wtorek, 14 września 2021

Wszystkie nasze Boginie-Matki

Wszystkie nasze Boginie-Matki

Siedziałem przy butelce wódki, a właściwie to ona siedziała przy mnie, bo to ona, a nie ja, dotrzymywałem jej towarzystwa i czułem jej miłość do mnie, miłość bezwarunkową, jak miłość matki do dziecka. Natomiast ja, właśnie ten ja, ten nikt, ten żaden, ten tylko, czułem do niej całkowitą nienawiść, mimo jej tego "palącego" uczucia. Bo ona mnie przecież kochała i w sumie tylko ona, a ja zwyczajnie jej nienawidziłem. A nienawidziłem jej jak wielu.

Piłem przy biurku i siedziałem przy tej butelce długi czas. Starałem się napisać list do matki, taki prawdziwy list, taki list, jaki pisano kiedyś, dawno, w tych lepszych, prawdziwszych
i odległych czasach. List z krwi i kości, a nie jakiś nijaki mail czy beznadziejny esemes pozbawiony mojej duszy i serca. Nie. Ja pisałem prawdziwy list. I wcale nie szło mi dobrze.

Szła mi natomiast dobrze flacha czystej, na tyle dobrze, że skończyła się zanim w ogóle napisałem kilka pierwszych słów. Pomyślałem, że bez niej i tak nie podołam, dlatego zebrałem się w sobie, odrzuciłem długopis i wstałem od i tak pustej kartki papieru. Musiałem się przejść.

Wieczór był dosyć ciepły i suchy, bo piękne lato zaczęło się na dobre, ale mimo to – mimo tej wspaniałej i cudownej pogody – szedłem całkiem sam, tymi pustymi ulicami dużego miasta. Nogi niosły mnie gdzieś, nie wiedziałem gdzie – zapewne do baru. Szedłem chyba
w poszukiwaniu tak zwanej weny – tylko, że ja raczej w nią nie wierzyłem. Szedłem, aż w końcu przekroczyłem próg knajpyi mimo, że nigdy wcześniej w niej nie byłem, poczułem się jak w domu.

Usadowiłem się zaraz przy samym barze i kazałem lać setkę wódki do szklanki.

– A co do tego?

– Nic.

– Jak to nic? Mam zrobić drinka, tak?

– Nie. Chcę po prostu setę wódki w szklance. Nic do tego.

Barman dziwnie mi się przyglądał, ale spełnił prośbę. Szklanka wódki wylądowała obok mojej dłoni. Wódki z kostkami lodu.

– Nie prosiłem o lód. To nie pierdolona Ameryka, żebyśmy pili wódkę z lodem.

– Takie mamy zasady – odparł szorstko.

Chciałem powiedzieć mu, że pierdolę te ich całe zasady, ale zdążył odejść, aby obsłużyć innego, równie spragnionego, klienta – zresztą dobrze, nie miał obowiązku tolerować mnie, chama, buca i prostaka w jednym; o tym pomyślałem dużo później.

Upiłem połowę ze szklanki i pomyślałem, że to nie najgorszy wynalazek z tym lodem – zresztą nie ważne. Odwróciłem się i rozejrzałem po barze. Świecił pustkami – kilka osób siedziało przy stolikach, przy barze siedziałem ja sam jeden. Dopiłem tę – jak to się ładnie mówi – wodę ognistą i dałem znak barmanowi, żeby nalał mi jeszcze. Teraz podał bez lodu. Cholera.

Nie wiem czemu, ale nie dostrzegłem jej od razu – znaczy się widziałem ją i jej kumpele czy też koleżanki, ale widziałem je tylko jako grupę śmiejących się, dobrze bawiących, pijanych dziewcząt; bywa i tak. Sączyłem powoli wódkę ze szklanki i przyglądałem jej się z uwagą – kobiety i alkohol, czyli dwie sprawy, które jeżeli się facetowi znudzą to już po nim, umarł z kretesem i na amen.

Dziewczyna wydawała mi się znajoma, chociaż miałem całkowitą pewność, że jej nie znam. Odwróciła głowę w moją stronę i spojrzała na mnie. Na pewno jej nie znałem, ale wiedziałem już dlaczego wydawało mi się, że ją kojarzę. Wyglądała zupełnie jak moja matka.

To było bardzo dziwne uczucie i moje zachowanie też było dziwne, bo nie mogłem przestać się na nią gapić i zamiast odwrócić swój głupi łeb w drugą stronę i wyjść, to cały czas patrzyłem. Musiała w końcu zauważyć co robię, bo coraz częściej na mnie zerkała. Czułem się nieswojo, ale nie wyszedłem z tej knajpy. Poczułem się jeszcze bardziej nieswojo, kiedy nagle wstała, zrobiła kilka kroków i zatrzymała się obok.

– Taką masz pracę? Gapisz się na ludzi? – odezwała się i przez chwilę myślałem, że ma taki sam głos. Na szczęście miała inny, miły, zajeżdzający wschodnim akcentem. Polką nie była na pewno.

– Właściwie to tak. To jest moja rola. Płacą mi za to, żeby tu siedzieć i przyglądać się wybranym osobom. Zapytaj o mnie na barze.

– A o kogo mam zapytać?

– Marcela.

Odwróciła się i spytała o coś barmana. Pomyślałem, że zaraz wezwą ochronę i będę musiał wyjść, ale nic takiego się nie wydarzyło. Zamiast tego facet za barem postawił przed nią jakiegoś kolorowego drinka.

– To mówisz, że masz na imię Marcel.

– Tak mówię. A ty?

– Nadia.

– Nadia – powtórzyłem za nią.

– No co niby? – Jej ciemne oczy dziwnie mnie badały, a i w nich było też coś dziwnego, jakby agresja, jakaś niezrozumiała duma, pewna odwaga, może bezczelność – ale taka w dobrym znaczeniu. To był żar. Bił od nich pewnego rodzaju żar, który trudno pomylić z czymś innym.

– Niby nic.

– Ale?

– Nie powinienem tego mówić.

– Czego?

– Niczego.

– Że niby dziwki tak mają na imię, tak?! O to ci chodzi?!

– Nie. To nie to.

– No powiedz wreszcie!

– W porządku. Powiem.

Napiłem się wódki, a ona czekała. Wbiła we mnie te swoje dzikie, wschodnie oczy
i patrzyła zaciekawiona. Nie mogłem tego dłużej przeciągać.

– Wyglądasz zupełnie jak moja matka – powiedziałem spokojnie, od niechcenia, tak, żeby to zdanie brzmiało najzupełniej w świecie normalnie, i zrobiłem to wcale na nią nie patrząc.

Zaśmiała się.

– Okej, w porządku, możesz już sobie iść.

Śmiała się dalej.

– Rozbawiłem cię.

– Rozbawiłeś. To głupie.

– Nawet bardzo.

Upiła trochę tego swojego kolorowego drinka.

– Wiesz, a może ja jestem twoją matką. Z przeszłości. I przyszłam do ciebie jako młoda kobieta.

– Straszne rzeczy teraz opowiadasz.

– Nie wierzysz?

– W mało co wierzę. To pozwala mi nie zwariować do reszty.

– Nie zwariować?

– Tak.

– Albo cię nie bardzo rozumiem, albo ty po prostu dziwnie mówisz. Jesteś jakiś inny czy co?

– Pewnie. Jestem zwyczajnie niezwyczajny. Jak każdy z tych facetów tutaj siedzących.

Znów trochę upiła i po tym, spojrzała na mnie z góry.

– Myślisz, że jestem jakaś głupia, tak? Że nie łapię o czym mówisz?

– Skądże.

– Uważasz, że jesteśmy od was gorsi? Że Polacy są lepsi niż Ukraincy, Białorusini czy Rosjanie?

– Nic takiego nie pomyślałem.

– To o co ci, chodzi? Co?

– O nic mi nie chodzi.

Teraz wypiła sporo tego drinka i zaraz oznajmiła twardo.

– Jesteś dziwakiem i świrem i chyba trochę idiotem.

– Świetnie.

– Może nawet nie trochę. Idiotem. Po prostu.

Teraz ja się zaśmiałem.

– Mówi się idiotą.

– Mówi się frajerem, ciulem, debilem, więc idiotem też jesteś.

– Czyli jestem wszystkim po trochu?

– Wszystkim dużo.

– Zabawna jesteś. – Skończyłem ten temat. – Co tutaj robisz?

– Gdzie? W Polsce?

– W tym barze.

– A co cię to interesuje?

– Tylko pytam.

– Jeżeli zaraz mnie zapytasz czy jestem dziwką to dostaniesz w mordę.

– Nie zapytam. Co ty tak z tą dziwką?

– Tylko spróbuj mnie zapytać.

– Nie zapytam – zapewniłem po raz drugi.

No i nie zapytałem, ale po chwili i tak dostałem solidnego plaskacza w twarz – mogłem się tego spodziewać. Barman podniósł głowę zza lady.

– Odpierdol się ode mnie – rzuciłem dosyć głośno, podkurwiony już całą tą chorą sytuacją.

– Sam się odpierdol!

– Wszystko w porządku? – spytał facet za barem. Spytał ją, nie mnie oczywiście. Na mnie tylko skierował swoje oczy mordercy.

– Tak. W porządku. Dzięki – odparła z uśmiechem i zupełnie innym tonem. To brzmiało i wyglądało tak jakby faktycznie nic przed chwilą nie zaszło.

Dopiłem wódkę i postanowiłem stąd wyjść, zanim ta wariatka oskarży mnie o coś więcej. Bawiła się mną, ale ja nie miałem ochoty na takie zabawy.

Wstałem od baru, rzuciłem napiwek – chyba żeby trochę załagodzić sytuację, nie wiem – i zebrałem się do wyjścia. Zatrzymała mnie. Oczywiście.

– A ty gdzie?

– Jak najdalej od ciebie.

– Poczekaj.

– Nie.

– No poczekaj.

– Na co?

– Aż sobie pójdą. – I wskazała palcem na stolik z jej koleżankami. – Idę teraz do nich, posiedzę z nimi parę minut i do ciebie wrócę, dobra?

– Nie.

– A właśnie, że tak. Masz na mnie poczekać.

Wstała, zrobiła kilka zgrabnych kroków, usiadła i zaczęła rozmowę z dziewczynami. Zaraz też na mnie spojrzała. One również spojrzały i przyglądały mi się jakąś chwilę, wszystkie razem, wszystkie jednocześnie i wszystkie w taki sam sposób. Zrobiło mi się znowu jakoś nieswojo i nawet nie wiem kiedy usiadłem ponownie na miękkim stołku. No i cholera znowu w punkcie wyjścia, pomyślałem i zamówiłem piwo. Nie chciało mi się nawet zastanawiać nad tym co właściwie wyprawiam. Po prostu siedziałem, sączyłem powoli piwo i czekałem Bóg wie na co i po co.

Nie wiem ile minęło czasu, ale w końcu panie przy tamtym stoliku zebrały się głośno i radośnie, oznajmiając tym samym całemu lokalowi, że one właśnie wychodzą. Naszło mnie wtedy coś, jakby ulga, uczucie przychodzące po grze nerwów, które znaczyło mniej więcej "to już koniec, już wszystko gra i jest tak jak powinno być". Coś takiego, a może jednak wcale nie, bo kiedy zobaczyłem jak do Nadii podchodzi inny niż ja facet, to we mnie zdechło. Zapłaciłem i wyszedłem z baru wprost w objęcia nocy.

Spacerowym krokiem zmierzałem do swojego pustego mieszkania w którym czekał na mnie nienapisany list. Z tej tułaczki wracałem na tarczy i nie byłem bogatszy choćby o jedno słowo. Brakowało mi olśnienia, może jakiegoś błysku, krótkiego impulsu, czy czegoś co pozowliłoby mi otworzyć własną głowę na własną duszę. No do kurwy nędzy!

– HEJ TY!

Nie zatrzymałem się tylko szedłem dalej przed siebie, udając, że podziwiam święcące się lampy, okna, a nawet całe cholerne bloki.

– Miałeś na mnie zaczekać! Zaczekaj!

Usłyszałem jak do mnie biegnie i sam zacząłem się zastanawiać czy nie pobiec. Chciałem uciec i jednocześnie nie chciałem. To było głupie. Myślałem jak dzieciak. Zatrzymałem się i odwróciłem.

– Miałeś na mnie zaczekać – powtórzyła.

– Nic takiego nie powiedziałem. Czego ty właściwie chcesz, co? Jesteś wariatką.

– Nie jestem.

– Ale tak się zachowujesz.

– Może. Może właśnie tak jest.

Nie miałem siły walczyć z jej pokręconą logiką czy też błędnym rozumowaniem. Zdawało mi się, że nie do końca łapała co do niej mówię. Poddałem się.

– Daj mi spokój, dobra?

– Czemu?

– Bo idę do siebie. Mam do zrobienia bardzo ważną rzecz i chcę być już w domu.

– Jaką rzecz?

– Po prostu ważną. Nie muszę ci się tłumaczyć.

– Co niby ważnego można robić o drugiej w nocy?

– Narzeczona czeka na mnie w łóżku – skłamałem.

To ją w końcu zbiło z tropu. Ucichła i chwila tej ciszy trwała w niezręcznym zawieszeniu.

– W porządku. Przepraszam.

– Nie ma sprawy.

– Dobranoc.

– Dobranoc.

Odwróciła się i odeszła, a ja odetchnąłem z ulgą. Właściwie to wcale nie. Cholera.

– Zaczekaj! – wykrzyknąłem za nią.

Zatrzymała się.

– Nie wiem czego ode mnie chcesz, ale możemy pogadać. Tutaj. Na tej ławce.

Wskazałem na ławkę tkwiącą samotnie przy chodniku.

– Okej – odparła niepewnie.

Usiadła pierwsza, ja zaraz za nią, tuż obok niej, blisko, ale nie za blisko. Nie znaliśmy się przecież. Byliśmy sobie obcy, byliśmy zabłąkani jak zabłąkane mogą być bezpańskie kundle włóczące po nie swoim terenie. A nad głowami gówno było widać a nie gwiazdy.

– To czego ode mnie chciałaś?

Spojrzała na mnie. Wystarczyło. Wiedziałem już wszystko.

– Zapytaj mnie po prostu co u mnie słychać, dobrze?

– Jak się masz?

– Źle.

– Źle? Dlaczego?

– Nie wiem. Po prostu. Źle we mnie siedzi, w środku.

– Od dawna tam jest?

– Tak.

– I zawsze tak jest?

– Tak.

– I nie chcesz już tak się czuć?

– Tak. Znaczy nie. Nie chcę się tak czuć, ale wiem, że to właśnie ja. Taka właśnie jestem. Czuję się źle. To mój normalny stan.

– Wątpie. Nikt taki nie jest. To raczej nienormalny.

– Uważasz, że jestem nienormalna?

– Może. Ja też jestem nienormalny. To zwykła sprawa, bo przecież wszyscy są nienormalni.

– Udowodnij – rzuciła oksarżycielsko.

– Ale co? Że jestem nienormalny?

– Tak jest.

Wstałem z ławki i rozejrzałem się dookoła. Zastanawiałem się na prędce jak dowieść swojej nienormalności. Nic mi tutaj nie pasowało. Wszystko w okół było najnormalniejsze w świecie, nie wiedziałem co począć, by wykazać swoje szaleństwo. W końcu na coś wpadłem.

– Daj mi rękę.

Podała ją bez pytania.

– A teraz chodź.

Poszła za mną. Też bez pytania.

Weszliśmy na asfaltową drogę i nie ostrzegając położyłem się na czarnym podłożu. Było przyjemnie ciepłe. Po chwili ona też położyła się obok i leżeliśmy teraz razem na środku pustej jezdni. Zamknąłem oczy.

– Coś chyba jedzie – powiedziała, zanim usłyszałem nadjeżdzający z oddali samochód.

Nic nie odpowiedziałem.

– Słyszysz? Jedzie coś. Wstawaj.

Auto było coraz bliżej. Nie wiem czy kierowca zdawał sobie sprawę z naszej obecności. Trwaliśmy w mroku leżącym pomiędzy dwoma snopami światła sączących z lamp.

– Wstawaj!

Nie posłuchałem jej. Podniosła się i uciekła spanikowana. Twardo przystawałem przy swoim. Wiedziałem, że koniec jest nieuchronny, ale właściwie było mi wszystko jedno. Otworzyłem oczy by zajrzeć śmierci w jej własne. Bałem się jak cholera tych żółtych świateł pędzących prosto na mnie, a mimo to trwałem w tym szalonym postanowieniu. Nie wiedziałem właściwie po co.

Nadia wbiegła na ulicę z krzykiem. Jej dłonie szalały w powietrzu z podniecenia
i nerwów.

– STÓJ! STÓJ!

Mimowolnie zamknąłem oczy i kiedy to zrobiłem, usłyszałem dźwięk klaksonu, ostre hamowanie i kobiecy krzyk. Potem wszystko to nagle przestało istnieć i nastała cisza.

Nie! Ciszę rozrywał głośny klekot silnika. Wychodziło na to, że jednak przeżyłem zderzenie z samochodem i wygrałem potyczkę ze swoją chorą głową.

Podbiegła i zaczęła szarpać mnie za prawą rękę.

– Wstawaj cholera! NO JUŻ! WSTAWAJ!

Pomogła mi. Byłem bezpieczny. Znowu. Chociaż przez tą krótką chwilę.

– JESTEŚ SZALONY! – wydarła się.

– Jestem?

– TAK! I JESTEŚ DEBILEM! I IDIOTEM! NIE CHCE MIEĆ Z TOBĄ NIC DOCZYNIENIA!

Nie wytrzymałem tych chorych wachań nastrojów. Jej gniew, ten dziki gniew jak wiatr hulający pośród ukraińskich stepów, ogarnął i mnie. Wrócił do niej, odbił się po dwakroć.

– W PORZĄDKU! KAZAŁAŚ MI UDOWODNIĆ JAKIM JESTEM SZALEŃCEM
I ZROBIŁEM TO! ZROBIŁEM TO DLA CIEBIE!

– NIC MNIE TO NIE OBCHODZI!

Wciąż staliśmy na środku jezdni, aż w końcu zniecierpliwiony kierowca otworzył drzwi – W KOŃĆU! Facet okazał się całkiem sporych rozmiarów.

– Wypierdalać z drogi kurwa! Raz!

Drugie drzwi też się otworzyły i wyszedł podobny koleś, nawet bardzo podobny i pomyślałem czy nie to nie jest, aby ten sam gość. Drzwi z tyłu też wypuściły następnego. Był i kolejny. Wszyscy tacy sami, a żaden nie wyglądał na miłego. Prawdziwe harpagany.

Wykonali kilka powolnych ruchów i nie czekając na to, co może się zaraz wydarzyć, złapałem Nadię i zacząłem uciekać w przeciwym kierunku, nie oglądając się za siebie. Nie gonili nas. Ale ja i tak biegłem. Biegłem do swojego mieszkania, bo tylko tam mogłem poczuć się schowany przed niebezpiecznym światem. Właściwie nie było to tak daleko. Nadia nie odezwała się aż do samego bloku.

– Po co mnie tu przytargałeś?

– Nie wiem. Możesz sobie iść jak chcesz.

– Mam iść sama? O tej porze?

Faktycznie brzmiało to jak bardzo głupi pomysł.

– To co mam z tobą zrobić? – zapytałem nie kryjąc tego, że wcale nie podoba mi się zabranie jej do środka. Przecież cholera nic o niej nie wiedziałem!

– Musisz mnie przygarnąć.

– W porządku – odparłem. – Ale mogę mieć pewność, że mnie w nocy nie okradniesz?

– Nie możesz. Musisz zaryzykować.

– Muszę?

– Musisz. Nie masz wyboru.

Miała rację. Minęły dwie czy trzy minuty i byliśmy w moim mieszkaniu. Nie sprzątałem od jakiegoś czasu. Zrobiło mi się głupio, a ze wstydu moja twarz poczerwieniała.

– Nie jesteś pedantem – oznajmiła bez krępacji, ściągając buty.

– Niestety.

Zaprosiłem ją do salonu – tam było najczyściej – i zaproponowałem czy się napije. Napije. Poszedłem do kuchni, po drodze ogarniając trochę ten syf. Zrobiłem herbatę, zaniosłem ją i poszedłem do łazienki tam również urządając błyskawiczne sprzątanie – zrobiłem to także w sypialni, i właściwie nie wiem czemu, wcale na nic nie liczyłem, niczego od niej nie chciałem, wyglądała przecież jak moja matka. W końcu, minęło kilka intensywnych, przyspieszonych minut, poszedłem do niej. Stała przy meblościance, w której miałem książki. Przeglądała tytuły i robiła to – chyba, może udawała – z zaciekawieniem.

– Dobrze czytasz po polsku?

– Co?

– Bo mówisz bardzo pięknie, prawie wcale nie słychać, że nie jesteś Polką i pytam czy umiesz też czytać tak samo jak mówić.

Wsadziła rękę gdzieś na jeden z regałów i wyciągneła z niej pustą kartkę i długopis – nie miałem pojęcia skąd tam się wzięły. Zaczęła coś pisać. Potem mi to wręczyła. Nie było to nic miłego pod moim adresem.

– Czyli umiesz.

– Co robisz w życiu? – spytała ni stąd ni z owąd.

– Pracuję.

– Każdy pracuje. No może nie każdy, ale skoro mieszkasz sam, to jest to oczywiste, bo skądś musisz brać pieniądze. Ale nie pytam o pracę. Pytam co robisz by żyć.

– Piszę – wyznałem jak zwykle, kiedy ktoś zadawał mi podobne pytanie i jak zwykle głupio zabrzmiało to w moich ustach.

– Co?

– Teraz? Staram się napisać list do matki. Nie bardzo wiem co napisać.

– To chyba nic trudnego, nie? Hej mamo, co tam u ciebie? Jak życie? Czy ojciec znowu się upił i zabrała go policja, czy brat znowu bił się pod klubem, a młodsza siostra będzie nastoletnią matką?

– No właśnie to coś bardzo trudnego. Nie rozmawiałem ze swoją matką od dobrych kilku lat.

– Dlaczego?

– Tak jakoś wyszło.

– Jesteś tym synem, takim na W. Jak to się mówi?

– Wyrodnym?

– Właśnie. Wyrodnym.

– Czy jestem? Nie wiem. Pewnie tak.

– W takim razie powinieneś zacząć od przeprosin. Szczerych. Nie muszą być długie.
A potem napisz po prostu co się u ciebie działo.

Pokwiałem głową na nie.

– W tym liście muszę być prawdziwy ja. Ten list musi być mną.

– Po co?

– Żebym nie miał sobie nic do zarzucenia. Żebym wiedział, że zrobiłem wszystko co było w mojej mocy, że powiedziałem to, co na pewno chciałem i że wyrzuciłem z siebie całe gówno.

– Jeżeli chcesz coś takiego zrobić, to pojedź do niej, a nie pisz listu.

– Nie mogę do niej jechać.

– Bo?

– Bo nie chcę – odparłem ostro. Może za ostro. Po jej minie byłem pewien, że zrobiłem to za ostro.

– Okej. Nie moja sprawa. – Rozejrzała się po salonie. – Gdzie ta narzeczona, która niby na ciebie czeka?

– Uciekła.

– Aha.

– Hej dziwi cię to? Przecież wiedziałaś, że kłamię. Wiedziałaś?

– Wiedziałam.

– I co?

– I nic. To co robimy?

– Ja idę pisać, ty, nie wiem. Możesz iść spać.

– Nuuuda – oznajmiła, wyciągając się i jednocześnie padając na kanapę. Miała naprawdę bardzo, ale to bardzo ładne włosy. Podobała mi się. Cholera. Nie mogłem przecież na nią patrzeć! Matka jak wykapana!

– Nie jestem kawalarzem. Możesz spać tutaj jeżeli chcesz. Przyniosę ci koc i idę.

– Nuda. Jesteś nudziarzem.

Byłem nudziarzem jak cholera. Wyszedłem, potem wróciłem z kocem, powiedziałem jej "dobranoc" i uciekłem do siebie. Usiadłem przy laptopie i zacząłem wpatrywać się w pustą stronę. Nie potrafiłem napisać ani słowa. Zdałem sobie sprawę, że nie potrafię pisać. Cholera jasna. Zwykły list, a ja nie umiałem go napisać. Czułem się przegrany. Potem pomyślałem, że mogę zrobić to rano – zawsze to jakaś nadzieja, płonna i złudna, ale nadzieja. Rano na pewno przyjdzie mi do głowy świeży pomysł. Tak. Na pewno trzeba zabrać się do tego z samego rana, bez dwóch zdań. Ustawię budzik na wczesną godzinę, wstanę, zrobie sobie herbate, zjem coś i zasiądę do pisania. To był plan. Zamknąłem laptopa i uśmiechnąłem się sam do siebie; naprawdę zrobiło mi się jakoś lżej. Drzwi do pokoju otworzyły się na oścież.

– Nie mogę spać – oznajmiła. Nie miała na sobie spodni, a koszulka kończyła się pośrodku ud. Udawałem, że tego nie widzę.

– Dlaczego?

– Nie wiem.

– Mogę coś z tym zrobić?

Zbliżyła się ostrożnie, a potem bez większych oporów usiadła mi na kolanach. Zarzuciła ręce na moją szyję. Ja nie wiedziałem co począć ze swoimi.

Wpatrywaliśmy się w siebie jakiś czas.

– Co ty tu właściwie robisz dziewczyno?

Pocałowała mnie w czoło, popatrzyła w oczy – bardzo to, cholera, romantyczne
i słodkie, cała ta bliska sytuacja między mną, a nią – i potem odpowiedziała cicho.

– Napisz ten list. Teraz. Zaraz.

– Nie umiem.

– Umiesz. Pomogę ci.

– Jak?

I jakąś chwilę później wiedziałem już jak, bo w życiu każdego faceta są dwie, góra trzy kobiety, które tak naprawdę się liczą i to one, nie kto inny, nadają jakikolwiek sens temu wszystkiemu co robi. Te dwie-trzy one są, i są też w pewnym tego słowa znaczeniu, matkami. Bez nich, bez własnej matki, bez matki dzieci i matki jego wnuków, w ogólnym rozrachunku facet jest nikim, bo to są właśnie Boginie-Matki i na końcu wszystko, ale to zupełnie wszystko, sprowadza się tylko do nich.

Mimo że Nadia nie była dla mnie żadną z tych kobiet, przez jakiś czas wyglądało to w porządku, do jakiegoś momentu było naprawdę miło i prawie dobrze. W końcu mogłem głęboko odetchnąć. Może na krótko, ale przecież zawsze to coś.

2 komentarze:

Z wizytką na dołku

Moje nowe opowiadanie znalazło się w majowym numerze e-eleWatora. Takie z humorem. https://e-elewator.org/e-e-8-marcin-waldemar-mielcarek/