dociskając karton. Musiałem uważać, żeby go nie upuścić, a kotka rzucająca się w środku wcale nie pomagała. Do tego miauczała jakby ją zarzynano.

– Miau, miau – powtórzyłem. – Uspokój się. Zaraz będziesz w nowym domu. Dostaniesz lepsze życie. Pomyśl tylko. Nie każdy kot dostaje taką szansę. Większość ginie pod kołami albo w lisich pyskach. Schronisko to przecież jak wygrać na loterii, a ty będziesz miała dom.

Na piątym piętrze z rozdarcia na pudełku wyskoczyła nagle szara łapa, chcąca mnie upieprzyć. Jakoś udało mi się ją wcisnąć do środka. Na siódmym natomiast pudełko rozwarło się z chrzęstem. Zanim wyskoczyła wiedziałem, że mi spierdoli. Niestety czasami nie da się zapobiec biegowi zdarzeń, możemy być tylko biernymi obserwatorami.

Wystawiła łebek i momentalnie wyskoczyła. Zrobiła jeden wielki sus i przeleciała całe piętro w dół. Myślałem, że połamie się na miejscu. Ona jednak pobiegła dalej. Zostawiłem ten karton w cholerę i poleciałem za nią na sam parter. Byłem przekonany, że dała nogę z bloku. Znalazłem ją jednak, skuloną w kącie. Cała się trzęsła, a jej limonkowe oczy zrobiły się ogromne, całkowicie czarne. Zjeżyła sierść kiedy podszedłem. Zasyczała groźnie. Spróbowałem ją złapać, ale pognała na schody, z powrotem na górę. Poszedłem za nią i zadzwoniłem do Klary, że ma schodzić na dół. Spotkaliśmy się jakoś w połowie drogi. Kot pomiędzy nami, Klara z kartonem w rękach. Wziąłem go od niej, a ona jakimś sposobem złapała tego dzikusa. Głaskała ją tak spokojnie, z uczuciem, że prawie zrobiłem się zazdrosny. Znowu załadowaliśmy kotkę w karton. Tym razem jednak udało mi się zanieść ją do mieszkania.

– Połóż karton na środku. – poleciła. – Sama wyjdzie jak zechce.

To ona była kociarą, kocią mamą, przygarnęła w domu rodzinnym trójkę, więc nie miałem nic do gadania. Ja nigdy za kotami nie przepadałem. A teraz miałem z jednym żyć na kilkudziesięciu metrach kwadratowych. Nowoczesna parka z miasta z pupilem zamiast dziecka – tak powie mój ojciec kiedy tylko się dowie.

Położyłem pudło, a potem zajęliśmy się zwykłymi sprawami, zupełnie tak jakby ten kot i karton były tutaj od lat. Minęło kilka minut zanim kotka wylazła ze środka. Najpierw chwilę wyglądała z ukrycia, badała teren po partyzancku. W końcu pognała do kąta i schowała się za zasłoną. Podszedłem po cichu, odsłoniłem materiał i przez chwilę przyglądałem się jej. Wyglądała na przerażoną, na podłodze walały się kłęby kłaków. Dałem spokój. Potem zszedłem na dół, do jedynego otwartego sklepu w okolicy. W środku zaczepiłem sprzedawcę o kocie żarcie i żwirek. Karmę mieli, pytanie o żwirek koleś wyśmiał.

– Wzięliśmy dziś kota ze śmietnika, wszystko pozamykane – wytłumaczyłem głupio, nie wiem dlaczego.

Nie wyglądał na kogoś kto się przejął. Wziąłem jeszcze butelkę wina, które reklamowali jako lokalne, lubuskie. Nie bardzo mi się chciało w to wierzyć, ale etykieta wyglądała autentycznie. Wróciłem do mieszkania. Kotka nadal siedziała w ukryciu, a Klara przygotowała nam kolację.

– Musimy jej zrobić toaletę, bo inaczej narobi nam na podłogę – oznajmiła.

Wymyśliłem, że kuwetę zrobimy z miski, a po piach pójdę na dół. Wziąłem ją ze sobą wraz z plastikową szufelką. Pod blokiem, przy samej ulicy, stała skrzynia z piaskiem, ta do posypywania chodników zimą. Otworzyłem ją. W środku gniło mnóstwo śmieci, petów i paczek po papierosach i trochę butelek. Wyrósł nawet pojedynczy mlecz. Odgarnąłem to wszystko i zacząłem nabierać piachu do michy. Kiedy przejechał samochód podniosłem się i odwróciłem łeb w drugą stronę. Czułem się jak menel.

Wróciłem, wziąłem dłuższy prysznic i na wieczór otworzyłem tę butelkę wina. Klara nie chciała ze mną pić. Zauważyłem, że zrobiła się ostatnio straszną przeciwniczką alkoholu – ja natomiast niestety coraz większym entuzjastą. Siedzieliśmy i oglądaliśmy Dziecko Rosemary niemal wyluzowani, bo w końcu to horror, a kot nadal tkwił skitrany gdzieś w mieszkaniu. Wszystko po staremu, kolejny zmarnowany dzień, ostatnie chwile wolności, na horyzoncie jutrzejszy kierat i cykl zaczyna się na nowo. Trudy pary urodzonej w złym czasie i kraju. Spirala porażek i niepewności.

No dobra. Właściwie nie było tak źle. Znaczy było, ale my dawaliśmy sobie radę w tych dziwnych czasach, mimo rosnącej drożyzny i słabo płatnej roboty, mimo widma wojny i atomowej zagłady. W pracy przynajmniej nie wyrwaliśmy sobie rękawów. Znaczy ja.

Poszedłem do łazienki i kiedy wróciłem, zastałem kotkę siedzącą na udach Klary. Wydawały się zadowolone, obydwie. Usiadłem na fotelu i zacząłem się im przyglądać.

– Musimy dać jej imię – powiedziała.

– Albo jemu.

Nie mogliśmy być na sto procent pewni, nie w XXI wieku.

– Albo jemu. Możemy wymyślić jakieś uniwersalne. Co sądzisz o Kitku?

– Nie bardzo.

W końcu uzgodniliśmy, że damy Chili. Także Chili pierwszej nocy spała na podłodze, na szarym dywanie i dziwne, że spała po mojej stronie. Nie polubiła mnie za bardzo. W łóżku objąłem Klarę i zacząłem się do niej dobierać, bo pomyślałem, że należy mi się nagroda za taką dobroduszność. Zacząłem całować ją za uchem.

– Nie przy kocie – syknęła.

– To go wyrzucę za drzwi.

– Chyba nie.

Przewróciłem się na bok, Klara zgasiła światło i poszliśmy spać. Całą noc miałem dziwne sny. Coś o kotach, trochę od diabłach, urywki z Dziecka Rosemary, kolorowe wizje, ogólny bałagan i niepokój. Zbudziłem się kilka razy. W ciemności odniosłem wrażenie, że Chilli siedzi na parapecie i bacznie mi się przygląda. Poświeciłem tam telefonem, ale była to tylko gra cieni i mroku. Kot nie leżał z nami w sypialni, nie wiedziałem gdzie poszedł.

Następnego dnia po pracy poszedłem na zakupy do kilku sklepów. Musiałem kupić pare kocich rzeczy, w tym szampon. Chciałem ją wykąpać – w końcu żyła na śmietniku.

– Nie wiem jak ty chcesz wykąpać kota – oznajmiła Klara przy śniadaniu. – Przecież ona się od razu wyrwie.

– Jakoś ją wykąpiemy.

Przed powrotem do mieszkania wszedłem jeszcze do marketu, który mieliśmy pod nosem, wziąć kilka podstawowych produktów – w tym kilogram cukru. Nie było nic na półce, wszystko wybrane, chyba medialna nagonka zebrała żniwo. Gdzieś później czytałem, że ludzie wykupywali cukier paletami, nawet tacy którzy go nie potrzebowali. Kupiłem dwa kilo za jakiś tydzień, już dwa razy droższy, ale właściwie zaczynałem się przyzwyczajać do gorzkiej herbaty.

Jakaś kobieta, chuda blondynka, wyglądająca na nałogową palaczkę, podjechała wózkiem i popatrzyła na półkę. Potem spojrzała na mnie. Jej błękitne, szkliste oczy nie miały wyrazu. Pokiwała zrezygnowana głową i odjechała, rzucając pod nosem:

– Będą chyba kurwa ten cukier łyżkami żreć.

W domu czekał na mnie obiad, kot i Klara. Powietrze pachniało czymś przyjemnym i dobrym. Może spokojem. A w tle cicho grało Myslovitz Korova Milky Bar.

– Udeptywała mnie dzisiaj – wyznała z dumą.

– Tak? Co to znaczy?

– Że mnie kocha.

– Ja cię nie udeptuję.

– No to nie wiem co o tym myśleć.

Drapak, który przyniosłem obszedł Chili tyle co zeszłoroczny śnieg. W przeciągu tygodnia sprawiliśmy jej kilka kocich zabawek, kuwetę z prawdziwego zdarzenia, transporter, miski do jedzenia i inne pierdoły. Zamówiliśmy zdrowe żarcie z neta. Wydaliśmy na całość kupę kasy. Potem jeszcze więcej na samego weterynarza. Chili okazała się zdrowa – zdrowa jak ryba. No i potwierdziliśmy, że ma te pół roku – datę jej urodzin wybraliśmy na 14 lutego.

– Powinni wprowadzić na koty i psy jakiś socjal. Jakieś dwieście plus chociaż – powiedziałem któregoś razu.

Śmiałem się oczywiście, bo nic innego mi nie zostało. A pomysł z kąpaniem był bardzo głupi, ledwo udało nam się ją zamoczyć w wodzie. Wyskoczyła jak oparzona. Przez tydzień miałem dwie cienkie, długie pamiątki na prawej dłoni.

– Kotów się nie myje – zawyrokowała Klara. – Robią to same.

– No zauważyłem – przyznałem. – Myć się i jeść to ona potrafi. I drzeć się. W repertuarze ma chyba tysiąc różnych dzwięków. I wszystkie kręcą się wokół żarcia.

– Jesteś wredny.

– Jestem. A ty kochasz ją już bardziej ode mnie moje słońce.

– Oczywiście, że tak. Coś ty sobie innego wyobrażał?

Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej przyzwyczajałem się do obecności zwierzęcia w domu. Spałem coraz lepiej, nie śniły mi się już latające koty ani piekielne bramy. Nieprawdziwy syn jednak nadal. No i czasami Chili na jawie, w środku nocy, gryząca moje palce. Klarę oczywiście polubiła od razu, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Narzeczona nosiła ją prawie jak dziecko. Prawdziwa kocia mama, naprawdę. Śmiesznie to wyglądało, w ogóle było zabawne i godne politowania, ale sprawiało jej to autentyczną przyjemność. No i kotu też.

Któregoś wieczora, minął dobry tydzień, Chili wskoczyła na mnie, kiedy czytałem Kerouaca i zaczęła mi miauczeć w twarz. Popatrzyłem na nią, w jej szatańskie oczy. Klara była w łazience.

– Chyba nie jesteś diabłem, co Chili? – zapytałem. – Diablicą w skórze kotki, co?

Odpowiedziała szczeknięciem – o ile kot może szczekać. Odłożyłem książkę i pogłaskałem ją po jej małym kocim łebku. Zaczęła mruczeć i jej łapy zaczęły chodzić w dwusuwie. Udeptywała mnie, a małe orle szpony rozczapierzały się i chowały z gracją.

– Klara! – krzyknąłem.

– Co?

– Chili mnie kocha.

– Tak?

– Tak jest.

Oczywiście, że po tych słowach kotka zawinęła ogonem – który ukradła jakiemuś szopowi – i uciekła z prychnięciem z sypialni. Weszła natomiast Klara i nie wróciłem do Kerouaca tylko dopadłem ją i już nie wypuściłem. Jej gęste, ciemne włosy spoczęły wachlarzem na poduszce, kiedy znalazłem się między jej nogami. Zrobiliśmy to i w trakcie czułem się jak ojciec, który kocha się z matką swojego dziecka. Dziecka które śpi w łóżeczku w tym samym pokoju. A przynajmniej wyobrażałem sobie, że tak się czuję.

Kilka dni później dostałem przelew za jedno ze swoich opowiadań. Sprawiłem sobie w nagrodę butelkę whisky i wróciłem z nią do domu. Chili była z nami już okrągły miesiąc i zdążyła się zadomowić – czyli zbić jedną doniczkę z kwiatem, rozwalić worek ze śmieciami na środku salonu, podrapać wszystkie krzesła i zjeść mi kanapki do pracy. No i szalała zawsze o drugiej w nocy, odpalała się na ostro i było to gorsze niż imprezy sąsiada z góry. Musiałem do niej wstawać niczym do małego dziecka. Siadałem w salonie, przy laptopie, a ona z fotela mnie obserwowała, powoli zasypiając. Wtedy tylko przychodził spokój.

– A co z tym opowiadaniem na konkurs? – zapytała mnie Klara.

– Jaki znowu konkurs? – odparłem.

– Ten o tematyce zielonogórskiej. Na 800-lecie miasta.

– Nie wiem. Nie piszę nic na konkursy. Nie umiem w konkursy.

– Jak chcesz.

Wyciągnąłem sobie szklankę, dwie kostki lodu z zamrażarki i nalałem trochę whisky. Wypiłem drinka dosyć szybko. Potem zrobiłem sobie drugiego. Jego też wypiłem. Przy trzecim dopiero zwolniłem.

Siedziałem na kanapie i obserwowałem Chili. Nagle wstałem i podszedłem do drzwi wejściowych. Otworzyłem je i zawołałem ją.

– Co ty robisz? – zapytała Klara.

– Zobaczysz.

Chili podeszła i usiadła przed otwartymi drzwiami. Wyjrzała przez nie. Wydawała się zaintrygowana.

– Możesz iść – powiedziałem. – Jesteś wolna kocie.

Zamruczała.

– Nie wygłupiaj się, bo ucieknie – rzuciła Klara.

– Nie ucieknie.

– Nie żartuj sobie.

Chili spojrzała mi w oczy. Bardzo mądry był z niej zwierz. I piękny. Charles Bukowski napisał kiedyś, że kot to piękny diabeł. Zgadzało się.

– Chcesz to możesz iść. Droga wolna.

Kotka wstała i odwróciła się. Zrobiła kilka kroków i wskoczyła na fotel. Znudzona.

– Widzisz? – powiedziałem. – Jest nasza.

Klara przewróciła tylko oczami.

Westchnąłem, zamknąłem drzwi i usiadłem przy stole. Laptop był otwarty. Odłożyłem drinka. No dobra, pomyślałem sobie. Mogę napisać to opowiadanie. Kilka nudnych zdań. Brak fabuły, wszystko na czuja, palce i głowa puszczone samopas. Najwyżej nic z tego nie będzie. Nie pierwszy raz.

Chili wskoczyła na stół i zajrzała do mojej szklanki. Przyjrzałem się jej uważnie. Kocia dzidzia i koci ojciec. Się porobiło.

– Uciekaj. Koty nie piją whisky – powiedziałem w końcu. – Tylko jedzą.

Chili wywiało z salonu. Klara spojrzała na mnie jak na głupka. Sięgnąłem po drinka. Napiłem się. No i zacząłem pisać.

W sidłach namiętności

Czytam i będę pisał recenzję nowej powieści Marii Fraszewskiej. Jeżeli ktoś lubi czytać erotyczną literaturę, która jest inna, ambitna to po...