Koty nie piją whisky
Kupiłem
jej kota. Właściwie to nie kupiłem, a sprawiłem. Nie, nie
sprawiłem. Sam się sprawił. Któregoś dnia wylazł ze śmietnika,
ale wcale nie wyglądał jak półdziki, bezdomny zwierz. Byliśmy na
spacerze, szliśmy przez Rydza-Śmigłego, obok bloku, w którym
wynajmowaliśmy kiedyś ciasną kawalerkę. Kot wybiegł nagle z
pergoli, cicho jak duch. Zatrzymał się, spojrzał, chyba oceniał.
Potem miaucząc i mrucząc podreptał do Klary. Wiedział do kogo
najpierw powinien uderzyć, cwaniak. Łasił się, ocierał o łydki,
zawijał. Przeciągnął się i pokazał białe kły – cholerny
model na wybiegu. Miał przyjemną mordkę, naprawdę piękną kocią
twarz. Cały był w odcieniach szarości, prążkowany, z czarnymi
łapkami i długim, puchatym ogonem jak u szopa. I te oczy. Ani
żółte, ani zielone, niczym limonki. Do tego czarne wąskie
źrenice. Prawie gadzie oczy. Oczy diabła.
No
i chyba koniec końców była to kotka, a nie kocur.
– Weźmiemy
go? – spytałem porażony empatią.
Empatią
względem Klary, a nie kota.
Chciała
mieć ze mną dziecko, ja też chciałem mieć dziecko, raczej syna,
ale wciąż nie byłem na tyle dojrzały by zostać ojcem. Śniło mi
się to nawet, kilka razy, że mamy to dziecko, czerwone i odarte. Za
każdym razem, kiedy trzymam je na rękach, ono wypada i mała główka
eksploduje feerią barw na podłodze. Wtedy się budzę. Całkiem
przerażająca wizja, nawet jak na sen. Nie mówiłem jej oczywiście
o tych snach, koszmarach znaczy. Nie chciałem jej martwić.
Wymyśliłem
w zamian, że weźmiemy sobie zwierzaka, ale po prawdzie wcale chętny
na branie jakiegoś nie byłem. Tak sobie gadałem dla samego
gadania. Klara jednak wzięła to na poważnie. Przeglądała w sieci
schroniska i zaglądała tym wszystkich smutnym, samotnym stworom w
ich puste, pozbawione nadziei oczy. Pokazywała mi te zdjęcia.
Zawsze miałem jakieś ale. Tym razem nie miałem żadnego. Góra
przyszła do mnie.
– Myślisz,
że możemy? – zapytała, głaszcząc kota. – Możemy
go zabrać?
– Czemu
niby nie?
– A
jeżeli jest czyjś?
– Nie
wiem.
Rozejrzałem
się po okolicy, zupełnie jakbym chciał odnaleźć właściciela.
Ale przecież to nie pies. Wychodzące koty były właściwie wolne.
Czasami płaciły za tą wolność życiem. Zupełnie jak ludzie.
– Chybaby
miał obrożę jakby był czyjś – powiedziałem. – Taką
z imieniem czy numerem telefonu.
– Niekoniecznie.
– No
to naprawdę nie wiem.
Zastanawialiśmy
się nad tym dobrych kilka minut, rozważając różne opcje. W tym
czasie kot położył się na plecach i łapkami zaczepiał Klarę.
Miał jasnobrązowy, niemal pomarańczowy brzuch w ciemne cętki.
Niczym tygrys. No i nie widziałem pod ogonem ptaszka. Kotka jak nic.
– Jak
myślisz, ile ma lat? – spytałem.
– Może
gdzieś pół roku, nie więcej.
Przeszedł
jeden człowiek, potem drugi. Przejechało kilka aut. Nie zwracano na
nas za bardzo uwagi, ale ja i tak czułem się jak kryminalista.
Porywacz albo złodziej. Jeszcze niczego nie zrobiłem, ale wina
zdążyła mnie już przycisnąć.
– Zostań
z nią, a ja pójdę po samochód – oznajmiłem w końcu.
– Myślisz,
że możemy?
– Tak.
Idę po auto i przyjadę po ciebie. Wezmę jakiś karton, żeby ją
spakować. Pilnuj jej żeby nie zwiała.
– Naprawdę
ją bierzemy?
– Tak.
– Jesteś
pewien?
– Bo
zaraz się rozmyślę.
– Dobrze.
Idź.
Poszedłem,
a raczej pobiegłem. Nie wiem co mi uderzyło do łba, żeby biec w
koszuli, jeansach i butach na płaskiej podeszwie. Było ładne
popołudnie, niedziela. Niezależnie od pory dnia ludzie patrzą na
biegaczy jak na wariatów, a co dopiero gościa posuwającego w takim
stroju. Totalny świr.
Gnałem
między blokami, potem dosyć nowym skwerem i wyleciałem na chodnik
przy samej ulicy. Nie miałem jakoś daleko i było z górki, bo
mieszkaliśmy w wieżowcu na Węgierskiej, ale i tak się cholera
zmęczyłem. Pomyślałem, że mógłbym w ogóle zacząć biegać,
podobno to zdrowe, ale zaraz przypomniałem sobie, że w pracy, dawno
temu, rozwaliłem lewe kolano od dźwigania ciężarów. Echo roboty
na czarno.
Na
górę pojechałem windą z sąsiadem z dziesiątego. Facet był
dawno po pięćdziesiątce, miał wydatny kałdun i siwy łeb. Wąsa
jednak wciąż zachował czarnego. Zapamiętałem go, bo strasznie
był striggerowany politycznie, odzywał się w nim taki prawdziwy
patriota. Za każdym razem kiedy mnie spotykał rzucał jakimiś
komentarzami. Nie miałem pojęcia czemu uznał, że jestem
odpowiednim słuchaczem. Być może dlatego, że nigdy za dużo się
nie odzywałem. A może po prostu każdemu o tym nadawał.
– Powiedzieli,
że mamy węgla na dwieście lat, że mamy na dwieście lat wydobycia
znaczy. No ale jednocześnie zamykają kopalnie, bo się nie opłaca.
A teraz mówią nam, że będzie brakować węgla na produkcję
energii elektrycznej i będzie problem na zimę. Że będziemy
marznąć, że będą energetyczne lockdowny i musimy ściągnąć
węgiel zza oceanu. Jednocześnie są bite rekordy eksportu polskiego
węgla za granicę. To jak w końcu? Jest ten węgiel czy nie ma tego
węgla dla nas? Jest czy nie ma? Czytałem gdzieś, że podobno mamy
ściągnąć z Ukrainy, bo oni mają dużo. Kraj ogarnięty wojną ma
węgiel, my nie. Nie mówię już o horrendalnych marżach w cenie
węgla, bo to jest jakiś nieśmieszny żart.
– My
tu chyba mamy prąd z gazu. W Zielonej.
– No
a gaz skąd ciągniemy? Od Niemiec tak? A Niemcy od kogo? Od Ruskich!
Nadal od Ruskich! Czyli co u nas płynie? Ruski gaz! Takie to sankcje
cholera. Czy ten kraj nie jest chory?
– Wychodzi
na to, że jest.
– Ja
tu opowiadam i to brzmi niesłychanie, niemożliwie wręcz. No bo jak
takie rzeczy. Każdy powie, że to jest nieprawda, że takie absurdy
nie mogą mieć miejsca. Że to jest tak niedorzeczne, że nie może
tak być. Ale to jest cholera prawda, gorzka, zasrana, smutna prawda.
A najgorsze jest to, że sobie na to pozwalamy. Ja, pan, wszyscy.
Pozwalamy sobie, więc robią z nami co chcą.
– Rozumiem.
– Dziwię
się, że pan tutaj jeszcze siedzi, w tym kraju znaczy. W
dzisiejszych czasach tyle możliwości, świat otwarty, wszędzie
można jechać. Jakbym był młody teraz to już dawno by mnie tutaj
nie było. Szkoda życia cholera na to polskie bagno.
Rzuciłem
coś niezbyt mądrego, chyba o tym, że spodziewam się kota jakbym
spodziewał się dziecka, potem powiedzieliśmy sobie "do
widzenia" i wyszedłem z windy. Wziąłem klucze z mieszkania,
znalazłem duży karton i znowu zjechałem na dół – tym razem
sam. Wsiadłem w auto i pojechałem. Na rondzie Jana Pawła II dwie
elki skutecznie hamowały ruch. Trafiłem z powrotem na Rydza i w
końcu zaparkowałem na jedynym wolnym miejscu, czyli przejściu dla
pieszych. Nie gasiłem silnika. Klara stała przy altanie i
rozmawiała z jakąś starszą kobietą, a kot siedział pod zielonym
śmietnikiem i obserwował wszystko z zaciekawieniem.
– Ma
pan cudowną dziewczynę – oznajmiła mi kobieta, kiedy
podszedłem. Miała na sobie zmęczony sweter i włosy w kolorze
fioletu. – Ma naprawdę dobre serce skoro chce zabrać
tego kotka. Musi pan o nią dbać i trzymać się jej.
– Wiem
o tym.
Powtórzyła
mi o kocie to samo co wcześniej Klarze. Od dwóch tygodni ją
dokarmiała. Często widziała jak goni za ptakami, podobno atakowała
wróble i gołębie. Widziała też jak sama jest ofiarą – zwykle
innych kotów, ale trafił się też lis. Na pewno do nikogo nie
należała, teraz nie należała. Była za bardzo zadbana jak na
dachowca. Komuś musiała się znudzić. Kobieta nie brała jej do
siebie, bo miała w domu już takie dwa.
– Szczęść
wam Boże – pożegnała się.
Wyciągnęliśmy
kotkę spod śmietnika, nie było to łatwe, bo nie reagowała na
kici-kici. Chwyciłem ją jedną ręką. Wydawała się lekka jak
powietrze, czułem jej twarde kości. Poszło całkiem sprawnie,
Klara usiadła z tyłu i trzymała karton na kolanach. Zwierz całą
drogę walczył o wolność, drapiąc karton i agonalnie zawodząc.
Uspokoił się, kiedy weszliśmy do bloku. Na windę czekał sąsiad
z psem, coś prawie jak buldog. Bydlak wyczuł chyba kota nosem.
Zaczął szczekać i ujadać.
– Pójdę
na nogach, na górę. Ty jedź windą – powiedziałem.
Na
schodach stawiałem ostrożne kroki, mocno dociskając karton.
Musiałem uważać, żeby go nie upuścić, a kotka rzucająca się w
środku wcale nie pomagała. Do tego miauczała jakby ją zarzynano.
– Miau,
miau – powtórzyłem. – Uspokój się. Zaraz
będziesz w nowym domu. Dostaniesz lepsze życie. Pomyśl tylko. Nie
każdy kot dostaje taką szansę. Większość ginie pod kołami albo
w lisich pyskach. Schronisko to przecież jak wygrać na loterii, a
ty będziesz miała dom.
Na
piątym piętrze z rozdarcia na pudełku wyskoczyła nagle szara
łapa, chcąca mnie upieprzyć. Jakoś udało mi się ją wcisnąć
do środka. Na siódmym natomiast pudełko rozwarło się z
chrzęstem. Zanim wyskoczyła wiedziałem, że mi spierdoli. Niestety
czasami nie da się zapobiec biegowi zdarzeń, możemy być tylko
biernymi obserwatorami.
Wystawiła
łebek i momentalnie wyskoczyła. Zrobiła jeden wielki sus i
przeleciała całe piętro w dół. Myślałem, że połamie się na
miejscu. Ona jednak pobiegła dalej. Zostawiłem ten karton w cholerę
i poleciałem za nią na sam parter. Byłem przekonany, że dała
nogę z bloku. Znalazłem ją jednak, skuloną w kącie. Cała się
trzęsła, a jej limonkowe oczy zrobiły się ogromne, całkowicie
czarne. Zjeżyła sierść kiedy podszedłem. Zasyczała groźnie.
Spróbowałem ją złapać, ale pognała na schody, z powrotem na
górę. Poszedłem za nią i zadzwoniłem do Klary, że ma schodzić
na dół. Spotkaliśmy się jakoś w połowie drogi. Kot pomiędzy
nami, Klara z kartonem w rękach. Wziąłem go od niej, a ona jakimś
sposobem złapała tego dzikusa. Głaskała ją tak spokojnie, z
uczuciem, że prawie zrobiłem się zazdrosny. Znowu załadowaliśmy
kotkę w karton. Tym razem jednak udało mi się zanieść ją do
mieszkania.
– Połóż
karton na środku. – poleciła. – Sama
wyjdzie jak zechce.
To
ona była kociarą, kocią mamą, przygarnęła w domu rodzinnym
trójkę, więc nie miałem nic do gadania. Ja nigdy za kotami nie
przepadałem. A teraz miałem z jednym żyć na kilkudziesięciu
metrach kwadratowych. Nowoczesna parka z miasta z pupilem zamiast
dziecka – tak powie mój ojciec kiedy tylko się dowie.
Położyłem
pudło, a potem zajęliśmy się zwykłymi sprawami, zupełnie tak
jakby ten kot i karton były tutaj od lat. Minęło kilka minut zanim
kotka wylazła ze środka. Najpierw chwilę wyglądała z ukrycia,
badała teren po partyzancku. W końcu pognała do kąta i schowała
się za zasłoną. Podszedłem po cichu, odsłoniłem materiał i
przez chwilę przyglądałem się jej. Wyglądała na przerażoną,
na podłodze walały się kłęby kłaków. Dałem spokój. Potem
zszedłem na dół, do jedynego otwartego sklepu w okolicy. W środku
zaczepiłem sprzedawcę o kocie żarcie i żwirek. Karmę mieli,
pytanie o żwirek koleś wyśmiał.
– Wzięliśmy
dziś kota ze śmietnika, wszystko pozamykane – wytłumaczyłem
głupio, nie wiem dlaczego.
Nie
wyglądał na kogoś kto się przejął. Wziąłem jeszcze butelkę
wina, które reklamowali jako lokalne, lubuskie. Nie bardzo mi się
chciało w to wierzyć, ale etykieta wyglądała autentycznie.
Wróciłem do mieszkania. Kotka nadal siedziała w ukryciu, a Klara
przygotowała nam kolację.
– Musimy
jej zrobić toaletę, bo inaczej narobi nam na podłogę – oznajmiła.
Wymyśliłem,
że kuwetę zrobimy z miski, a po piach pójdę na dół. Wziąłem
ją ze sobą wraz z plastikową szufelką. Pod blokiem, przy samej
ulicy, stała skrzynia z piaskiem, ta do posypywania chodników zimą.
Otworzyłem ją. W środku gniło mnóstwo śmieci, petów i paczek
po papierosach i trochę butelek. Wyrósł nawet pojedynczy mlecz.
Odgarnąłem to wszystko i zacząłem nabierać piachu do michy.
Kiedy przejechał samochód podniosłem się i odwróciłem łeb w
drugą stronę. Czułem się jak menel.
Wróciłem,
wziąłem dłuższy prysznic i na wieczór otworzyłem tę butelkę
wina. Klara nie chciała ze mną pić. Zauważyłem, że zrobiła się
ostatnio straszną przeciwniczką alkoholu – ja natomiast niestety
coraz większym entuzjastą. Siedzieliśmy i oglądaliśmy Dziecko
Rosemary
niemal
wyluzowani, bo w końcu to horror, a kot nadal tkwił skitrany gdzieś
w mieszkaniu. Wszystko po staremu, kolejny zmarnowany dzień,
ostatnie chwile wolności, na horyzoncie jutrzejszy kierat i cykl
zaczyna się na nowo. Trudy pary urodzonej w złym czasie i kraju.
Spirala porażek i niepewności.
No
dobra. Właściwie nie było tak źle. Znaczy było, ale my dawaliśmy
sobie radę w tych dziwnych czasach, mimo rosnącej drożyzny i słabo
płatnej roboty, mimo widma wojny i atomowej zagłady. W pracy
przynajmniej nie wyrwaliśmy sobie rękawów. Znaczy ja.
Poszedłem
do łazienki i kiedy wróciłem, zastałem kotkę siedzącą na udach
Klary. Wydawały się zadowolone, obydwie. Usiadłem na fotelu i
zacząłem się im przyglądać.
– Musimy
dać jej imię – powiedziała.
– Albo
jemu.
Nie
mogliśmy być na sto procent pewni, nie w XXI wieku.
– Albo
jemu. Możemy wymyślić jakieś uniwersalne. Co sądzisz o Kitku?
– Nie
bardzo.
W
końcu uzgodniliśmy, że damy Chili. Także Chili pierwszej nocy
spała na podłodze, na szarym dywanie i dziwne, że spała po mojej
stronie. Nie polubiła mnie za bardzo. W łóżku objąłem Klarę i
zacząłem się do niej dobierać, bo pomyślałem, że należy mi
się nagroda za taką dobroduszność. Zacząłem całować ją za
uchem.
– Nie
przy kocie – syknęła.
– To
go wyrzucę za drzwi.
– Chyba
nie.
Przewróciłem
się na bok, Klara zgasiła światło i poszliśmy spać. Całą noc
miałem dziwne sny. Coś o kotach, trochę od diabłach, urywki z
Dziecka
Rosemary,
kolorowe wizje, ogólny bałagan i niepokój. Zbudziłem się kilka
razy. W ciemności odniosłem wrażenie, że Chilli siedzi na
parapecie i bacznie mi się przygląda. Poświeciłem tam telefonem,
ale była to tylko gra cieni i mroku. Kot nie leżał z nami w
sypialni, nie wiedziałem gdzie poszedł.
Następnego
dnia po pracy poszedłem na zakupy do kilku sklepów. Musiałem kupić
pare kocich rzeczy, w tym szampon. Chciałem ją wykąpać – w
końcu żyła na śmietniku.
– Nie
wiem jak ty chcesz wykąpać kota – oznajmiła Klara przy
śniadaniu. – Przecież ona się od razu wyrwie.
– Jakoś
ją wykąpiemy.
Przed
powrotem do mieszkania wszedłem jeszcze do marketu, który mieliśmy
pod nosem, wziąć kilka podstawowych produktów – w tym kilogram
cukru. Nie było nic na półce, wszystko wybrane, chyba medialna
nagonka zebrała żniwo. Gdzieś później czytałem, że ludzie
wykupywali cukier paletami, nawet tacy którzy go nie potrzebowali.
Kupiłem dwa kilo za jakiś tydzień, już dwa razy droższy, ale
właściwie zaczynałem się przyzwyczajać do gorzkiej herbaty.
Jakaś
kobieta, chuda blondynka, wyglądająca na nałogową palaczkę,
podjechała wózkiem i popatrzyła na półkę. Potem spojrzała na
mnie. Jej błękitne, szkliste oczy nie miały wyrazu. Pokiwała
zrezygnowana głową i odjechała, rzucając pod nosem:
– Będą
chyba kurwa ten cukier łyżkami żreć.
W
domu czekał na mnie obiad, kot i Klara. Powietrze pachniało czymś
przyjemnym i dobrym. Może spokojem. A w tle cicho grało Myslovitz
Korova
Milky Bar.
– Udeptywała
mnie dzisiaj – wyznała z dumą.
– Tak?
Co to znaczy?
– Że
mnie kocha.
– Ja
cię nie udeptuję.
– No
to nie wiem co o tym myśleć.
Drapak,
który przyniosłem obszedł Chili tyle co zeszłoroczny śnieg. W
przeciągu tygodnia sprawiliśmy jej kilka kocich zabawek, kuwetę z
prawdziwego zdarzenia, transporter, miski do jedzenia i inne
pierdoły. Zamówiliśmy zdrowe żarcie z neta. Wydaliśmy na całość
kupę kasy. Potem jeszcze więcej na samego weterynarza. Chili
okazała się zdrowa – zdrowa jak ryba. No i potwierdziliśmy, że
ma te pół roku – datę jej urodzin wybraliśmy na 14 lutego.
– Powinni
wprowadzić na koty i psy jakiś socjal. Jakieś dwieście plus
chociaż – powiedziałem któregoś razu.
Śmiałem
się oczywiście, bo nic innego mi nie zostało. A pomysł z kąpaniem
był bardzo głupi, ledwo udało nam się ją zamoczyć w wodzie.
Wyskoczyła jak oparzona. Przez tydzień miałem dwie cienkie, długie
pamiątki na prawej dłoni.
– Kotów
się nie myje – zawyrokowała Klara. – Robią
to same.
– No
zauważyłem – przyznałem. – Myć się i
jeść to ona potrafi. I drzeć się. W repertuarze ma chyba tysiąc
różnych dzwięków. I wszystkie kręcą się wokół żarcia.
– Jesteś
wredny.
– Jestem.
A ty kochasz ją już bardziej ode mnie moje słońce.
– Oczywiście,
że tak. Coś ty sobie innego wyobrażał?
Z
każdym kolejnym dniem coraz bardziej przyzwyczajałem się do
obecności zwierzęcia w domu. Spałem coraz lepiej, nie śniły mi
się już latające koty ani piekielne bramy. Nieprawdziwy syn jednak
nadal. No i czasami Chili na jawie, w środku nocy, gryząca moje
palce. Klarę oczywiście polubiła od razu, to była miłość od
pierwszego wejrzenia. Narzeczona nosiła ją prawie jak dziecko.
Prawdziwa kocia mama, naprawdę. Śmiesznie to wyglądało, w ogóle
było zabawne i godne politowania, ale sprawiało jej to autentyczną
przyjemność. No i kotu też.
Któregoś
wieczora, minął dobry tydzień, Chili wskoczyła na mnie, kiedy
czytałem Kerouaca i zaczęła mi miauczeć w twarz. Popatrzyłem na
nią, w jej szatańskie oczy. Klara była w łazience.
– Chyba
nie jesteś diabłem, co Chili? – zapytałem. – Diablicą
w skórze kotki, co?
Odpowiedziała
szczeknięciem – o ile kot może szczekać. Odłożyłem książkę
i pogłaskałem ją po jej małym kocim łebku. Zaczęła mruczeć i
jej łapy zaczęły chodzić w dwusuwie. Udeptywała mnie, a małe
orle szpony rozczapierzały się i chowały z gracją.
– Klara! – krzyknąłem.
– Co?
– Chili
mnie kocha.
– Tak?
– Tak
jest.
Oczywiście,
że po tych słowach kotka zawinęła ogonem – który ukradła
jakiemuś szopowi – i uciekła z prychnięciem z sypialni. Weszła
natomiast Klara i nie wróciłem do Kerouaca tylko dopadłem ją i
już nie wypuściłem. Jej gęste, ciemne włosy spoczęły
wachlarzem na poduszce, kiedy znalazłem się między jej nogami.
Zrobiliśmy to i w trakcie czułem się jak ojciec, który kocha się
z matką swojego dziecka. Dziecka które śpi w łóżeczku w tym
samym pokoju. A przynajmniej wyobrażałem sobie, że tak się czuję.
Kilka
dni później dostałem przelew za jedno ze swoich opowiadań.
Sprawiłem sobie w nagrodę butelkę whisky i wróciłem z nią do
domu. Chili była z nami już okrągły miesiąc i zdążyła się
zadomowić – czyli zbić jedną doniczkę z kwiatem, rozwalić
worek ze śmieciami na środku salonu, podrapać wszystkie krzesła i
zjeść mi kanapki do pracy. No i szalała zawsze o drugiej w nocy,
odpalała się na ostro i było to gorsze niż imprezy sąsiada z
góry. Musiałem do niej wstawać niczym do małego dziecka. Siadałem
w salonie, przy laptopie, a ona z fotela mnie obserwowała, powoli
zasypiając. Wtedy tylko przychodził spokój.
– A
co z tym opowiadaniem na konkurs? – zapytała mnie Klara.
– Jaki
znowu konkurs? – odparłem.
– Ten
o tematyce zielonogórskiej. Na 800-lecie miasta.
– Nie
wiem. Nie piszę nic na konkursy. Nie umiem w konkursy.
– Jak
chcesz.
Wyciągnąłem
sobie szklankę, dwie kostki lodu z zamrażarki i nalałem trochę
whisky. Wypiłem drinka dosyć szybko. Potem zrobiłem sobie
drugiego. Jego też wypiłem. Przy trzecim dopiero zwolniłem.
Siedziałem
na kanapie i obserwowałem Chili. Nagle wstałem i podszedłem do
drzwi wejściowych. Otworzyłem je i zawołałem ją.
– Co
ty robisz? – zapytała Klara.
– Zobaczysz.
Chili
podeszła i usiadła przed otwartymi drzwiami. Wyjrzała przez nie.
Wydawała się zaintrygowana.
– Możesz
iść – powiedziałem. – Jesteś wolna kocie.
Zamruczała.
– Nie
wygłupiaj się, bo ucieknie – rzuciła Klara.
– Nie
ucieknie.
– Nie
żartuj sobie.
Chili
spojrzała mi w oczy. Bardzo mądry był z niej zwierz. I piękny.
Charles Bukowski napisał kiedyś, że kot to piękny diabeł.
Zgadzało się.
– Chcesz
to możesz iść. Droga wolna.
Kotka
wstała i odwróciła się. Zrobiła kilka kroków i wskoczyła na
fotel. Znudzona.
– Widzisz? – powiedziałem. – Jest
nasza.
Klara
przewróciła tylko oczami.
Westchnąłem,
zamknąłem drzwi i usiadłem przy stole. Laptop był otwarty.
Odłożyłem drinka. No dobra, pomyślałem sobie. Mogę napisać to
opowiadanie. Kilka nudnych zdań. Brak fabuły, wszystko na czuja,
palce i głowa puszczone samopas. Najwyżej nic z tego nie będzie.
Nie pierwszy raz.
Chili
wskoczyła na stół i zajrzała do mojej szklanki. Przyjrzałem się
jej uważnie. Kocia dzidzia i koci ojciec. Się porobiło.
– Uciekaj.
Koty nie piją whisky – powiedziałem w końcu. – Tylko
jedzą.
Chili
wywiało z salonu. Klara spojrzała na mnie jak na głupka. Sięgnąłem
po drinka. Napiłem się. No i zacząłem pisać.