czwartek, 23 lutego 2023

Rupieć

Stawiał zmęczone kroki w kierunku drzwi księgarni. Szmat czasu spędził pośród jej czterech ścian. Pracował w tym miejscu od dwudziestu lat, a miał ich teraz prawie sześćdziesiąt sześć. Kiedy się tutaj zatrudnił, zaraz po tym jak splajtował z własnym stoiskiem z książkami, miał w sobie ogromne pokłady żalu, całe jego kontynenty – żalu który w nim stopniowo zasnął. Czasami jednak te skrywane głęboko emocje budziły się pod różną postacią. Czasami był to wybuch gniewu, którego nie potrafił opanować. Czasami zwykły, męczący smutek czy melancholia, ogarniająca nagle i niespodziewanie jego ducha, ale też bardziej fizyczny ból, zgniatający, szarpiący jego ciało kawałek po kawałku. Być może dlatego tyle pił. Być może pił również z innych powodów, powodów nie do końca mu zrozumiałych. Nigdy się jednak nad tym nie zastanawiał.

Nie miał kobiety, nie miał też dzieci, posiadał co prawda starszego brata, ale mieszkał on na drugim końcu kraju i rzadko się widywali. Nie interesował się zbytnio polityką czy religią, nie robił nic, co nazwałby jakimś hobby. Księgarnia, praca w niej, stała się całym jego życiem. Znał setki tytułów i ich zawartość na pamięć. Trudno było jednak powiedzieć, że kochał książki, uważał je raczej za konstant, część własnego ja – mało kto przecież powie, że kocha samego siebie.

Ciężkie drzwi zaskrzypiały przeraźliwie i wszedł do środka. Ile razy przechodził już tym samym korytarzem, zastanawiał się co jakiś czas. Dwadzieścia lat i nic się tutaj nie zmieniło, zupełnie. Ściany wciąż były tego samego koloru, tam gdzie odchodziła farba, nadal lśnił szary tynk, a wytarta posadzka z lastryko pamiętała wczesny PRL. On też się nie zmienił, pomyślał po chwili. Dwadzieścia lat i nie zmienił się nic a nic.

Pracował tutaj najpierw z właścicielem, Krzysztofem, ale zmarł on niespodziewanie rok temu na zawał serca i interes przejął jeden z jego synów, Wojtek. Z Wojtkiem nie dogadywał się tam dobrze jak z jego ojcem. Chłopak był jeszcze dosyć młody i traktował to miejsce jak zwykły biznes. Taki, który przynosił niestety straty. Miesiąc po miesiącu było coraz gorzej. Co prawda zamienił to miejsce z księgarni w coś na kształt rupieciarni – próbowali sprzedawać dużo bibelotów, jakieś zabawki, gry planszowe, ale niewiele to zmieniło. Któregoś dnia w końcu usłyszał od nowego szefa, że interes trzeba zamknąć. Nie dało się reanimować tego trupa pokrytego kurzem.

– Nie martw się Lechu – powiedział mu Wojtek, łapiąc go za ramię. – Gdzieś na ten ostatni rok cię wkręcę, załatwię jakąś robotę. Mam znajomego w oczyszczalni ścieków, kierownika. Na pewno cię wezmą, żebyś tę emeryturę sobie wyrobił.

To był jeden z ostatnich dni przed finalnym zamknięciem sklepu. Wojtek postanowił wysprzedać większość towaru za bezcen, zrobił nawet reklamę w sieci, ale i tak do środka nie waliły tłumy. Ruch jak co dzień.

– To bez sensu – oznajmił, kiedy Leszek zamiatał podłogę na środku sklepu. – Nikt już nie czyta książek, nikt już nie kupuje książek w takich miejscach. Powinienem był sprzedać to wszystko od razu po śmierci ojca i mieć to z głowy. Książki po złotówce i nikt tego cholera nie chce. Bardziej mi się to opłaca spalić. Masakra jakaś…

Lech się nie odezwał, poprawił tylko okulary na nosie. Zobaczył, że jego dłoń znowu drży. Nie czuł tego. Lekarz powiedział mu, że to od picia. Od picia miał również problemy z nogami. Ten sam lekarz zawyrokował ponadto, że jeżeli nie rzuci alkoholu, to może skończyć na wózku. Lechu co wieczór testował trafność jego słów, ale nie dlatego, że chciał – po prostu musiał. Cała ta sprawa z piciem zaszła już za daleko, nie było odwrotu. Zaczęła się oczywiście po stracie własnej firmy. Czasami zastanawiał się czy w ogóle dożyje tej emerytury. Dziś rano, zaraz po wejściu do księgarni, znowu zwymiotował krwią. Zdarzało mu się to ostatnio coraz częściej.

Do środka weszła grupa młodych dziewczyn, których śmiech ożywił nieznacznie martwe, ciężkie regały. Lech podszedł bliżej i przyjrzał im się z zaciekawieniem. Miały różnokolorowe włosy, dziwne ubrania i wysokie, czarne buty. Przekłute nosy, tatuaże i dziwną biżuterię. Rozmawiały o czymś głośno i przeglądały tanie książki. Chyba nie znalazły nic ciekawego, ich miny sprawiały wrażenie znudzonych. Lech podszedł do nich powoli, czując jak nogi mu miękną. One były młode, takie młode, a on... Czy starość to powód do wstydu?

– W czym mogę Paniom pomóc? – zapytał grzecznie, lekko kłaniając się w kierunku dam.

Zdał sobie szybko sprawę, że się pomylił. One nie miały nic z dam, nic z tych dziewcząt, które znał w młodości. Nie było pokory, odrobiny wstydu czy szacunku. Różnica pokoleń, różnica światów. Ludzie ostatnio bardzo się zmienili.

Jedna zaśmiała się cicho, druga zrobiła kwaśną minę, a trzecia w ogóle odwróciła wzrok. Poczuł się momentalnie głupio, jak klaun. Chciał być uprzejmy, ale w zamian otrzymał trochę pogardy. Schował dłoń do tyłu – drżała zawsze kiedy się denerwował. Tylko ostatnia z dziewcząt podziękowała mu za pomoc, lekko się uśmiechając, ale był to raczej gest litości niż sympatii. Wyszły po chwili, niczego nie kupując. Zanim zniknęły któraś nazwała go "siwym rupieciem". Lech długo oglądał się za tamtą jedną, milszą dziewczyną, bo miał wrażenie, że przypomina mu kogoś, kogo znał bardzo dawno temu. Przypomniała mu o Wandzie.

Zamknęli księgarnie, Wojtek kazał mu oddać klucze, porozmawiali chwilę na temat tego, że przyszły tydzień będzie ostatnim. Zanim rozeszli się, zapewniał go jeszcze, że zajmie się sprawą tej pracy w oczyszczalni. Lech wcale nie chciał tam pracować, chciał, żeby nie zamykał tego miejsca, ale popatrzył tylko na niego w milczeniu. Nie miał przecież nic do gadania. Dwadzieścia lat życia i nie miał nic do powiedzenia, jego zdanie się nie liczyło. Kiedy Wojtek zniknął za rogiem, Lech spojrzał jeszcze na starą, odrapaną witrynę sklepu, na zmęczone drzwi, stare mury z czerwonej cegły. Rupieć. To miejsce to zwykły rupieć. Nikomu niepotrzebny antyczny rupieć. Zupełnie tak jak on.

W drodze do mieszkania przechodził przez centrum miasta. Mijał szklane budynki wysokie jak wieże, czyste ulice z zieloną trawą i wiecznie żywymi drzewami. Mijał lokale pełne dobrze ubranych ludzi, mijał pędzących do przodu młodych, którzy wydawali się pełni werwy ale też pychy. Czuł, że tutaj nie pasuje. Był jak zupełnie obcy element, błąd w systemie. On, ze starym plecakiem, w wysłużonych butach i spranej kurtce, a obok przejeżdżały auta warte więcej niż przez całe życie zarobił. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Był nieciekawy, był jak powietrze. Był stary.

Zanim zatrzymał się na przystanku, wszedł do sklepu gdzie grał w totka. Zawsze obstawiał te same, ważne dla niego liczby, chociaż nigdy nie trafił nawet trójki. Właścicielka, w podobnym mu wieku, poznała go już dobrze i za każdym razem kiedy wchodził, rzucała ciepło:

– Leszek jak już wygrasz to zabierz mnie na wczasy na Bali!

Uśmiechał się wtedy blado, brał kupon, kłaniał się i wychodził.

Nigdy nie zastanawiał się co by zrobił z taką wygraną. Pewnie, że gdyby był młodszy, ułożyłby sobie życie zupełnie inaczej. Teraz zaś, kiedy zostały tylko starość i zmęczenie, nie chodziło wcale o pieniądze. Grał od zawsze, grał dla samego grania. Pewnie gdyby szczęście się do niego uśmiechnęło, nie musiałby czekać na emeryturę, ten problem przestałby nagle istnieć. Mógłby rozdać połowę potrzebującym, biednym – takim jak on. A może gdyby wygrał, odkupiłby księgarnie od Wojciecha. Mógłby tam spędzić resztę życia, tylko on i ta stara księgarnia. Szary rupieć w rupieciarni.

Zatrzymał się na przystanku i przez chwilę przyglądał ludziom, ale widok ten sprawiał mu przykrość. Ciężko mu było przyznać, że im zazdrości – zazdrościł czasu. Jego minął już bezpowrotnie i nie mógł się z tym niestety pogodzić. Nie chodziło o to, że nie oswoił się ze śmiercią – nie pogodził się ze swoją starością. Miał w sobie pustą, czarną, bezdenną dziurę. Wsiadł do autobusu i zaczął patrzeć na suche dłonie. Prawa znów zaczęła mu nerwowo drgać. Westchnął ze znużenia. Za szybą zaczął padać deszcz.

Kiedy ostatkiem sił sunął już lichym osiedlem do siebie, jeszcze raz pomyślał o tamtej dziewczynie, a raczej pomyślał o Wandzie, którą tamta przypominała. Wanda była jedyną jego miłością, tylko ją kochał przez całe swoje życie. Bez wzajemności jednak, a tak przynajmniej uważał. Miał wtedy dwadzieścia lat i nigdy nie zdobył się na odwagę, żeby spróbować, powiedzieć jej o swoich uczuciach. Bywały dni, że miał ochotę ją odnaleźć, ale podświadomie czuł, że czekałoby go tylko rozczarowanie. Przecież nie chciałaby go takiego, nigdy go przecież tak naprawdę nie chciała. Nie było więc jej i minęło całe życie, a on szedł podziurawionym chodnikiem, chowając głowę przed zimnym deszczem.

Wszedł do mieszkania i zamknął z trudem drzwi, bo zamek od dawna szwankował. W środku było ponuro i cicho, krople deszczu uderzały z osobliwym dźwiękiem o okno. Lech wszedł do łazienki i napuścił do wanny gorącej wody. W międzyczasie zahaczył o kuchnię, włączył głośno radio, otworzył lodówkę i popatrzył na wypitą w połowie butelkę wódki. Wahał się, długo walczył z samym sobą. Nie wziął jej ostatecznie. W końcu wrócił do łazienki, rozebrał się do naga i powoli wsunął swoje obolałe, zniszczone ciało do wanny. Zza drzwi dobiegał go męski głos, który mówił o wojnie, zmianach klimatycznych, kryzysie epidemicznym, galopującej inflacji, podwyżkach gazu i prądu. Problemy nowego pokolenia, problemy nowoczesnej generacji człowieka. Właściwie te rzeczy nic go nie obchodziły, bo nikogo on nie obchodził. Uważał, że to uczciwe.

Nabrał powietrza i zanurzył się pod wodą. Księgarnie zamkną za tydzień na amen. Został mu rok i dwadzieścia jeden dni do przejścia na emeryturę. Nie chciał wcale pracować w tej śmierdzącej oczyszczalni. Rok i dwadzieścia jeden dni. Nie sądził, że dożyje, a nawet nie bardzo chciał dożyć tej chwili. Śmierć wydawała mu się czymś dobrym, kojącym. Mógłby zasnąć na wieki, chociażby tu, w tej wannie, bo czuł się taki zmęczony. Rok i dwadzieścia jeden dni. A potem? Co potem będzie miał ze sobą zrobić?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nowy projekt

Nie odzywałem się długo, bo miałem cholera tyle roboty. Dzieje się dużo. W grudniu wyjdzie nowa książka, ale teraz skupiam się na czymś inny...