Włóczyłem
się bez celu podczas drugiej soboty sierpnia, po ulicach miasta o
niepoważnej nazwie Budy. Żar lał się z nieba, samochody
przelewały parującym asfaltem, a armie ludzi pełzały chodnikami,
podobne do mrówek. Wszedłem do jakiegoś sklepu i kupiłem za
gotówkę zapalniczkę i papierosy, bo wymyśliłem sobie rano, zaraz
po przebudzeniu, że zacznę na poważnie palić. Po wyjściu na
słońce wrzuciłem resztę z dwudziestki do puszki na pomoc samotnym
starcom. Odszedłem na dwa metry i dopiero wtedy zapaliłem. Nie
smakowało mi, ale dobrze wiedziałem, że wszystko jest kwestią
przyzwyczajenia. Tego gościa od zbiórki, który wyglądał jak
mnich bez habitu, też poczęstowałem po tym, jak mnie zaczepił.
Mimo upału czułem się nieźle, czułem wolny. Nie było jeszcze
dziewiętnastej.
Trzy ulice dalej
zachciało mi się napić zimnego piwa. Znalazłem jakiś bar i
wszedłem do niego. Nigdy wcześniej nie byłem w żadnym barze i nie
czułem się zbyt pewnie, ale wychowany na filmach z Hollywood
wiedziałem, jak powinienem się zachowywać. Usiadłem przy
kontuarze
i czekałem. Nie wykonywałem niepotrzebnych ruchów i
nie rozglądałem się na boki. Starałem wyglądać jak stały
bywalec takich miejsc. W końcu pojawił się barman.
– Co podać
mistrzu? – zapytał.
Miał sympatyczną
twarz doczepioną do góry mięśni. Był jednym, wielkim mięśniem
z
twarzą kogoś, komu można zaufać, kogoś, komu pożyczyłbyś na
przykład siano, własny samochód czy własną kobietę. Z marszu go
polubiłem.
– Piwo –
powiedziałem.
– W butelce czy
z kija?
– Z kija.
Chwilę później
postawił przede mną pełną, pieniącą się szklankę. Zapłaciłem
i wypiłem ją bardzo szybko. Piwo było zimne jak wody Arktyki i
przyjemnie gorzkie. Westchnąłem na koniec
z ulgą, bo naprawdę
chciało mi się pić. Potem pomyślałem, że to całkiem ciekawe.
Że też człowieka może najść ochota na coś, czego nigdy zbytnio
nie próbował, na coś, czego smaku do końca nie znał.
Zastanawiałem się, czy to kwestia genów, pewnej skazy, czy
mutacji, którą przekazał mi stary, a jemu wcześniej jego ojciec –
obaj rzecz jasna alkoholicy. Comte pisał dawno temu o tym, że
wszyscy jesteśmy w stanie pokonać genetyczny fatalizm. Ja na razie
nie miałem jednak ochoty na walkę.
Dopiero druga
szklanka postała na kontuarze dłużej. Siedziałem i piłem
powoli
i rozglądałem się po ludziach. Oglądałem też jakiś
mecz, który leciał w telewizorze, ale ani mnie, ani nikogo z
zebranych on nie podniecał. Potem zszedłem do kibla urządzonego w
piwnicy, odlałem się i kiedy wróciłem, ludzie śmiali się i
krzyczeli. Ktoś celebrował, nie wiedziałem, co takiego się
dzieje, ale wyraźnie powietrze wypełnił obłęd radości. Wróciłem
na swoje miejsce i po chwili postawiono mi trzecie piwo, za darmo.
Podziękowałem barmanowi.
– To tamten
facet ma urodziny – wskazał palcem. – Jemu podziękuj.
Uniosłem szkło
w kierunku łysego gościa, z brodą gęstą i czarną jak u
Rumcajsa, ale raczej mnie nie zauważył. Do dziewiątej wypiłem
jeszcze dwa piwa za darmo i dopiero wtedy poczułem się naprawdę
rozluźniony.
– Kto chce
zagrać w darta?! – Wykrzyczał zapytanie solenizant.
Kilka osób
podniosło ręce. W tym ja. Facet obiecał dwie stówy dla wygranego,
a potem postawił uczestnikom jeszcze po piwie. Zabraliśmy się do
rzucania. Nie grałem nigdy, bo nie miałem ku temu okazji, ale po
pierwszej kolejce załapałem, o co chodzi i rzucałem później
równo. Kilka razy trafiłem w „oko byka” i kiedy ta sztuka mi
się udawała, po całym barze przechodził szmer podniecenia. Ludzie
gwizdali i dopingowali nas, czułem się jak zawodowiec na
mistrzostwach. Nie miałem jednak godnych siebie rywali poza jedną
dziewczyną, Tolą.
– Masz
ogromnego farta – powiedziałem do niej.
– To ty masz
farta – odparła. – Ja po prostu umiem grać.
Tola była gdzieś
pod trzydziechę, miała dużo tatuaży, tlenione włosy i kolczyk w
nosie. Ciasne, czarne dżinsy przylegały do jej ud i tyłka jak
druga skóra.
– Dasz mi
buziaka, jak pozwolę ci wygrać? – spytałem.
– Nie. Ale jak
wygram, to postawię ci piwo.
– Może być.
Wygrałem
ostatecznie ja, buziaka nie dostałem, a za zgarnięte dwie stówy
postawiłem wszystkim obecnym kolejkę. Łatwo przyszło, łatwo
poszło. Ludzie przynajmniej nagrodzili mnie brawami. Potem pogadałem
jeszcze chwilę z Tolą, ale przyszedł jej partner. Wyglądał jak
gwiazda rocka w tych czarnych skórach i sygnetach na palcach. Wyszli
pięć minut później, a ja zostałem przy barze. Piłem dalej, raz
płaciłem, raz ktoś inny stawiał. Zwymiotowałem dwa razy, ale i
tak niezrażony wracałem do picia.
– To by było
na tyle, kochani! – krzyknął nagle facet, ten solenizant.
Stanął na samym
środku lokalu i rozłożył ręce. Był niczym Mesjasz, zbawca, na
którego nie zasługiwaliśmy.
– Koniec forsy!
Jestem spłukany! Dobranoc wszystkim!
Dało się
usłyszeć rozchodzący po sali jęk zawodu. Kilka osób go
pożegnało, ciemnowłosa kobieta objęła czule i wyszedł w pełni
chwały. Bohater. Najlepsi zawsze odchodzą za szybko
– święta
prawda.
A na zewnątrz
zrobiło się już całkiem czarno. Dochodziła północ, ale lokal
zamiast się przerzedzać, to wydawał się być coraz bardziej
pełny. W końcu przysiadł się do mnie jakiś mężczyzna w białej
koszuli. Wyglądał na biznesmena albo chociaż ważnego managera.
Piliśmy osobno, ale za każdym razem unosił w moim kierunku
kieliszek wódki. Ja wtedy unosiłem szklankę z piwem. Wypił ich
kilka, a potem zamówił jakiegoś drinka. Dla mnie też. Nie miałem
pojęcia, co to takiego, ale podziękowałem mu za gest.
– To jest Biały
Rosjanin – oznajmił, widząc chyba moją konsternację na twarzy.
– Jasne.
– Jak z tego
filmu, Big Lebowski.
Oglądałeś?
– Chyba tak.
– W każdym
razie tego drinka wcale nie wymyślili w Rosji.
– A gdzie?
– Ponoć w
Belgii, w czasie zimnej wojny.
Kiedy go wypił,
zostawił stówę napiwku na kontuarze i wyszedł bez słowa
pożegnania.
Ja wytrwałem do
zamknięcia, pijąc już bardzo niewiele, oglądając telewizję,
słuchając ludzi, gadając z nimi i próbując poderwać dwie różne
kobiety, które okazały się przyjaciółkami.
– Dobra,
mistrzu – powiedział szorstko barman. – Wychodzimy.
Złapał mnie za
ramię, a ja pokiwałem ciężko głową. Oprócz mnie wyszło
jeszcze dwóch facetów. Jeden od razu poszedł w długą. Drugi
zapytał mnie, czy poratuję go fajką. Gałki oczne miał czerwone
jak Mars.
– Pewnie stary.
Staliśmy obok
siebie i paliliśmy w milczeniu.
– Dzięki –
powiedział, kiedy skończył. – To na razie.
– Na razie.
Wschodzące
powoli słońce wydawało mi się bardziej mordercze niż nadchodzący
kac.