sobota, 16 października 2021

Trzech meneli

Trzech facetów, którzy menelami być nie chcieli, siedziało na zmurszałej ławce w parku i kontemplowało; na ile oczywiście kontemplować może trzech śmierdzących uryną i fekaliami mężczyzn – to chyba za ładnie powiedziane, tak, na pewno za ładnie – długo i głośno o problemach ich własnego popieprzonego świata. Siedzieli gdzieś na uboczu, na zaniedbanej ścieżce prowadzącej właściwie donikąd, gdzie tylko od czasu do czasu przebiegł bezpański kundel albo zabłądził ktoś inny podobnego im pokroju i to byli zawsze mile widziani goście, ci zbłąkani podróżnicy, bo tych trzech facetów uważało się za gospodarzy tego zacisza i swojej obsranej ławeczki. Ich honorem było zagubionego wędrowca więc ugościć, uraczyć nektarem bogów, czyli często gęsto zwykłą, parszywą dyktą, ale czasami trafiał się jakiś lepszy trunek, tani jabol lub inny niezgorszy sikacz.

– Chyba, kurwa, muszę iść do jakiegoś lekarza czy coś – odezwał się ten wracający z krzaków rosnących nieopodal i pełniących funkcję szaletu. Gość nazywał się Jacek Ptak i właśnie wracając zapinał sobie rozpora – nie szło mu to za sprawnie, ręce trzęsły mu się niemiłosiernie, a zamek w spodniach już od dawna się popierdolił i cholernie go to wnerwiało, ale nie miał jak, i przede wszystkim, za co coś z tym zrobić.

– Bo? – spytał od niechcenia drugi, Roman miał na imię, nazwisko zaczynało się jakoś na "K", ale jak dokładnie ono brzmiało, nie wiedział chyba on sam, a raczej wiedział, ale wolał o nim nie pamiętać. Nie brzmiało zbyt pięknie.

– Bo szczam na fioletowo.

– Ja też szczam na fioletowo. A ty Paulus? Też szczasz na fiolet?

– Nie.

– Jak nie? Przecież wszyscy pijemy to samo. Musisz więc szczać tak samo jak my.

– A co pijemy? – Paulus był już z tych, którym alkohol rozjebał łeb i pozostawił w środku czaszki tylko szarobrudną breję, chociaż jego towarzysze zarzekali się, że Paulus zawsze taki był i podejrzewali, że właśnie taki się urodził. Z gównem zamiast mózgu oczywiście.

– Dyktę pijemy od kilku dni, co ty, Paulus.

– Wszystko mnie jedno.

Jacek Ptak zapiął w końcu rozporek, nie przycinając sobie na całe jego szczęście ptaka, i opadł na ławkę, puszczając przy tym obrzydliwie śmierdzącego bąka. Ten bąk pachniał jak najgorsza i najpodlejsza śmierć jaka może spotkać różne, te boże i te nieboże, stworzenia.

– Wiecie co wam powiem?

– No? – wtrącił Paulus, właściwie powiedział to, zanim tamten skończył pytać.

– Że siedzimy sobie tutaj, tak we trójkę i czas nam upływa jedynie na dobrej zabawie.

– No.

– I że sobie gadamy, pijemy, szczamy, sramy, trzepiemy i śpimy pod gołym niebem do południa, a może i jeszcze później, bo nie mamy cholera zegarków, bo szczęśliwi czasu nie liczą i jest nam lepiej niż w prawdziwym życiu, co nie?

– Jak w prawdziwym? A to nie jest prawdziwe życie?

– Jasne, że nie.

– Jak to cholera nie? Jak nie?

– Prawdziwe życie, gościu kolorowy, jest gdzieś tam, za tymi wysokimi drzewami i za tą małą, zasraną rzeczką. – Mieli też blisko mały strumień, gdzie od czasu do czasu opłukali swoje zachlane mordy i spocone jajka, ale robili to nie częściej niż raz w tygodniu. – Albo też w tym, co trzyma ten koleś. Popatrzcie na tego popaprańca! Co on?! Gdzie on lezie w ogóle?!

Faktycznie po tej nieuczęszczanej drodze szedł jakiś młody szczyl, szedł z nosem w telefonie i energicznie, wręcz nerwowo coś tam pstrykał i ruszał palcem, palcami. W ogóle nie odrywał swoich dziewiczych oczu – przytwierdzonych do gładkiej buźki – od tego urządzenia. Przeszedł obok trójki śmierdzących meneli i poszedł dalej jak gdyby nic. Tyle go widzieli i tyle go było.

– Ciekawe co on tam takiego ma, co on tam cholera widzi?

– Może gołe baby. Tylko goła baba mogła go tak wciągnąć do tego telefonu.

– Dawno nie widziałem gołej baby – wystrzelił Paulus. – A wy?

– Widziałem ostatnio.

– Kiedy niby ty goliznę widziałeś? Chyba mojego wacka podejrzałeś jak się brandzlowałem, ty popaprańcu zapijaczony.

– Nie pierdol Jacek, no widziałem, mówię ci, że widziałem ostatnio to widziałem.

– Gdzie?

– Jak szedłem rano do sklepu. W oknie stała. Cycki gołe, dupa goła. No wszystko gołe na wierzchu jak Boga kocham.

– A cipka?

– Cipki nie widziałem.

– Nie?

– No nie.

– Aha – skwitował Jacek.

Posiedzieli chwilę przerywając gadkę-szmatkę. Każdy pociągnął solidnego grzdyla z plastikowej butelki. Niebieski płyn w środku prawie wyparował.

– Poruchałbym co – rzekł Paulus i chwycił za butelkę. Wykończył ją.

– Ta. Ty byś poruchał.

– No.

– A w sumie to ja też bym sobie poskakał. Kurna. No poskakałbym sobie – przyznał Ptak.

– Co wy pierdolicie w ogóle? Kogo? Za co? Gdzie?

– A kobitę. Za pieniądze. U ciebie na mieszkaniu. Co ty na to stary?

– Jest umowa przecież, że tam nie wracamy. Raz, że nie wracamy i dobrze wiesz czemu. Dwa mogą czatować na nas gliny.

– Chuja tam. Myślisz, że to twoje mieszkanie jest pod stałą obserwacją?

– Mieszkanie mojej matki. I jest. Na bank jest.

– A ja ci mówię, że nie jest.

– Mówisz?

– Pewnie.

– A gówno tam.

– Dobra. Posłuchaj. Tak naprawdę nikt się nami nie przejmuje. Żyjemy to żyjemy, nie to nie, a nawet jeszcze lepiej. Zdechniesz to społeczeństwo odetchnie świeższym powietrzem.

– Chcesz mi powiedzieć, że chuja jestem wart? Ja? Z tym wszystkim co do tej pory wycierpiałem, cierpię i cierpieć będę?

– Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że gówno jesteśmy warci.

– No poruchałbym, no! – wyrzucił Paulus i wstał z ławki. Ledwo leząc – miał coś z nogami, ledwo nimi włóczył – poszedł w krzaki. Trochę go nie było.

– Tylko musielibyśmy skołować forsę. Na mieszkaniu są jeszcze jakieś pieniądze, nie?

– Jakie pieniądze, co ty mi tu prawisz? Przecież wszystko wybraliśmy i sprzedaliśmy warte cokolwiek klamoty.

– Nie wszystko chyba, co?

– O czym ty, chujów sto, pierdolisz?

– A pierścionek twojej matki?

– Ten zaręczynowy?

Jacek Ptak pokiwał twierdząco głową.

– Sądzisz, że... no wiesz... zabrać i ot tak sprzedać?

– Nie peniaj.

– Myślisz, że dużo jest wart?

– Nie wiem, ale pamiętam jak go widziałem na jej palcu to był złoty. Chyba dużo.

– I za tę kasę zamówimy sobie panienki?

– Jedną. Weźmiemy ją po kolei. Ja pierwszy rzecz jasna, bo ja to wszystko wymyśliłem. Nie będę po was ruchał brudasy.

– A takiego wała kolego. Ja pierwszy. Moje mieszkanie.

– Twojej matki.

– Ale pierścionek i pieniądze moje!

– TWOJEJ MATKI!

– NIE MÓWMY JUŻ O MOJEJ MATCE!

Chwilę posiedzieli cicho.

– Dobra. Ty pierwszy. Ale pójdziemy na to mieszkanie, zgoda? Nic przecież nie może się tam złego stać. To tylko mieszkanie. Ściany, sufit, meble. Dywan stary i telewizor też stary. Wygodna kanapa. Okna. Zwykłe mieszkanie jakich pełno. Dobrze gadam, czy nie?

– Dobrze gadasz.

Znowu zamknęli jadaczki. Z krzaków dochodziło ich znajome pojękiwanie zmęczonego faceta.

– No to na co czekamy kurwa jego w dupę? – spytał Jacek ze zniecierpliwieniem, rozochocony i podniecony jak nigdy. Od dawna nie był z kobietą. Właściwie to nigdy nie był z kobietą, ale o tym wiedział tylko on.

– Na Paulusa.

Paulus wrócił i cała trójka powłóczyła się w kierunku miasta, na jedno z takich najbrzydszych osiedli bez zieleni, bez placów zabaw, sklepików, kiosków i kramów, a także bez parkingów dla aut czy miejsca do srania dla piesków i kotków. Zajęło im to dobrą godzinę. W końcu stanęli pod drzwiami. Na odrapanej klatce schodowej byli sami.

– Klucz masz?

Roman K wyciągnął klucz i pokazał go dumnie, z pewnym rodzajem wyższości. Otworzył drzwi i wszedł pierwszy, potem zaprosił gestem dwójkę towarzyszy do środka – był gospodarzem, panem na włościach, kimś. Tak się przynajmniej czuł. Przynajmniej przy tych dwóch. I nie miało znaczenia, że to wszystko należało do matki, a nie do niego.

Czuł też coś znacznie mniej przyjemnego i podłego. Czuł zimny, obcy i jednocześnie znajomy, złowrogi oddech na swoich plecach. Obejrzał się za siebie z przestrachu.

– Jak myślisz gdzie ten pierścionek, co? Gliny i te sprawy, i jakoś tak nieprzyjemnie tutaj, nie?

– No.

– Tak jakoś. Czujesz? Śmierdzi kurwa mać. Śmierdzi tutaj jak nic. Wiesz czym śmierdzi, nie? Też to czujesz?

Czuli to. Wszyscy trzej. W powietrzu wisiał odór końca ostatecznego.

– Ty sam jebiesz nie lepiej. Nie pierdol tylko idź do pokoju matki. Musi tam gdzieś być.

– Co?!

– No powiedziałem ci. Jest w pokoju matki.

– Nie pójdę do pokoju twojej matki! Sam idź!

– Idź i nie smęć. Ja w tym czasie wyjrzę przez okno czy nas aby czasem gliny nie obserwują.

– Nie wejdę tam! Nie i chuj! Niech Paulus idzie!

– Paulus idź do pokoju matki i poszukaj złotego pierścionka. Znajdziesz bez problemu. Chyba.

Paulus poszedł bez słowa i zniknął na dobrych kilka minut. Odważny był z niego gość. A może głupi. Może jedno i drugie, a może to po prostu to samo.

– Myślałeś, żeby sprzedać to wszystko w pizdu?

– Myślałem.

– I co?

– Jeszcze nie wymyśliłem jak.

– Daj znać jak na coś wpadniesz. Chętnie ci pomogę. W końcu jesteśmy dobre kumple.

– Pewnie. Do pieniędzy to wszyscy jesteście dobrzy kumple, cholera.

Wyglądali przez okno w poszukiwaniu najmniejszych oznak tego, że są obserwowani, ale nic na to nie wskazywało.

– Co ten Paulus? Siedzi tam i siedzi.

– Kij go wie.

Popatrzeli na zbrylone drzwi – farba złaziła już długimi i grubymi pasami – prowadzące do sypialni matki. Paulus wciąż nie wracał ze zdobyczą. Z pokoju nie dochodziły żadne dźwięki.

– Może by tak sprawdzić czy wszystko w porządku?

– Paulus masz?! – krzyknął Roman K.

Nagle odpowiedziało im tylko jakieś dzikie warknięcie i trzask mebli.

– O cholera! O kurwa! O KURWA!

– Cicho!

– SPIERDALAJMY STĄD!

– ZAMKNIJ SIĘ!

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, a w nich stanął Paulus. Tylko on i aż on. Wyglądał tak samo jak kiedy tam wszedł. Twarz nieskalana pomyślunkiem i równie czerwona jak zawsze. Może trochę bledsza i tylko trochę. Zresztą. Może to co innego. Zimno tu było.

– Masz? – spytał z nieukrywaną ulgą Roman K.

– No.

– Dawaj.

Oddał bez gadania i zamknął za sobą drzwi. Zrobił to tak jakoś dziwnie delikatnie.

– Widziałeś coś? – spytał Jacek, zesrany jak sto diabłów. Wciąż go trzymało.

– No.

– Co cholera?! CO TAM WIDZIAŁEŚ?! GADAJ CO WIDZIAŁEŚ!

– A bo ja wiem. Nie wiem.

– JAK NIE WIESZ?! JAK NIE WIESZ?! CO TAM KURWA WIDZIAŁEŚ?!

– Dobra! Zamknąć parchy ryje! Nic tutaj nie ma cholera!

– Wynośmy się stąd!

– Musimy poczekać chwilę.

– Bo?!

– Bo tak kurwa powiedziałem.

– Dobra już nie denerwuj się ty.

Usadowili się wszyscy trzej na wysłużonej kanapie. Odczekali kwadrans – przecież gliny – i ani sekundy dłużej. Potem wyskoczyli z mieszkania jak poparzeni.

Będąc już na ulicy, poczłapali do najbliższego, zaznajomionego lombardu, gdzie sprzedawał wysuszony na wiór facet, z oczami czarnymi i martwymi jak te u obrzydliwych pająków i z twarzą, a właściwie bez niej, bo jego twarz to była tylko sama skóra i same kości, nic więcej, nic mniej. Facet był też bez serca, ale to raczej normalna przypadłość u wszystkich lichwiarzy. Trzech meneli wlazło do piwnicy, robiącej za tani lokal.

– O! Proszę! Kogo ja widzę?! Co, jednak nie wszystko jeszcze przechlaliśta? Co tam mi przyniosłeś tym razem? Papiery od mieszkania nie czasem? Dawaj, dawaj. Za tysiaka chętnie wezmę ten kurwidołek.

– Co innego mam.

– Co niby?

Roman K położył na pilśniowym blacie złoty pierścionek. Człowiek-pijawka-pająk wziął go do ręki i dokładnie obejrzał tylko jednym okiem, okiem cyklopa.

– No, no. Yhmh. W porządku. Biorę.

– Ile?

– Dwieście pięćdziesiąt.

– Mało. Więcej daj.

– Nie dam.

– Dasz. Trzysta pięćdziesiąt dasz.

– Nie ma mowy.

– No to chuj. Oddawaj fant. Gdzie indziej dostanę za niego więcej.

Menel spróbował sięgnąć po swoją, jeszcze, własność, ale człowiek-pijawka-pająk cofnął się na bezpieczną odległość i przedstawił swoją ostateczną ofertę.

– Trzysta i ani grosza więcej!

– Mało kurwa!

– Możesz zaraz nic nie dostać. Zawołać mojego psa?

Swoim psem zwykł nazywać bardzo głupiego, ale wielkiego i silnego jak olbrzym, gościa o imieniu Sambor. Sambor właściwie zachowywał się dokładnie jak taki pies. Reagował na każdą komendę i wykonywał polecenia bez szemrania, jak gdyby doskonale wiedział, że właśnie do tego – a nie czegoś innego, może lepszego czy wyższego – został powołany na ten świat; gość z tych na dobre pogodzonych ze sobą i swoim marnym losem. Trzech facetów zdawało sobie sprawę, że gdyby trzeba było, zjadłby spod siebie własne gówno. Taki był skurwiel oddany i wierny. I zupełnie nie chcieli, żeby przychodził.

– Dobra, kurwa, dawaj trzysta i się rozchodzimy.

Dał mu trzysta i się rozeszli, znowu trafiając na ulicę.

– No dobra, tylko co teraz? Jak zamówimy sobie panienkę?

– Trzeba zadzwonić.

– Może w lombardzie nam użyczy telefonu? Po znajomości.

– Po znajomości?

– Tak.

Roman K tylko popukał się w czoło.

– Mam lepszy pomysł. Wracamy do mnie, do bloku. Tylko najpierw trzeba się lepiej ubrać.

– Co?

– Mówię, że musimy iść do lumpeksu. Bo popatrz na nas do chuja. Jak ty chcesz się prezentować przed damą?

– Ale że od razu do lumpeksu? Może w koszu coś znajdziemy.

– Nie tam, kurwa w koszu. Idziemy na zakupy. Jak ludzie. Chociaż raz jak ludzie.

No i przeszli kilka przecznic i stanęli pod wielkim starym magazynem, gdzie obecnie znajdował się sklep z tanią odzieżą używaną. Jacek nie chadzał do takich miejsc. Paulus tym bardziej. Roman może raz czy dwa. Nic jednak nigdy nie kupił.

Będąc już w środku szperali wśród tych długich korowodach ubrań, których specyficzny odór wypełniał halę magazynu po sufit, ale i tak był dużo lepszy niż ten, jakim oni wonili. Stare baby w płaszczykach i kurtkach z kożuchem przebierały w ciuchach z niezwykłą wprawą, prawie jak zautomatyzowane roboty, co chwila wyłapując co lepsze kąski. Trzech meneli strasznie się spociło, zanim znaleźli coś wartego wydania niedużej sumy. Każdy zakupił marynarkę i spodnie od garniaka. Roman K wziął sobie nawet krawat. Chciał się wyróżniać. Chciał wyglądać na kogoś z klasą.

– Po co ci ten krawat, jak ty nawet koszuli nie masz.

– Założę sobie na szyję.

– Do kurwa tego swetra?

– Tak.

Jacek Ptak tylko machnął ręką na eleganckie zapędy swojego towarzysza niedoli.

– Jak chcesz.

Potem, już pod blokiem, policzyli, że zostało im sto siedemdziesiąt złotych.

– Trzeba by jakie wino jeszcze kupić, co nie? – zaproponował Roman.

– Co ty taki, kurwa, rozrzutny jesteś?! Nie starczy nam na kurwę, jak będziemy tak szastać na lewo i prawo, prawo i lewo, cholera!

– A czym chcesz, chuju złoty, uraczyć drogą damę, naszego wyjątkowego gościa, co?! Zresztą to moje pieniądze.

– Masz rację. Masz rację.

– No. To przeproś mnie teraz.

– Co? Za co?

– Za gówno. Powiedziałem, że masz mnie przeprosić do kurwy nędzy!

– Przepraszam.

– Przepraszam – powtórzył również Paulus.

– A ty, za co mnie przepraszasz, co?

– He?

– Pytam za co mnie przepraszasz Paulus.

– No przepraszam.

Roman K obcinał go przez chwilę uważnie, ale dał spokój. Przecież to tylko stary, głupi i poczciwy Paulus.

– Dobra. Nie ważne. Kupmy to wino i wracamy do matki, znaczy się do mnie wracamy. Wracamy do mnie.

Kupili dwie butelki najtańszego czerwonego wina i wrócili do bloku, na klatkę schodową, odpicowani jak na pierwszą komunię w tych swoich nowych-starych garniakach. Wystarczyło teraz tylko zamówić panienkę. Tylko i aż. Długo o tym prawili. W końcu wpadli na pomysł, że zapukają do jedynego sąsiada jako tako przychylnego Romanowi.

Stanęli pod numerem sześćdziesiątym szóstym i zadzwonili. Po chwili nacisnęli na dzwonek jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu w drzwiach otworzył przekwitły, niski i gruby facet. Miał okrągłą dużą głowę, ale wąską i małą twarz. Oczka miał również bardzo małe i dziwnie chytre. Lustrował ich od jednego do drugiego.

– Dzień dobry panie Rosiński.

– Dobry.

– To ja, Roman. Nie poznaje mnie pan?

Facet zatrzymał swoje świńskie oczka na nim i popatrzył tak kilka sekund.

– Nie.

– To ja Roman. Syn Janiny.

– Janiny?

– Dwa mieszkania dalej.

– Aha. No tak, tak. I co?

– Chciałbym skorzystać z pańskiego telefonu.

– Po co?

– Muszę gdzieś zadzwonić.

– Gdzie?

– Do kolegi.

– Kolegi?

– Ma urodziny.

– No. A nie możesz zadzwonić od siebie?

– Nie.

– Bo?

– Nie mamy telefonu.

– Nie macie telefonu?

– Wyłączyli nam.

– Szkoda.

– To jak? Będę mógł z niego skorzystać?

– Nie.

– Dlaczego?

– A dlaczego tak, co? Dlaczego? Wpadasz tu do mnie, kimkolwiek jesteś, z tą swoją bandą pajaców i chcesz, żebym użyczył ci mój prywatny telefon, w moim prywatnym mieszkaniu, w prywatnym salonie?! Nie, nie i jeszcze raz nie! Wynocha! Won! Nie ma cię! Nie ma was!

– Ale panie Rosiński!

– No co?!

– Proszę!

– Wypieprzać mi, bo zadzwonię po policję!

– Chwila! Niech pan poczeka z tą policją!

– Co znowu?!

Roman K wyciągnął z siatki jedną butelkę wina, starając się tak ją wyjąć, żeby nie uderzyć w drugą. Jedną musieli sobie przecież zostawić! No musieli mieć chociaż jedną!

– Dam panu butelkę wina, co pan na to?

– Co to za wino?

Stary facet sięgnął po szkło i obejrzał je dokładnie. Obrócił ją nawet i zaczął czytać etykietę.

– Kurwa!

– Coś nie tak?

– Nic nie widzę cholera w tym świetle. To jak jest? Dobre to wino czy nie?

– Bardzo dobre.

Rosiński pokiwał nieznacznie głową i wsadził butelkę pod pachę.

– Możesz wejść i zadzwonić. Ale tylko ty. Ci dwaj mają tutaj zostać. Jasne?

– Oczywiście.

– I nie gadaj za długo. Pięć minut. Będę stał z zegarkiem w ręce.

– W porządku.

– No to chodź.

Wszedł za starym do środka, a ten zatrzymał go od razu w korytarzu.

– Buty!

Roman K ściągnął posłusznie buty i w śmierdzących, dziurawych skarpetach pokornie udał się za gospodarzem do salonu. Wysłużony, brązowy telefon stacjonarny wisiał przytwierdzony do ściany. Menel podniósł słuchawkę do ucha. Był sygnał.

– Dzwoń. Będę siedział i odmierzał czas. Nie żartuję – oznajmił i usiadł w fotelu, przez cały czas oglądając butelkę, którą otrzymał.

Roman K wyszperał z kieszeni spodni wizytówkę agencji i wybrał numer. Długo czekał na połączenie. Stary cały czas zajęty był winem. Gadał coś do siebie. Chyba czytał.

– Halo? – odezwał się zdezelowany kobiecy głos nieposiadający wieku. Mogła być to zarówna stara baba, jak i dziesięciolatka. Mógł być też młody chłopak. Tak przynajmniej pomyślał Roman.

– Dzień dobry i wszystkiego dobrego! – Facet odwrócił się i spojrzał na Rosińskiego. Ten spojrzał na niego. – Wszystkiego dobrego stary druhu!

– Halo?! – odezwała się zaskoczona kobieta. To była jednak kobieta. Na bank kobieta.

– Życzę panienki! Panienki życzę!

– Co? Nie słyszę! Panienki, tak?

– Tak! Właśnie tak!

– Prostytutkę chce pan zamówić?

– Tak, tak! O to, to!

– Jaką?

– Taką ładną, nie byle jaką, wiesz? Ładnej takiej kobiety życzę!

Sąsiad tylko pokiwał głową z dezaprobatą i zaczął czytać dalej.

– No dobrze, słyszałam. Dziwnie pan mówi jakoś. Za godzinę ile?

– Słucham?

– Ile ma kosztować prostytutka?! – rzuciła głośniej do słuchawki. Ta rozmowa ją wyraźnie zaczynała denerwować.

– Sto pięćdziesiąt lat.

Pan tego mieszkania burknął.

– Co? Ile?! Głośniej proszę!

– Sto pięćdziesiąt!

– Aha. W porządku – odparła ta pod drugiej stronie i mówiąc do siebie powtórzyła – ...pięćdziesiąt.

Stary oderwał się od butelki i zerknął na Romana dziwnym wzrokiem. Potem wstał i powędrował do meblościanki modnej w tych innych, dawnych, komunistycznych czasach. Otworzył jedne ze szklanych drzwiczek.

– Tak, tak. No pewnie. To super – powiedział dla niepoznaki facet przy telefonie.

– Co? – usłyszał w słuchawce.

– Tak. Wszystko w porządku.

Facet schował wino i postanowił podejść bliżej. Oparł się o ścianę i złożył ręce na piersi. Słuchał i czekał.

– Dokąd ma przyjechać?

– No jak to gdzie?! Wolności dwanaście przez sześćdziesiąt cztery.

– Okej. Na którą?

Roman K spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Było kilka minut po piątej.

– O szóstej myślę.

– Dobrze. Imię i nazwisko jeszcze poproszę.

– No jak to kto?! Haha! Roman. No Roman!

– A nazwisko?

– Na K! Haha!

– Jak?

– Na K-A!

– K-A co?

– Po prostu K.

– Proszę podać nazwisko inaczej za chwilę się rozłączę.

– No Kamiński cholera!

– Kamiński. W porządku. Wszystko już mam i wiem. Do widzenia panu i zapraszamy ponownie.

To nie było jego prawdziwe nazwisko, ale prawdziwego nie mógł przecież podać. Zapomniał zresztą jak ono szło. A ponadto zbyt duże ryzyko. Gliny, te sprawy. Stary nie miał zegarka na ręce, ale mimo to klepał palcem w miejsce, gdzie mógłby on być.

– No to trzymaj się, wszystkiego dobrego jeszcze raz! Haha! Tak, tak! Do zobaczenia! Narazie!

Menel odłożył słuchawkę. Było po wszystkim. Udało się.

– To musi być naprawdę dobry kolega skoro nawet nie wiedział kto dzwoni – podsumował. Lustrował naszego menela i robił to bardzo groźnie, z powagą.

– Co też pan?

– Nie wiem co tu wyrabiacie i gówno mnie to obchodzi, ale nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Wypad z mojego mieszkania! I to już! JUŻ!

– W porządku szefie. Bez nerwów. Już wychodzę.

– RAZ!

Roman K wyszedł z mieszkania jak ten podły pies z podkulonym ogonem.

– I TO WINO JEST NIC NIEWARTE!

Zatrzasnął za nim drzwi i na klatce rozniósł się głośny huk. Dwóch czekających meneli aż podskoczyło z przestrachu. Odezwał się Jacek Ptak.

– Udało się?

– A wyglądam na takiego, co mu się nie udało?! Pewnie, że tak!

– No to elegancko kurna jego mać! Elegancko! Panowie kurna! KURNA!

– Co ty się tak podniecasz?

– Cipki nigdy nie widział – wtrącił Paulus.

– Ta. Nie widziałem. Pierdolisz teraz Paulus.

– No – skwitował i zajął się czymś innym. Zaczął grzebać w kieszeniach. Po prostu. Nie. Niczego nie wygrzebał.

– To co teraz? Na którą zamówiłeś naszą panienkę?

– Na szóstą.

– Elegancko, elegancko kurna. Idziemy na mieszkanie, tak?

– Idziemy.

Wrócili pod numer sześćdziesiąty czwarty i spoczęli swoimi brudnymi zadkami na wcale nie lepszej kanapie. Czekali i towarzyszył im ten dziwny niepokój, który czuli już wcześniej, mimo to siedzieli cicho w oczekiwaniu – trzymała ich tutaj tylko wizja współżycia z kobietą. W końcu ktoś zapukał do drzwi.

Wszyscy trzej zerwali się do nich, ale to Roman K je otworzył – był w końcu gospodarzem. Złapał za klamkę i pociągnął. Za nimi stała ona. Ich kobieta.

Kobieta wyglądała dziwacznie i nie chodzi o to, że była brzydka czy coś, nie, nie. Miała piękną i niespotykaną twarz. Łagodne, ciepłe oczy o kolorze złotego piwa. Usta pełne i kształtne. Włosy również robiły niesamowity efekt. Była urodziwa bez dwóch zdań. Tylko reszta jej ciała zupełnie nie pasowała do tej wyjątkowej głowy. Jej nogi, ręce, brzuch, piersi, plecy wszystko składało się na pokraczną figurę. Miejscami za gruba, miejscami za chuda, tu krzywa, tam za prosta. Postura pokraki i połamańca. Mimo biustonosza wyraźnie było widać, że jeden cycek jest większy niż drugi. Tyłek miała kościsty. Za to uda potężne. Ale ta twarz... Twarz wybaczała wiele, mimo że to naprawdę wyglądało, jakby ktoś wkleił ją w jakimś programie do obróbki zdjęć.

– No cześć – odezwał się Paulus, przerywając niezręczną ciszę.

Kobieta tylko minęła ich bez słowa i usiadła na kanapie. Spoglądali na nią zachłannie, starając się nie zwracać uwagi na nic poza twarzą.

– Czy napije się pani wina? – spytał Jacek Ptak, gotowy spełnić każde jej życzenie.

Kiwnęła głową na tak. Facet wyskoczył do kuchni, przyniósł szklankę i nalał wina.

– Nie ma kieliszków, przepraszam.

Kobieta wypiła duszkiem całą szklankę. Nalał jej drugą. Wypiła połowę i dopiero teraz się odezwała. Głos też był wyjątkowo wdzięczny. Brzmiała jak nastoletnia dziewica, którą mogła być wieki, wieki temu.

– Który z panów jest tym szczęściarzem? – spytała, taksując ich po kolei. Zatrzymała się na Romanie, który nie wiedząc czemu się zaczerwienił.

– No...

– My wszyscy! – wypalił Jacek Ptak.

Roześmiała się.

– Pytam poważnie. Który?

– Na serio wszyscy. Po kolei. Chyba że nie przeszkadza ci na raz. Nam nie przeszkadza. Racja?

Pozostała dwójka ochoczo pokiwała głowami. Kobieta dopiła resztkę wina i postawiła szklankę z hukiem na stoliczek.

– Nie ma mowy. Jeden. Dogadajcie się który, bo mi wszystko jedno, naprawdę. Tylko się sprężajcie. Przypominam, że jestem tutaj godzinę, a wam zostało czterdzieści minut.

Faceci popatrzeli po sobie. Nikt nie wiedział co teraz. Jasne było to, że każdy z nich chciał i miał potrzebę. Zaczęli się kłócić. Roman wyskoczył z tym, że to jego mieszkanie i mają wypieprzać. Jacek Ptak zarzekał się na swój pomysł. A Paulus tylko w kółko powtarzał, że mu się straszliwie chce. Nie było mowy o dogadaniu się. Czas płynął, kobieta piła wino i uśmiechała się pod nosem. Bawiła ją ta sytuacja, bawiła się nimi, bawiła władzą i pozycją. Postanowiła zabawić się jeszcze bardziej.

– Cisza!

Trzech meneli zamilkło.

– Wiem co zrobimy. Weźmie mnie ten, który wyjdzie zwycięsko z bójki.

– Co?

– To co słyszałeś. Rucha zwycięzca. Samiec alfa. Wódź plemienia. Jak zwał tak zwał.

– Że niby mamy się bić o ciebie?

– Tak. Macie się o mnie bić. Ja w tym czasie sobie zapalę.

Wyciągnęła z torebki paczkę fajek i wyjęła jednego cienkiego papierosa. Włożyła go sobie do ust. Faceci patrzyli jak zahipnotyzowani na to, jak jej wargi trzymają, ściskają, oplatają biały szlug i na to, kiedy go zmysłowo podpalała. Zaciągnęła się i wypuściła ostentacyjnie szary dym w ich kierunku. Upadła kobieta i trzech meneli. Ona wiedziała i też oni wiedzieli, że mimo wszystko i tak jest zwyczajnie od nich lepsza, w ogólnym rozrachunku po prostu lepsza, wartościowsza jako człowiek. Uśmiechnęła się z wyższością. A potem spytała pełna zdziwienia.

– Jesteście nienormalni? Na co jeszcze czekacie?

I po tym sygnale wystartowali jak dzicy. To była prawdziwa bijatyka, która mogłaby spokojnie przejść do historii wszystkich potyczek stoczonych wewnątrz menelskich kręgów. Niezwykłe widowisko. Krwawe i brutalne. Walka na śmierć i życie. O bycie w lub nie bycie w.

Pierwszy ruszył Paulus z zadziwiająca jak na niego werwą. Jednym susem doskoczył do Jacka i zacisnął dłonie na jego szyi, rycząc przy tym jak wariat "zajebię cię, zajebię!". Faceci upadli na podłogę i zaczęli się szamotać i turlać. Jacek Ptak okładał apatycznie pięściami Paulusa, a ten cały czas trzymał gardło w uścisku. Był na górze. Wygrywał.

Roman K podszedł bliżej i zaczął tłuc gołymi łapami menela na wierzchu, ale jego ciosy jakby po nim spływały. Spróbował go odepchnąć. To też nie poskutkowało. Złapał go za marynarkę i szarpnął z całych sił raz i drugi. Poszły tylko szwy – i cholerne pieniądze w błoto. Na chwilę odpuścił, ale zaraz znalazł coś użytecznego. Chwycił za taboret stojący w rogu i z rozpędu zamachnął się. Pierdolnął nim z całych sił w Paulusa, walnął w głowę, w jej tył, aż łupnęło. Menel osunął się na podłogę. Jacek Ptak wyciągnął rękę.

– Dzięki stary. Kurwa. Myślałem, że mnie udusi.

– Widziałem.

Mężczyzna podał temu leżącemu dłoń i pomógł mu wstać. Potem zupełnie niespodziewanie został uderzony w głowę. Zabolało. Roman przewrócił się na podłogę i spadły na niego kolejne ciosy. Kopniaki i pięści poszły w ruch. Skulił się i zaczął osłaniać rękami.

– Rozjebie cię chuju! Rozjebię! To ja będę dziś tym pieprzonym samcem! Ja! Pierdol się Roman!

Łup, łup, łup i jeb. Jeb, jeb, jeb i łup. Bez ustanku, bez przerwy. W końcu leżący menel przestał w ogóle czuć cokolwiek. Zamknął oczy i odpłynął ku krainie ciemności.

Obudził go ryk. Otworzył oczy i zobaczył Jacka Ptaka z gołym ptakiem walczącego z Paulusem. Paulus był w ubraniu.

– Wy chuje! Ona jest moja, moja do kurwy nędzy!

W dwóch rękach trzymał nogi od taboretu i okładał nimi Paulusa zepchniętego do kąta. Drewniane pałki fruwały w powietrzu i spadały z impetem na głowę, ręce i ramiona bezbronnego menela, który po chwili przestał stawiać jakikolwiek opór. Teraz Jacek Ptak trzaskał po głowie Paulusa. Raz za razem. Trzask łamanego drewna. Trzask łamanych kości. I krew. Krew lała się strumieniem z głowy tamtego faceta. I nagle atakujący przestał. Zatrzymał się. Oddychał ciężko i głęboko. Potem otarł nerwowo ramieniem swoją twarz, cały czas patrząc na skulonego Paulusa, na jego zmasakrowaną twarz podobną teraz do niczego. Może jedynie do kawałka porwanego mięsa.

– Paulus? – spytał z przestrachem.

Facet nie odpowiedział. Jasne było to, że nie żyje. Jacek zatłukł go na śmierć.

I wtedy w Romanie wezbrała jakaś dziwna siła. Podniósł się z kolan i złapał za metalowy pręt, który leżał beztrosko na podłodze – cholera wie po co tutaj leżał i dlaczego. Poczłapał do mężczyzny stojącego tyłem. Tamten się odwrócił, ich wzrok sparował. Morderca stał sparaliżowany, niezdolny do dalszej walki, mówienia, czy nawet myślenia. Był już, właśnie już, teraz, wyłącznie martwym ciałem.

– Zabiłeś Paulusa, więc teraz ja zabiję ciebie. Dobranoc Jacek.

I mocnym uderzeniem przywalił tuż nad prawym uchem. Jacek Ptak i jego nagi ptak dziś, ani nigdy potem, już więcej nie zagruchali.

Potem o sobie przypomniała ona.

– Łał. Nie spodziewałam się tego. Kompletnie. Jestem w szoku. – Wstała z kanapy i zaczęła iść w kierunku drzwi. – Popierdoleniec z siebie niezły. Co za cyrk! Muszę to wszystko opowiedzieć mojemu alfowi! Trzeba będzie zadzwonić na psy!

– Nie!

Roman K rzucił się w jej kierunku i dopadł ją. Chwycił mocno w pasie i zakrył dłonią usta. Wierzgała, ale nie miała z nim szans. On był mordercą, silnym samcem, urodzonym zwycięzcą. A ona była tylko i wyłącznie jego nagrodą.

– Myślisz, że po tym wszystkim tak po prostu pozwolę ci wyjść?! O nie ty pieprzona kurwo, nie, nie, nie! Przez ciebie zabiłem swoich jedynych kumpli! Oni nie żyją! NIE ŻYJĄ! PRZEZ CIEBIE ONI NIE ŻYJĄ! Ty nas podpuściłaś, podpuściłaś jak dzieci, zabawiłaś naszym kosztem! Twoja cipka zrobiła nam wodę z mózgu, a potem ją zwyczajnie zagotowała! Nie pozwolę ci wyjść, póki nie dostanę tego, za co cholera zapłaciłem! Jesteś moja! Moja ty nędzna, sprzedajna kurwo!

I zaciągnął ją siłą do sypialni, do pokoju matki, tam gdzie bał się wchodzić oo dłuższego czasu. Teraz miał to gdzieś. Liczyło się tu i teraz, bo przyszłość nie miała żadnego znaczenia. Pieprzona przyszłość nie oferowała mu zupełnie nic.

Rzucił ją na łóżko i po chwili przygwoździł ciężko padając. Było ciemno, przez okno wpadało tylko miejskie światło, więc widział jedynie zarys jej ciała. Zaczął ją całować, zachłannie i pożądliwie. Gryzł i pieścił jej szyję, jej uszy, jej usta i twarz, tę piękną twarz, którą musiał sobie wyobrażać. Wiedział, że tam była, musiała być cholera, musiała! W końcu ściągnął spodnie, zerwał z niej majtki i brutalnie wszedł. Zaczął się w niej ruszać. Było mu dobrze, było świetnie, bo też było to dobre i świetne i cudowne, a także prawdziwe i jedyne. Doskonale wiedział, że właśnie o to tylko chodzi. Nic innego się tak naprawdę nie liczy.

I nagle do pomieszczenia wpadło więcej światła. Całe tony światła. Roman K musiał zamknąć oczy. Potem je otworzył. I umarł. Umarł, bo nic więcej mu nie pozostało.

– Ja pierdolę! Ja jebię!

– O kurwa, kurwa, kurwa! Ja cię pieprzę! JA PIERDOLĘ!

Roman K leżał na łożu swojej zmarłej matki, dokładnie na swojej zmarłej matce, a właściwie w swojej zmarłej matce. Jej zgniła twarz, jej trupie oczy i skisłe usta to wszystko było tuż przed jego twarzą, jego oczami i ustami. Martwe i nieruchome ciało bezwładnie poddawało się jego bluźnierstwu, jego profanacji podczas trwania tego chorego rytuału. Z krzykiem ostatecznie potępionego Roman K wywinął kozła w tył i uderzył się w głowę, padając plackiem na śmierdzący dywan. Potem zwymiotował. Raz, drugi i trzeci. Leżał, wsparł się na trzęsących ramionach i rzygał dalej pod siebie. Wymiotował, starając się nie patrzeć na nią, na jej wysuszone ciało i na dłoń bez jednego palca i starał nie myśleć o tym, co przed chwilą zrobił. CO ON PRZED CHWILĄ ZROBIŁ!

– Ja pierdolę! Wywinęłam mu się po ciemaku, a on zaczął pieprzyć tego trupa, sądząc, że to ja! Ja cię pierdolę! CO ZA JAZDA!

– Trzeba zadzwonić na psy. Tych martwych dwóch i ten tutaj. Cholera. Musimy wyciągnąć jeszcze z niego kasę, bo jebany wisi nam trzysta pięćdziesiąt – Wysoki facet – najpewniej alfons – podszedł bliżej, ale wycofał się i ostatecznie zrezygnował po kolejnej fali wymiocin. – Dobra. Chuj z tym. Dzwonimy na psy i zmywamy się stąd.

– CO ZA JAZDA!

Roman K rzygał aż do samego przyjazdu policji. W radiowozie też rzygał i na przesłuchaniu również. Będąc już w areszcie, tuż nad ranem w końcu przestał. Policjant z rannej zmiany znalazł go martwego w kałuży własnych wymiocin.

A później, kilka dni po tym całym zajściu, pochowali Romana K na katolickim cmentarzu, tuż obok jego matki i razem z nią, a cały pogrzeb odbył się wyjątkowo ładnego i ciepłego poranka.


2 komentarze:

  1. Cześć. Masz bardzo fajny styl. Szczególnie podobał mi się początek. Widać, że dużo czytasz i masz ucho do realistycznego dialogu. Dobrze konstruujesz zdania. Historia jest ciekawie pomyślana. Prezentujesz oryginalną perspektywę. Końcówka jest dla mnie trochę niejasna. Chyba nieco przekombinowałeś. Tu przydałby się edytor, który by ci doradził, żeby to lepiej wyjaśnić. Problemem tu jednak głównym, z mojego punktu widzenia, jest brak czegoś, co by mnie przekuło do całej tej opowieści. Poza stylem, który bardzo mi się podobał. Dlaczego miałbym sympatyzować z bohaterami, jeżeli są oni naszkicowani bardzo minimalistycznie? Czemu mam sądzić, że coś ciekawego ich spotka? W rezultacie w połowie czytania odłożyłem opowiadanie na tydzień, by dopiero po tygodniu je dokończyć. Wydaje mi się, że potrzebujesz jakiegoś haka na początku. Jakiejś zagadki. Czegoś, co spowodowałoby, że musiałbym skończyć czytać, by się czegoś ważnego dowiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej dzięki za pierwszy komentarz w ogóle tutaj!
      Tak, ten tekst idealny nie jest i dobrze o tym wiem. Pisałem go jakieś 3 lata temu, myślę, że jakieś tam postępy poczyniłem (może niewielkie, ale zawsze).
      Miło, że chciało ci się coś tutaj napisać i dzięki za przeczytanie! Wszystkiego dobrego.

      Usuń

Nowe opowiadanie w Suburbiach

Wrzucam poniżej link do opowiadania, które opublikowano mi w nowym numerze Suburbiów. Tytuł zachęcający, czyli Ja ją dymam, a ona nic . http...