czwartek, 2 grudnia 2021

W poszukiwaniu pozytywu

W poszukiwaniu pozytywu

Wracałem z zajęć do swojego pokoju w akademiku. Dzień był kiepski i nie szło mi tylko o to, że pogoda miała się z psa. Dochodziła godzina czternasta, za sobą wymęczonych już kilka godzin wykładów, na których to zostaliśmy – bez wyjątku – zrównani z poziomem umysłowym ameby. Profesor, głęboko osadzony jeszcze w czasach przeszłego systemu, wyraził opinię, że nikt z nas nie nadaje się na studia – jakiekolwiek studia – i dziwi się jakim cudem siedzimy tutaj przed nim, całą trzydziestką, z tępymi uśmiechami przesyconymi ignorancją i głupotą. Stwierdził, że odrobina niewiedzy za jego czasów, skutkowała oblaniem egzaminu, a w najlepszym razie wyrzuceniem z sali. My byliśmy wypełnieni tą bezkresną niewiedzą, a on występował z pozycji jedynie słusznej. Wyrwał do odpowiedzi dwie czy trzy osoby, które oczywiście nie podołały wymogom. W nagrodę wyjęliśmy kartki, napisaliśmy kolokwium-niespodziankę, w trakcie słuchając, że jesteśmy leniwi i mało ambitni, że kiedy on był studentem, taka sytuacja była nie do pomyślenia. Bo przecież przygotowanie do zajęć to jedyny nasz obowiązek, bo czas liczył się tylko miarą przeczytanych stron książek mądrych i ważnych, a my jego zdaniem go marnowaliśmy. Wstałem jako jeden z ostatnich, ale mimo to oddałem prawie pustą kartkę na wysoki stos straceńców.

Kiedy już skończył nam wyrzucać, zdecydował się wypuścić nas wcześniej. Zapowiedział jednak, że za tydzień obleje wszystkich, cały rok, jeżeli złapie kogoś na tej odrobinie niewiedzy.

– Weźcie się w końcu wszyscy do pracy– pożegnał nas szorstko.

Szkoda, że nikt nie wspomniał panu profesorowi, że świat dziś wygląda inaczej niż kiedyś, że poza bezpiecznymi akademickimi murami trwa pierwotna walka o przetrwanie. Nasz cenny czas przekładał się zwykle na pracę za nędzne stawki, tylko po to, by móc za nie przewegetować kolejny miesiąc. Prowadziliśmy boje na pełen etat, nie śpiąć dłużej niż cztery godziny dziennie, by móc utrzymać się na powierzchni brutalnej rzeczywistości. Oczekiwania zjadały powoli nasze ciała i dusze. Głowy mieliśmy wypychane marzeniami, choć realne widoki na przyszłość jawiły się cholerną loterią.

Ja tylko cicho o tym pomyślałem. Nie miałem jaj, żeby powiedzieć to na głos. Nie byłem przecież samobójcą.

Także wracałem do tego zakichanego pokoju w akademiku, ale najpierw zahaczyłem o bibliotekę. Wypożyczyłem co się dało na te zajęcia, a także na kilka innych. Książki ledwo weszły mi do plecaka. Kiedy wyszedłem, zrobiło się szaro i zimno, zachmurzone niebo wyglądało na złe. Na całym kampusie dziwnie nie było żywego ducha. Zacząłem wracać, myśląc tylko o prysznicu i łóżku. Nie zrobiłem trzech kroków, a zerwał się wiatr i zaczęło padać, bardzo mocno padać. Deszcz z dzikością uderzał po chwili o ziemię.

No i wtedy ją zobaczyłem, nie znałem jej za dobrze, widziałem tylko parę razy gdzieś w przelocie, nigdy też nie zamieniłem słowa. Po chodniku, w stronę budynków, bardzo powoli i ociężale sunęła dziewczyna. Była na wózku. Rozejrzałem się dookoła. Tylko ja i ona. Lodowate krople siekły po mojej twarzy, wpadały za kołnierz, wywołując nieprzyjemne dreszcze.
A dziewczyna też przecież mokła.

– O kurwa... – westchnąłem ciężko i pobiegłem w jej stronę.

Dopiero kiedy się odezwałem, odwróciła głowę i spojrzała na mnie.

– Mogę ci pomóc? – zapytałem głośno, bo szum całkowicie wypełniał przestrzeń.

– Tak – stwierdziła jakby chłodno i z rezerwą.

Złapałem więc za te gumowe rączki od wózka i spytałem dokąd mam ją wieźć. Wskazała palcem kierunek. Mieliśmy do przebycia gdzieś ze sto metrów. Spuściłem głowę i zacząłem tak szybko na ile mi pozwalała gnać przed siebie. Musiałem uważać na krawężnikach i stopniach – dopiero teraz zdałem sobie sprawę z ich istnienia i problemu jakie mogą robić.
W trakcie tej całej jazdy miałem dziwne poczucie, że muszę się odzywać – nie wiedziałem dlaczego. Po prostu zacząłem gadać, pytać ją o różne rzeczy, o nią. Może chciałem być miły, chyba o to chodziło. Odpowiadała krótko i zbywająco. Mnie nie zapytała o nic. W końcu udało nam się dotrzeć pod wskazany budynek. Czułem, że moje ubranie jest ciężkie od wody. Spytałem ją czy mogę zrobić coś jeszcze, ale odpowiedziała, że już sobie poradzi, że mogę iść. Puściłem wózek, a ona zniknęła po chwili za rozsuwanymi drzwiami. Nie usłyszałem od niej dziękuję, nie wymagałem tego właściwie – tak tylko jakoś zauważyłem, rzuciło się to w moje uszy, a właściwie nie. Ruszyłem prędko do siebie, bo nie zapowiadało się, żeby miało przestać lać.

Przed wejściem do akademika stała ta sama mieszana grupa co zwykle – spotykałem ich rano, spotykałem w środku dnia i późno w nocy. Palili fajki i gadali na jakieś mało interesujące tematy. Obrzucili mnie znudzonymi spojrzeniami, kiedy się zbliżyłem. Wszedłem do środka, kierując od razu do windy. Usłyszałem niski głos, który mnie zatrzymał.

– Ty mieszkasz w 604? – zapytał portier, wychylając głowę z okienka.

– Tak – potwierdziłem.

– To jakiś list do ciebie przyszedł. Z uczelni – oznajmił obojętnie.

Podszedłem, wziąłem od niego ten list i podziękowałem. Wiedziałem o co chodzi. Czekałem na decyzję w sprawie stypendium, miałem w miarę dobrą średnią, ktoś postanowił też wydrukować jakieś tam moje opowiadania, więc łapałem dodatkowe punkty. Liczyłem w sumie na tę kasę, bo mógłbym wtedy bardziej skupić się na życiu, trochę odetchnąć. Wszedłem do windy. Jechałem teraz sam na szóste piętro, więc otworzyłem kopertę i wyjąłem list. Zacząłem czytać.

"Komisja Stypendialna Studentów Uniwersytetu... i tak dalej i tak dalej... Postanawia: nie przyznać stypendium rektora..."

Dalej już nie czytałem, a kiedy wszedłem do mieszkania o numerze 604, wrzuciłem to całe urzędowe pismo do kosza. Rozebrałem się i poszedłem umyć. Od kilku dni miałem całkowity luz, bo mój współlokator przeniósł się na jakieś własne lokum. Nikogo mi jeszcze nie podrzucili, więc mogłem sobie siedzieć pod prysznicem ile chciałem. I siedziałem. Wyczułem podczas kąpieli małą aftę – w ustach ją wyczułem językiem. Szczypała, a później męczyła mnie kolejne trzy dni. Przekręciłem na gorącą wodę i stałem nieruchomo pod słuchawką. Przez tę całą sprawę ze stypendium nie bardzo miałem ochotę na cokolwiek. Długie, bezcelowe moczenie ciała wydawało się tak samo produktywne jak wszystko inne. Po co się wysilać?

Kiedy wyszedłem z łazienki, zauważyłem, że za oknem przestało padać. Krople delikatnie spływały po szybie, tworząc ładne i wymyślne strużki. Na zewnątrz zrobiło się jakoś przyjemniej, wyszło nawet nieduże słońce. Pomyślałem, że mogę wybrać się na spacer, w sumie miałem dziś wolne, wyjątkowo miałem wolne w pracy, której nie lubiłem. Usiadłem przy biurku i włączyłem laptopa. Nie chciało mi się nic robić – miałem tony nauki, powinienem coś napisać, może przeczytać, mimo to wolałem właśnie nie robić nic. Odpaliłem sobie fejsa i na dzień dobry wyskoczyła mi w relacji ona – jedyna dziewczyna, która mi się tak naprawdę podobała. Sam nie wiedziałem co takiego w sobie miała, że na myśleniu o niej spędzałem naprawdę sporo czasu. Nie była jakaś wyjątkowa, nawet ładna i zgrabna, ale poza tym – tak szczerze – to niewiele. Miałem okazję z nią kilka razy pogadać i niczym się nie wyróżniała. Taka zwykła, normalna dziewczyna z przyjemną twarzą. Teraz pozowała do lustra niczym gwiazda, którą nie była. Nie kliknąłem, żeby nie wiedziała, że ją podglądam – głupie. W sumie to chwilę później o niej zapomniałem, bo zadzwonił do mnie dobry, a w sumie to jeden z dwóch, prawdziwych kumpli.

– Wpadniesz dzisiaj? Kupiłem litra whiskey – zaczął od razu na temat.

– O której? – zapytałem, zgadzając się bez zbędnych słów.

– No tak może o siódmej. Wcześniej nie mogę, bo widzę się z bratem, potem muszę jeszcze załatwić kilka spraw na mieście – wytłumaczył. Miał skomplikowaną sytuację rodzinną, skomplikowane życie. Właściwie kto nie ma.

– Dobra. Super.

– A jak ta cała twoja laska? Ruszyło coś w temacie?

– Pogadamy jak przyjdę.

– No okej, spoko. To widzimy się o tej siódmej. Nara.

– No narazie.

Rozłączył się, a ja znowu przypomniałem sobie o tej całej niby mojej lasce, pozującej niczym gwiazda przed światem. Rozmyślałem, siedząc w samych gaciach na obrotowym, nędznym fotelu i będąc w tym wszystkim zupełnie, a przynajmniej mało, niegwiazdorski. Naszła mnie nagle zwierzęca ochota na zrobienie sobie dobrze – jakoś tak przyszło, może to przez nią, a może nie. Opanowałem się i zamiast tego włączyłem sobie Floyd'ów, w lodówce miałem jeszcze jedno piwo. Słuchałem dobrej muzyki, piłem zimnego browara i najzupełniej w świecie nic nie miało znaczenia.

Potem usłyszałem na korytarzu jakieś podniesione głosy i stwierdziłem, że nie mogę przesiedzieć całego dnia półnago. Ubrałem się i wybrałem przejść. Kiedy wychodziłem, ta sama grupa co zwykle spalała papierosy i dyskutowała o tylko im znanych problemach.

Nie przeszedłem nawet minuty, kiedy ktoś do mnie ponownie zadzwonił. Wyciągnąłem z kieszeni telefon. To mój ojciec dzwonił, ojciec będący jakieś trzysta kilometrów stąd, z którym bardzo rzadko rozmawiałem. Od kilku lat kojarzył mi się tylko z jednym zdaniem: "będą z tego pieniądze?". Odnosiło się to do wszystkiego, co robiłem – studiów, pisania, obecnej pracy. Pytanie, które padało przy każdym moim ruchu, mniejszym czy większym sukcesie. Wiatr w żagle albo w oczy.

– A będą z tego pieniądze? – zapytał, kiedy dostał ode mnie na święta moje pierwsze wydrukowane opowiadanie.

Wtedy powiedziałem, że tak. Teraz już wiem, że na pewno nie.

No więc dzwonił do mnie, tak sam z siebie, czego nigdy nie robił. Odebrałem nie wiedząc czego się spodziewać.

– Tak? – zacząłem, chcąc ukryć w głosie zaskoczenie.

– Matka jest w szpitalu. To może być rak, ma wysokie markery. Dzwonię ci o tym powiedzieć. – Usłyszałem jego suchy głos po drugiej stronie, gdziekolwiek ta strona była. – Jeżeli będziesz mógł to wracaj do domu. Na pewno ucieszy się jak cię zobaczy.

– Postaram się przyjechać – odparłem. Naprawdę zdecydowany byłem w tamtej chwili to zrobić. Matka w szpitalu. Rak. Miała dopiero pięćdziesiąt lat, a może aż pięćdziesiąt lat. Chciałem zapytać o coś więcej, ale ojciec szybko uciął temat. Zawsze tak robił.

– W porządku. To tyle. U ciebie wszystko dobrze, tak?

To pytanie było tak nijakie jak woda w smaku.

– Tak – potwierdziłem tylko.

– To dobrze. Zadzwoń jak będziesz przyjeżdżał.

– Zadzwonię.

– No to cześć. Trzymaj się.

– Cześć tato.

To by było na tyle. Pomyślałem, że powinienem zadzwonić chyba do matki, potem pomyślałem, że zrobię to później, raczej wieczorem. A do domu zjadę może jutro, może pojutrze. Podejrzenie raka. Kiepski dzień żarł do syta.

Nie łaziłem zbyt długo, bo pogoda znów zrobiła się niepewna – motałem się dziś, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Wypełniał mnie obcy niepokój. Wróciłem do akademika i położyłem do łóżka. Trochę poleżałem zanim zasnąłem. Nic mi się nie śniło, nic co bym zapamiętał. Obudziłem z tym śmiesznym bólem w jamie ustnej, wywołanym cholerną aftą. Za oknem zrobiło się już ciemno. Spojrzałem w telefon. Do siódmej brakowało godziny, chociaż zaraz okazało się, że nie mam już na co czekać. Jeden z dwóch prawdziwych kumpli musiał jednak odwołać spotkanie – coś mu wypadło. Nie pytałem.

Ktoś energicznie zapukał do drzwi, nie tych od mojego pokoju, tylko od całości mieszkania. Wyszedłem na korytarz, będący jednocześnie kuchnią, w samych gatkach i koszulce. Spojrzałem przez judasza. Stał tam jakiś nieznajomy chłopak. Otworzyłem mu.

– Cześć – zaczął z dziwnym uśmieszkiem. – Jestem Szymon. Będę tutaj od dzisiaj mieszkał.

– A czy B? – zapytałem sztywno. Ja mieszkałem w pokoju B. Czyli w sumie 604 B.

– B.

Wyglądało więc na to, że dokooptowali mi lokatora. Nie uśmiechało mi się to, ale bez zbędnych słów wpuściłem go do środka i wróciłem do pokoju. Dobrze, że trzymałem względny porządek, nie musiałem się wstydzić – lata katorżniczej pracy mojej kochanej matki w kwestii wychowania. Gość zaczął się rozbierać, rozpakowywać, a ja – patrząc na to wszystko – poczułem, że nie mogę tutaj dłużej siedzieć, że to miejsce przestało być moje. Wciąż miałem w sobie ten dziwny niepokój. Pomyślałem, że znowu coś mi odebrano.

– Idę się przejść – wyrwałem na głos.

Spojrzał na mnie, jakby nic go to nie obchodziło. I pewnie tak było, bo dlaczego miałoby być inaczej.

Ubrałem się po raz kolejny i wyszedłem, a ci spod wejścia nadal stali jak stali. Nagle nabrałem ochoty podejść do jednego z nich i zapytać o cokolwiek, złapać kontakt, pogadać jak człowiek z człowiekiem. Nie wiedziałem, dlaczego naszło mnie coś takiego, nie wyglądali mi na ludzi w moim typie – ja byłem aspołecznym wyrzutkiem, oni sprawiali wrażenie fajnych. Równie dobrze mogłem zostać i rozmawiać z tamtym Szymonem. Zwierzęta stadne.

Padało, ale miałem to teraz gdzieś, zresztą tak naprawdę nie miałem gdzie się podziać. Deszcz dudnił przyjemnym szmerem o wszystko dookoła. Ostatnie liście zrywały się z ciemno-brudnych drzew. Zaciągnąłem kaptur na głowę i szedłem przed siebie. Chodniki były jak dzikie strumienie. Na horyzoncie majaczyły tylko szare, wysokie bloki, a ich kwadratowe światła również miały coś z szarości. Wokół było zwyczajnie smutno.

I jakoś pod wpływem tego wszystkiego, nie bardzo wiedząc dlaczego i po co, pognałem do kawiarni w której pracowała ona. Nie miałem pojęcia czy ją tam zastanę, po prostu poszedłem na nic nie licząc. Dzień był przecież kiepski, a mi już wszystko jedno. Gorzej być nie mogło, na pewno nie. Przemoknięty zatrzymałem się przed lokalem pachnącym gorącą kawą i słodkim ciastem.

Zobaczyłem ją za szkłem.

Pracowała tutaj jako kelnerka, uwijała się między stolikami zwinnie niczym łania. Miała na sobie czarny firmowy uniform z białym fartuchem. Włosy spięła w kok, jeden kosmyk opadał jej na czoło. Przyglądałem się tym zdrowym, pięknym brązowym włosom, jej twarzy lśniącej w sztucznym świetle. Patrząc na nią czułem ciepło. Prawdziwe, czyste ciepło.

I już myślałem, wyobrażałem sobie, jak mogłoby to wyglądać.

Wchodzę do kawiarni i siadam przy jednym z tych stolików. Ona podchodzi do mnie.

– Słuchaj Laura – zaczynam z obcą pewnością siebie, patrząc w jej ciemnobrązowe oczy – sądzę, że powinniśmy gdzieś razem wyjść. Nawet dzisiaj, zaraz. O której kończysz pracę?

– Za godzinę – odpowiada. Nie jest zaskoczona.

– W takim razie poczekam tę godzinę – mówię zadowolony. – I poproszę herbatę. Czarną. Gorzką.

A potem siedzę, popijając herbatę i patrząc na nią, pełen nieznanej mi wcześniej radości. Myślę o tym gdzie mogę ją zabrać, co pokazać, o czym będziemy rozmawiać, z czego śmiać. Słyszę jej ciepły głos, wyobrażam to, jak na mnie patrzy.

I było to dobre, takie przyjemne. To oczekiwanie na coś szczerze wartego.

Ale nie wszedłem do środka. Odwróciłem się i udałem w zimne objęcia nocy. Miałem dosyć rozczarowań, nie potrzebowałem następnych. Dzień miał wyjątkowo mdły smak i bez niej. Szedłem teraz, patrząc na moknących na przystanku ludzi. Podjechał autobus, oblewając nas brudną wodą. Wsiadłem do niego jako ostatni. Nie miałem pojęcia dokąd pojadę, ale nie miało to w zasadzie żadnego znaczenia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nowe opowiadanie w Suburbiach

Wrzucam poniżej link do opowiadania, które opublikowano mi w nowym numerze Suburbiów. Tytuł zachęcający, czyli Ja ją dymam, a ona nic . http...