Włóczyłem się bez celu podczas drugiej soboty sierpnia, po ulicach miasta o niepoważnej nazwie Budy. Żar lał się z nieba, samochody przelewały parującym asfaltem, a armie ludzi pełzały chodnikami, podobne do mrówek. Wszedłem do jakiegoś sklepu i kupiłem za gotówkę zapalniczkę i papierosy, bo wymyśliłem sobie rano, zaraz po przebudzeniu, że zacznę na poważnie palić. Po wyjściu na słońce wrzuciłem resztę z dwudziestki do puszki na pomoc samotnym starcom. Odszedłem na dwa metry i dopiero wtedy zapaliłem. Nie smakowało mi, ale dobrze wiedziałem, że wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Tego gościa od zbiórki, który wyglądał jak mnich bez habitu, też poczęstowałem po tym, jak mnie zaczepił. Mimo upału czułem się nieźle, czułem wolny. Nie było jeszcze dziewiętnastej.
– Co podać mistrzu? – zapytał.
– Piwo – powiedziałem.
– W butelce czy z kija?
– Z kija.
– To tamten facet ma urodziny – wskazał palcem. – Jemu podziękuj.
Uniosłem szkło w kierunku łysego gościa, z brodą gęstą i czarną jak u Rumcajsa, ale raczej mnie nie zauważył. Do dziewiątej wypiłem jeszcze dwa piwa za darmo i dopiero wtedy poczułem się naprawdę rozluźniony.
– Kto chce zagrać w darta?! – Wykrzyczał zapytanie solenizant.
Kilka osób podniosło ręce. W tym ja. Facet obiecał dwie stówy dla wygranego, a potem postawił uczestnikom jeszcze po piwie. Zabraliśmy się do rzucania. Nie grałem nigdy, bo nie miałem ku temu okazji, ale po pierwszej kolejce załapałem, o co chodzi i rzucałem później równo. Kilka razy trafiłem w „oko byka” i kiedy ta sztuka mi się udawała, po całym barze przechodził szmer podniecenia. Ludzie gwizdali i dopingowali nas, czułem się jak zawodowiec na mistrzostwach. Nie miałem jednak godnych siebie rywali poza jedną dziewczyną, Tolą.
– Masz ogromnego farta – powiedziałem do niej.
– To ty masz farta – odparła. – Ja po prostu umiem grać.
Tola była gdzieś pod trzydziechę, miała dużo tatuaży, tlenione włosy i kolczyk w nosie. Ciasne, czarne dżinsy przylegały do jej ud i tyłka jak druga skóra.
– Dasz mi buziaka, jak pozwolę ci wygrać? – spytałem.
– Nie. Ale jak wygram, to postawię ci piwo.
– Może być.
Wygrałem ostatecznie ja, buziaka nie dostałem, a za zgarnięte dwie stówy postawiłem wszystkim obecnym kolejkę. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Ludzie przynajmniej nagrodzili mnie brawami. Potem pogadałem jeszcze chwilę z Tolą, ale przyszedł jej partner. Wyglądał jak gwiazda rocka w tych czarnych skórach i sygnetach na palcach. Wyszli pięć minut później, a ja zostałem przy barze. Piłem dalej, raz płaciłem, raz ktoś inny stawiał. Zwymiotowałem dwa razy, ale i tak niezrażony wracałem do picia.
– To by było na tyle, kochani! – krzyknął nagle facet, ten solenizant.
Stanął na samym środku lokalu i rozłożył ręce. Był niczym Mesjasz, zbawca, na którego nie zasługiwaliśmy.
– Koniec forsy! Jestem spłukany! Dobranoc wszystkim!
A na zewnątrz zrobiło się już całkiem czarno. Dochodziła północ, ale lokal zamiast się przerzedzać, to wydawał się być coraz bardziej pełny. W końcu przysiadł się do mnie jakiś mężczyzna w białej koszuli. Wyglądał na biznesmena albo chociaż ważnego managera. Piliśmy osobno, ale za każdym razem unosił w moim kierunku kieliszek wódki. Ja wtedy unosiłem szklankę z piwem. Wypił ich kilka, a potem zamówił jakiegoś drinka. Dla mnie też. Nie miałem pojęcia, co to takiego, ale podziękowałem mu za gest.
– To jest Biały Rosjanin – oznajmił, widząc chyba moją konsternację na twarzy.
– Jasne.
– Jak z tego filmu, Big Lebowski. Oglądałeś?
– Chyba tak.
– W każdym razie tego drinka wcale nie wymyślili w Rosji.
– A gdzie?
– Ponoć w Belgii, w czasie zimnej wojny.
Kiedy go wypił, zostawił stówę napiwku na kontuarze i wyszedł bez słowa pożegnania.
Ja wytrwałem do zamknięcia, pijąc już bardzo niewiele, oglądając telewizję, słuchając ludzi, gadając z nimi i próbując poderwać dwie różne kobiety, które okazały się przyjaciółkami.
– Dobra, mistrzu – powiedział szorstko barman. – Wychodzimy.
Złapał mnie za ramię, a ja pokiwałem ciężko głową. Oprócz mnie wyszło jeszcze dwóch facetów. Jeden od razu poszedł w długą. Drugi zapytał mnie, czy poratuję go fajką. Gałki oczne miał czerwone jak Mars.
– Pewnie stary.
Staliśmy obok siebie i paliliśmy w milczeniu.
– Dzięki – powiedział, kiedy skończył. – To na razie.
– Na razie.
Wschodzące powoli słońce wydawało mi się bardziej mordercze niż nadchodzący kac.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz