piątek, 28 lutego 2025

Skoczek - Rozdział I

Włóczyłem się bez celu podczas drugiej soboty sierpnia, po ulicach miasta o niepoważnej nazwie Budy. Żar lał się z nieba, samochody przelewały parującym asfaltem, a armie ludzi pełzały chodnikami, podobne do mrówek. Wszedłem do jakiegoś sklepu i kupiłem za gotówkę zapalniczkę i papierosy, bo wymyśliłem sobie rano, zaraz po przebudzeniu, że zacznę na poważnie palić. Po wyjściu na słońce wrzuciłem resztę z dwudziestki do puszki na pomoc samotnym starcom. Odszedłem na dwa metry i dopiero wtedy zapaliłem. Nie smakowało mi, ale dobrze wiedziałem, że wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Tego gościa od zbiórki, który wyglądał jak mnich bez habitu, też poczęstowałem po tym, jak mnie zaczepił. Mimo upału czułem się nieźle, czułem wolny. Nie było jeszcze dziewiętnastej.

Trzy ulice dalej zachciało mi się napić zimnego piwa. Znalazłem jakiś bar i wszedłem do niego. Nigdy wcześniej nie byłem w żadnym barze i nie czułem się zbyt pewnie, ale wychowany na filmach z Hollywood wiedziałem, jak powinienem się zachowywać. Usiadłem przy kontuarze
i czekałem. Nie wykonywałem niepotrzebnych ruchów i nie rozglądałem się na boki. Starałem wyglądać jak stały bywalec takich miejsc. W końcu pojawił się barman.

– Co podać mistrzu? – zapytał.

Miał sympatyczną twarz doczepioną do góry mięśni. Był jednym, wielkim mięśniem
z twarzą kogoś, komu można zaufać, kogoś, komu pożyczyłbyś na przykład siano, własny samochód czy własną kobietę. Z marszu go polubiłem.

– Piwo – powiedziałem.

– W butelce czy z kija?

– Z kija.

Chwilę później postawił przede mną pełną, pieniącą się szklankę. Zapłaciłem i wypiłem ją bardzo szybko. Piwo było zimne jak wody Arktyki i przyjemnie gorzkie. Westchnąłem na koniec
z ulgą, bo naprawdę chciało mi się pić. Potem pomyślałem, że to całkiem ciekawe. Że też człowieka może najść ochota na coś, czego nigdy zbytnio nie próbował, na coś, czego smaku do końca nie znał. Zastanawiałem się, czy to kwestia genów, pewnej skazy, czy mutacji, którą przekazał mi stary, a jemu wcześniej jego ojciec – obaj rzecz jasna alkoholicy. Comte pisał dawno temu o tym, że wszyscy jesteśmy w stanie pokonać genetyczny fatalizm. Ja na razie nie miałem jednak ochoty na walkę.

Dopiero druga szklanka postała na kontuarze dłużej. Siedziałem i piłem powoli
i rozglądałem się po ludziach. Oglądałem też jakiś mecz, który leciał w telewizorze, ale ani mnie, ani nikogo z zebranych on nie podniecał. Potem zszedłem do kibla urządzonego w piwnicy, odlałem się i kiedy wróciłem, ludzie śmiali się i krzyczeli. Ktoś celebrował, nie wiedziałem, co takiego się dzieje, ale wyraźnie powietrze wypełnił obłęd radości. Wróciłem na swoje miejsce i po chwili postawiono mi trzecie piwo, za darmo. Podziękowałem barmanowi.

– To tamten facet ma urodziny – wskazał palcem. – Jemu podziękuj.

Uniosłem szkło w kierunku łysego gościa, z brodą gęstą i czarną jak u Rumcajsa, ale raczej mnie nie zauważył. Do dziewiątej wypiłem jeszcze dwa piwa za darmo i dopiero wtedy poczułem się naprawdę rozluźniony.

– Kto chce zagrać w darta?! – Wykrzyczał zapytanie solenizant.

Kilka osób podniosło ręce. W tym ja. Facet obiecał dwie stówy dla wygranego, a potem postawił uczestnikom jeszcze po piwie. Zabraliśmy się do rzucania. Nie grałem nigdy, bo nie miałem ku temu okazji, ale po pierwszej kolejce załapałem, o co chodzi i rzucałem później równo. Kilka razy trafiłem w „oko byka” i kiedy ta sztuka mi się udawała, po całym barze przechodził szmer podniecenia. Ludzie gwizdali i dopingowali nas, czułem się jak zawodowiec na mistrzostwach. Nie miałem jednak godnych siebie rywali poza jedną dziewczyną, Tolą.

– Masz ogromnego farta – powiedziałem do niej.

– To ty masz farta – odparła. – Ja po prostu umiem grać.

Tola była gdzieś pod trzydziechę, miała dużo tatuaży, tlenione włosy i kolczyk w nosie. Ciasne, czarne dżinsy przylegały do jej ud i tyłka jak druga skóra.

– Dasz mi buziaka, jak pozwolę ci wygrać? – spytałem.

– Nie. Ale jak wygram, to postawię ci piwo.

– Może być.

Wygrałem ostatecznie ja, buziaka nie dostałem, a za zgarnięte dwie stówy postawiłem wszystkim obecnym kolejkę. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Ludzie przynajmniej nagrodzili mnie brawami. Potem pogadałem jeszcze chwilę z Tolą, ale przyszedł jej partner. Wyglądał jak gwiazda rocka w tych czarnych skórach i sygnetach na palcach. Wyszli pięć minut później, a ja zostałem przy barze. Piłem dalej, raz płaciłem, raz ktoś inny stawiał. Zwymiotowałem dwa razy, ale i tak niezrażony wracałem do picia.

– To by było na tyle, kochani! – krzyknął nagle facet, ten solenizant.

Stanął na samym środku lokalu i rozłożył ręce. Był niczym Mesjasz, zbawca, na którego nie zasługiwaliśmy.

– Koniec forsy! Jestem spłukany! Dobranoc wszystkim!

Dało się usłyszeć rozchodzący po sali jęk zawodu. Kilka osób go pożegnało, ciemnowłosa kobieta objęła czule i wyszedł w pełni chwały. Bohater. Najlepsi zawsze odchodzą za szybko
– święta prawda.

A na zewnątrz zrobiło się już całkiem czarno. Dochodziła północ, ale lokal zamiast się przerzedzać, to wydawał się być coraz bardziej pełny. W końcu przysiadł się do mnie jakiś mężczyzna w białej koszuli. Wyglądał na biznesmena albo chociaż ważnego managera. Piliśmy osobno, ale za każdym razem unosił w moim kierunku kieliszek wódki. Ja wtedy unosiłem szklankę z piwem. Wypił ich kilka, a potem zamówił jakiegoś drinka. Dla mnie też. Nie miałem pojęcia, co to takiego, ale podziękowałem mu za gest.

– To jest Biały Rosjanin – oznajmił, widząc chyba moją konsternację na twarzy.

– Jasne.

– Jak z tego filmu, Big Lebowski. Oglądałeś?

– Chyba tak.

– W każdym razie tego drinka wcale nie wymyślili w Rosji.

– A gdzie?

– Ponoć w Belgii, w czasie zimnej wojny.

Kiedy go wypił, zostawił stówę napiwku na kontuarze i wyszedł bez słowa pożegnania.

Ja wytrwałem do zamknięcia, pijąc już bardzo niewiele, oglądając telewizję, słuchając ludzi, gadając z nimi i próbując poderwać dwie różne kobiety, które okazały się przyjaciółkami.

– Dobra, mistrzu – powiedział szorstko barman. – Wychodzimy.

Złapał mnie za ramię, a ja pokiwałem ciężko głową. Oprócz mnie wyszło jeszcze dwóch facetów. Jeden od razu poszedł w długą. Drugi zapytał mnie, czy poratuję go fajką. Gałki oczne miał czerwone jak Mars.

– Pewnie stary.

Staliśmy obok siebie i paliliśmy w milczeniu.

– Dzięki – powiedział, kiedy skończył. – To na razie.

– Na razie.

Wschodzące powoli słońce wydawało mi się bardziej mordercze niż nadchodzący kac.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nowe opowiadanie w Suburbiach

Wrzucam poniżej link do opowiadania, które opublikowano mi w nowym numerze Suburbiów. Tytuł zachęcający, czyli Ja ją dymam, a ona nic . http...